- promocja
Miasto Popiołów - ebook
Miasto Popiołów - ebook
Drugi tom trylogii "Dary Anioła", kontynuacja bestsellerowego Miasta Kości.
Clary Fray ma poważny problem. Jej najlepszy przyjaciel, Simon, zakochał się w niej, a walczący z demonami Jace, może być jej bratem, jej mama leży w śpiączce w szpitalu - ach, a czy wspomnieliśmy już że zły facet Valentine wzywa armię demonów aby przejąć kontrolę nad światem? Wystarczy tego aby każda normalna dziewczyna zaczęła wrzeszczeć z rozpaczy, ale Clary nie jest zwyczajną dziewczyną - jest Nocnym Łowcą, pogromczynią wampirów i w książce Cassandry Clare Miasto Popiołów jej życie staje się bardzo skomplikowane.
Mimo magicznych elementów Miasto Popiołów nie jest z całą pewnością ani bajką ani książką fantasy. Autorska wizja współczesnego Manhattanu jest ostra i konsekwentna, wojownicy mają oczy podkreślone mieniącym się tuszem i noszą modne skórzane spodnie a wróżki urządzają odjazdowe imprezy. Pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji wątek trzyma czytelnika w stałym napięciu i nieświadomości a opisy bohaterów są tak dokładne, że można sobie z łatwością ich wyobrazić.
Co więcej, prawdziwym powodem, dla którego nie będziesz mógł odłożyć Miasta Popiołów to jego zadziwiające postaci. Dramat rozgrywający się między Clary i jej przyjaciółmi tak Cię wciągnie, że ledwie zauważysz że noszą miecze anielskie, jeżdżą na latających motorach i zmieniają się w wampiry.
Clary jest sprytna i zaradna - dokładnie taka jaką chciałbyś mieć u boku podczas ataku demona. Nie jest tylko walczącą z wampirami heroiną ale również nastolatką rozdartą pomiędzy romantycznym uczuciem do wampira, którym stał się jej przyjaciel Simon a miłością do Jace, fascynującego Nocnego Łowcy, pełnego uroku gościa, który być może jest jej bratem?
Na pewno nie oprzesz się wspaniałemu Jace'owi. Miłosny trójkąt jest niesamowity ale autorka doskonale go rozwija.
Oczywiście nawet najzagorzalsi miłośnicy fantasy będą całkowicie usatysfakcjonowani szybkimi sekwencjami walki. Ale uwaga, doskonałe przedstawienie przez Cassandrę Clare ciemnych sił; wojsk Valentine'a może być przerażające i trochę odrażające...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-305-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dym i diamenty
Wspaniała budowla ze szkła i stali wyrastała na Front Street niczym skrzący się obelisk przebijający niebo. Metropole, najdroższy nowy blok z mieszkaniami w centrum Manhattanu, liczył sobie pięćdziesiąt siedem pięter. Najwyższe, pięćdziesiąte siódme, zajmował luksusowy apartament Metropole, arcydzieło lśniącego, czarno-białego wzornictwa. Nagie marmurowe posadzki, zbyt świeże, żeby zgromadzić kurz, odbijały światło gwiazd widocznych przez ogromne okna sięgające od podłogi do sufitu. Dzięki idealnie przezroczystym szybom złudzenie, że między patrzącym a miastem nie ma nic, przyprawiało o zawrót głowy nawet tych, którzy nie cierpią na lęk wysokości.
Daleko w dole ciągnęła się srebrna wstęga East River, spięta rozjarzonymi mostami, upstrzona łodziami, które z tej odległości wyglądały jak muchy, oddzielająca dwa wielkie skupiska świateł: Manhattan i Brooklyn. W pogodne noce, na południu można było zobaczyć oświetloną Statuę Wolności, ale tego wieczoru całą Liberty Island zasłaniał biały wał mgły.
Choć widok był niezwykły, nie zrobił szczególnego wrażenie na mężczyźnie stojącym przy oknie. Kiedy odwrócił się od szyby i ruszył przez pokój, stukając obcasami po marmurze, na jego wąskiej, ascetycznej twarzy malowała się groźna mina.
– Jeszcze nie jesteś gotowy? – zapytał, przeczesując ręką włosy białe jak sól. – Jesteśmy tutaj już prawie godzinę.
Klęczący na podłodze chłopiec uniósł wzrok, zdenerwowany i skruszony.
– To marmur. Twardszy, niż myślałem. Trudno na nim narysować pentagram.
– Więc daj sobie spokój z pentagramem. – Z bliska było widać, że mimo siwych włosów mężczyzna nie jest stary. Twarz miał surową, ale bez zmarszczek, oczy czyste i spokojne.
Chłopiec głośno przełknął ślinę. Błoniaste czarne skrzydła wyrastające z jego wąskich łopatek (dżinsowa kurtka miała na plecach pionowe rozcięcia) zatrzepotały nerwowo.
– Pentagram jest niezbędną częścią każdego rytuału przywołania demona. Dobrze pan o tym wie. Bez niego...
– Nie będziemy chronieni. Wiem, młody Eliasie, ale kontynuuj. Znam czarowników, którzy potrafią wezwać demona, porozmawiać z nim i odesłać z powrotem do piekła w czasie, który tobie zabrało narysowanie połowy pięcioramiennej gwiazdy.
Chłopiec nic nie odpowiedział, tylko z nową energią i zawziętością zaatakował marmur. Pot ściekał mu z czoła. Elias odgarnął włosy. Palce jego dłoni były połączone delikatnymi jak pajęczyna błonami.
– Gotowe – oznajmił w końcu, z westchnieniem siadając na piętach.
– Dobrze. – W głosie mężczyzny brzmiało zadowolenie. – Zaczynajmy.
– Pieniądze...
– Mówiłem ci. Dostaniesz zapłatę dopiero po tym, jak porozmawiam z Agramonem. Nie wcześniej.
Elias wstał z podłogi i zdjął kurtkę. Mimo otworów, które w niej wyciął, nadal nieprzyjemnie uciskała mu skrzydła. Rozprostował je z ulgą i zaraz złożył, wprawiając w ruch zastałe powietrze. Były czarne i mieniły się tęczowymi kolorami jak plama ropy na wodzie. Mężczyzna odwrócił z niesmakiem wzrok, ale chłopiec nic nie zauważył. Zaczął okrążać pentagram zgodnie z ruchem wskazówek zegara i śpiewać w języku demonów, który brzmiał jak trzask płomieni.
Rysunek nagle buchnął płomieniami z takim sykiem, jaki wydaje uchodzące z opony powietrze. W dwunastu ogromnych oknach odbiło się dwanaście płonących pięcioramiennych gwiazd.
W pentagramie coś się poruszyło, coś czarnego i bezkształtnego. Elias śpiewał coraz szybciej, unosząc błoniaste ręce, palcami kreśląc w powietrzu delikatne wzory. W ich miejsce pojawiał się trzaskający niebieski ogień. Mężczyzna nie potrafił płynnie mówić po chtońsku, w języku czarowników, ale znał dość słów, żeby zrozumieć powtarzającą się pieśń: Agramonie, wzywam cię. Z przestrzeni między światami wzywam cię.
Mężczyzna wsunął rękę do kieszeni. Uśmiechnął się, gdy jego palce natrafiły na twardy, zimny metaliczny przedmiot.
Elias przestał chodzić wokół pięcioramiennej gwiazdy. Stanął przed nią, nadal powtarzając słowa monotonnej pieśni. Niebieskie płomienie trzaskały wokół niego jak błyskawice. Nagle ze środka pentagramu wzniósł się pióropusz dymu, popłynął spiralą do góry, rozrósł się i zestalił. W cieniu pojawiła się para oczu, błyszczących niczym klejnoty uwięzione w pajęczej sieci.
– Kto mnie przywołał poprzez światy? – zapytał Agramon głosem, który przypominał brzęk tłukącego się szkła. – Kto mnie wzywa?
Elias przestał śpiewać. Stał przed pentagramem, powoli poruszając skrzydłami. W pomieszczeniu cuchnęło rdzą i spalenizną.
– Agramonie, jestem czarownik Elias. To ja cię wezwałem.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Potem demon się roześmiał – jeśli tak można nazwać unoszący się z jego ust i żrący jak kwas dym.
– Głupi czarownik – wysyczał Agramon. – Głupi chłopiec.
– To ty jesteś głupi, jeśli myślisz, że możesz mi grozić – odparł Elias, ale jego głos drżał, podobnie jak skrzydła. – Będziesz więźniem tego pentagramu, Agramonie, dopóki cię nie uwolnię.
– Naprawdę?
Dym ruszył do przodu, formując coś w rodzaju macki. Ta z kolei zmieniła się w ludzką rękę i musnęła brzeg płonącego pentagramu. Następnie chmura przekroczyła brzegi gwiazdy i rozlała się po niej jak fala przerywająca tamę. Płomienie zaskwierczały i zgasły, a Elias zatoczył się z krzykiem do tyłu. Zaczął szybko śpiewać po chtońsku zaklęcia uwięzienia i odegnania. Nic się nie stało. Czarny dym nieustępliwie sunął dalej, przybierając nowy kształt: zdeformowanej, ogromnej, szkaradnej postaci o oczach wielkich jak spodki, gorejących straszliwym blaskiem.
Mężczyzna obserwował z chłodnym zainteresowaniem młodego czarownika, który wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Nie dotarł jednak do drzwi, bo Agramon pochłonął go jak jęzor wrzącej smoły. Elias jeszcze przez chwilę walczył słabo... a potem znieruchomiał.
Czarna postać cofnęła się, zostawiając na marmurowej podłodze wykrzywione ciało czarownika.
– Mam nadzieję, że nie zrobiłeś mu nic, co by sprawiło, że stanie się dla mnie bezużyteczny – powiedział mężczyzna. Już wcześniej wyjął z kieszeni zimny metalowy przedmiot i teraz się nim bawił. – Potrzebuję jego krwi.
Czarny słup odwrócił się i utkwił spojrzenie przerażających diamentowych oczu w mężczyźnie w drogim garniturze, o wąskiej, niewzruszonej twarzy, z czarnymi Znakami na skórze i lśniącym przedmiotem w dłoni.
– Zapłaciłeś dzieciakowi, żeby mnie wezwał? – spytał. – I nie powiedziałeś mu, co potrafię?
– Właśnie.
– To było sprytne – przyznał Agramon z niechętnym podziwem.
Mężczyzna zrobił krok w stronę demona.
– Jestem bardzo sprytny. I jestem teraz twoim panem. Mam Kielich Anioła. Musisz mnie słuchać albo pożałujesz.
Demon milczał przez chwilę, po czym opadł na podłogę w parodii poddańczego gestu... o ile istota pozbawiona ciała może uklęknąć.
– Jestem do twoich usług, panie...
Mężczyzna się uśmiechnął.
– Możesz nazywać mnie Valentine.1
Strzała Valentine’a
– Nadal jesteś wściekły?
Alec, oparty o ścianę windy, spiorunował Jace’a wzrokiem.
– Nie jestem wściekły.
– Owszem, jesteś.
Jace oskarżycielskim gestem wycelował palec w przybranego brata i syknął, kiedy ból przeszył jego ramię. Cały był obolały po tym, jak po południu przeleciał przez trzy piętra zbutwiałego drewna i wylądował na stosie złomu. Nawet palce miał posiniaczone. Alec, dopiero niedawno odstawiwszy kule, których musiał używać po walce z Abbadonem, nie wyglądał dużo lepiej od niego. Jego ubranie pokrywały zaschnięte grudy błota, włosy wisiały w strąkach, na policzku widniała długa cięta rana.
– Nie jestem – rzucił Alec przez zęby. – Mówiłeś, że smocze demony dawno wymarły...
– Powiedziałem, że są prawie wymarłe.
– Prawie wymarłe to niedostatecznie wymarłe. – Głos Aleca drżał z wściekłości.
– Rozumiem. Każę zmienić wpis w podręczniku demonologii z „prawie wymarłe” na „niedostatecznie wymarłe zdaniem Aleca. On woli potwory, które naprawdę wymarły”. Czy to cię uszczęśliwi?
– Chłopcy, chłopcy, nie kłóćcie się – skarciła ich Isabelle, przyglądając się swojej twarzy w lustrze windy. Odwróciła się do nich z promiennym uśmiechem. – Fakt, że było więcej akcji, niż się spodziewaliśmy, ale w gruncie rzeczy niezła zabawa.
Alec spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Jak to robisz, że nigdy nie masz na sobie błota? – zapytał.
Jego siostra wzruszyła ramionami.
– Mam czyste serce – odparła filozoficznie. – To odpycha brud.
Jace prychnął tak głośno, że Isabelle łypnęła na niego, marszcząc brwi. Przybrany brat pomachał do niej umorusanymi palcami. Za paznokciami miał żałobę.
– Brud w środku i na zewnątrz.
Isabelle już miała mu coś odpowiedzieć, kiedy winda zatrzymała się z przeraźliwym zgrzytem.
– Czas ją wreszcie naprawić – stwierdziła, otwierając drzwi.
Jace wyszedł za nią na korytarz. Już nie mógł się doczekać, kiedy pozbędzie się broni, zrzuci zbroję i wskoczy pod gorący prysznic. Przekonał przybranego brata i siostrę, żeby wybrali się z nim na polowanie, choć oboje niechętnie opuszczali Instytut, odkąd zabrakło Hodge’a, udzielającego im instrukcji. Jace jednak pragnął odwrócenia uwagi, brutalnej rozrywki i zapomnienia, które mogła dać walka, a nawet odniesione rany. Alec i Isabelle się zgodzili, wiedząc, że właśnie tego mu potrzeba. Pełzli więc przez brudne, opuszczone tunele, aż znaleźli i zabili smoczego demona. We trójkę działali jak zgrany zespół. Jak rodzina.
Jace rozpiął kurtkę i powiesił ją na kołku wbitym w ścianę. Alec siedział obok niego na niskiej drewnianej ławie i zdejmował zabłocone buty. Nucił niemelodyjnie pod nosem, by pokazać, że wcale nie jest zły. Isabelle wyjmowała szpilki z długich ciemnych włosów. Kiedy opadły wokół niej jak kurtyna, oznajmiła:
– Jestem głodna. Chciałabym, żeby mama tu była i coś nam ugotowała.
– Lepiej, że jej tu nie ma – powiedział Jace, odpinając pas z bronią. – Już by krzyczała, że brudzimy dywany.
– Masz rację – usłyszał za plecami chłodny głos.
Jace znieruchomiał z rękami przy pasie i odwrócił głowę. W drzwiach, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, stała Maryse Lightwood. Miała na sobie czarny strój podróżny. Jej włosy, czarne jak u Isabelle, były ściągnięte w gruby koński ogon sięgający połowy pleców. Spojrzenie lodowatych, błękitnych oczu przesunęło się po całej trójce, jak snop światła z reflektorów.
– Mama! – Isabelle pierwsza odzyskała zimną krew. Podbiegła do matki i uściskała ją serdecznie.
Alec wstał z ławy i dołączył do siostry, starając się nie utykać.
Jace został na swoim miejscu. W oczach Maryse dostrzegł wyraz, który go zmroził. Z pewnością to, co powiedział, nie było aż takie straszne. Często żartowali z jej obsesji na punkcie starych dywanów...
– Gdzie tata? – zapytała Isabelle, odsuwając się od matki. – I Max?
Maryse zawahała się ledwo dostrzegalnie.
– Max jest w swoim pokoju, a twój ojciec, niestety, nadal w Alicante. Pewna sprawa wymagała jego obecności.
– Coś się stało? – zainteresował się Alec, na ogół bardziej niż siostra wyczulony na wszelkie nastroje.
– To raczej ja mogłabym zadać ci to pytanie. – Ton matki był suchy. – Utykasz?
– Ja...
Alec był fatalnym kłamcą. Isabelle gładko wybawiła go z kłopotu.
– Mieliśmy starcie ze smoczym demonem w podziemnych tunelach. Ale to nic takiego.
– Zapewne Wielki Demon, z którym walczyliście w zeszłym tygodniu, to też nic wielkiego?
Nawet Isabelle straciła rezon. Spojrzała na Jace’a.
– To nie było zaplanowane. – Jace miał trudności ze skupieniem się. Maryse jeszcze się z nim nie przywitała, nie powiedziała mu nawet „cześć” i nadal spoglądała na niego oczami twardymi jak sztylety. Ucisk, który czuł w żołądku, powoli rozpływał się po całym brzuchu. Nigdy wcześniej tak na niego nie patrzyła, choćby nie wiadomo co zrobił. – To był błąd...
– Jace! – Najmłodszy z Lightwoodów przecisnął się obok matki i wpadł do pokoju, umykając przed jej ręką. – Wróciłeś? Wszyscy wróciliście. – Z zadowoleniem uśmiechnął się do Aleca i Isabelle. – Tak mi się wydawało, że słyszę windę.
– A mnie się wydawało, że miałeś zostać w swoim pokoju – powiedziała Maryse.
– Nie pamiętam – odparł Max z takim dostojeństwem, że nawet Alec się uśmiechnął.
Max był mały jak na swój wiek – wyglądał na siedem lat – ale tak poważny i samodzielny, że, zwłaszcza w połączeniu ze zbyt dużymi okularami, wydawał się starszy. Alec zmierzwił mu włosy, ale chłopiec wpatrywał się płomiennym wzrokiem w przybranego brata. Jace poczuł, że zimna pięść zaciśnięta w jego żołądku trochę się rozluźnia. Max zawsze wielbił jak bohatera właśnie jego, a nie Aleca, pewnie dlatego, że Jace lepiej tolerował jego obecność.
– Słyszałem, że walczyliście z Wielkim Demonem – powiedział chłopiec. – Był straszny?
– Był... inny – odparł Jace wymijająco. – Jak Alicante?
– Super. Widzieliśmy fajne rzeczy. W Alicante jest ten wielki arsenał. Zabrali mnie w parę miejsc, gdzie wyrabia się broń. Pokazali mi nowe sposoby robienia serafickich noży, żeby dłużej przetrwały. Spróbuję namówić Hodge’a, żeby mi pokazał...
Jace zerknął na Maryse z wyrazem niedowierzania na twarzy. Więc Max nie wiedział o Hodge’u? Nic mu nie powiedzieli?
Maryse dostrzegła jego spojrzenie i zacisnęła wargi.
– Wystarczy, Max. – Wzięła najmłodszego syna za ramię.
Chłopiec zadarł głowę i popatrzył na nią zaskoczony.
– Ale ja rozmawiam z Jace’em.
– Widzę. – Matka pchnęła go lekko w stronę siostry. – Isabelle, Alec, zaprowadźcie brata do jego pokoju. Jace – jego imię wymówiła tak, jakby niewidzialny kwas wypalił sylaby w jej ustach – doprowadź się do porządku i przyjdź do biblioteki najszybciej, jak będziesz mógł.
– Nie rozumiem – odezwał się Alec, przenosząc wzrok z matki na Jace’a i z powrotem. – Co się dzieje?
Jace poczuł zimny pot na plecach.
– Chodzi o mojego ojca? – zapytał.
Maryse drgnęła, jakby słowa „mój ojciec” były policzkiem.
– Biblioteka – rzuciła przez zęby. – Tam porozmawiamy.
–To, co się wydarzyło, kiedy was nie było, to nie wina Jace’a – powiedział Alec. – Wszyscy braliśmy w tym udział. A Hodge mówił...
– O Hodge’u też porozmawiamy później – przerwała mu matka ostrzegawczym tonem, zerkając na Maksa.
– Ale, mamo – zaprotestowała Isabelle. – Jeśli zamierzasz ukarać Jace’a, powinnaś ukarać również nas. Tak byłoby sprawiedliwie. Robiliśmy dokładnie to samo.
– Nie – rzekła Maryse po dłuższej chwili, kiedy już się wydawało, że nic nie powie. – Tak nie było.
***
– Zasada anime numer jeden – powiedział Simon. Siedział oparty o stos poduszek rzuconych na podłogę obok łóżka, z paczką chipsów ziemniaczanych w jednej ręce i pilotem w drugiej. Miał na sobie czarną bawełnianą koszulkę i dżinsy z dziurą na kolanie. – Nigdy nie zadzieraj ze ślepym mnichem.
– Wiem. – Clary wzięła chipsa z torebki i umoczyła go w misce z sosem stojącej na tacy między nimi. – Z jakiegoś powodu oni zawsze lepiej walczą niż mnisi, którzy widzą. – Zerknęła na ekran. – Czy ci faceci tańczą?
– Nie tańczą. Próbują się pozabijać. Ten gość jest śmiertelnym wrogiem tego drugiego, nie pamiętasz? Zabił jego tatę. Dlaczego mieliby tańczyć?
Clary chrupała chipsa, patrząc w zamyśleniu na ekran, gdzie między dwoma skrzydlatymi mężczyznami, którzy fruwali wokół siebie ze świetlnymi mieczami w rękach, falowały animowane kłęby różowo-żółtych chmur. Od czasu do czasu bohaterowie coś mówili, ale ponieważ był to japoński film z chińskimi napisami, dialogi niewiele wyjaśniały.
– Ten w kapeluszu to zły facet? – spytała.
– Nie, facet w kapeluszu był ojcem. Zły to ten z mechaniczną ręką, która mówi.
W tym momencie zabrzęczał telefon. Simon odłożył paczkę chipsów i zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i go odebrać, ale Clary położyła dłoń na jego nadgarstku.
– Nie. Niech dzwoni.
– To może być Luke. Może dzwonić ze szpitala.
– To nie Luke – powiedziała Clary z przekonaniem, którego w rzeczywistości wcale nie czuła. – Zadzwoniłby na moją komórkę, a nie na twój domowy numer.
Simon patrzył na przyjaciółkę przez dłuższą chwilę, po czym opadł z powrotem na dywan obok niej.
– Skoro tak twierdzisz.
Clary słyszała powątpiewanie w jego głosie, ale również niewypowiedziane słowa: „Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa”. Nie wierzyła, że to w ogóle jest możliwe w sytuacji, kiedy matka leżała w szpitalu podłączona rurkami do piszczącej aparatury, a Luke siedział na twardym plastikowym krześle przy jej łóżku i wyglądał jak zombie. W dodatku Clary przez cały czas martwiła się o Jace’a. Dziesiątki razy sięgała po telefon, żeby zadzwonić do Instytutu, i odkładała słuchawkę, nie wykręciwszy numeru. Gdyby Jace chciał z nią rozmawiać, sam by się odezwał.
Może popełniła błąd, zabierając go ze sobą do szpitala, żeby zobaczył Jocelyn. Była pewna, że matka się obudzi, kiedy usłyszy głos pierworodnego syna. Niestety, nie obudziła się, a Jace stał sztywno obok łóżka, z pustym, obojętnym wzrokiem. Clary w końcu straciła cierpliwość i na niego nakrzyczała, na co on też zareagował krzykiem i wypadł z sali. Luke, który obserwował go z klinicznym zainteresowaniem malującym się na zmęczonej twarzy, zauważył:
– Po raz pierwszy zobaczyłem, że zachowujecie się jak brat i siostra.
Clary nie odpowiedziała. Nie było sensu mówić, jak bardzo chciała, żeby Jace nie okazał się jej bratem. Nie można zmienić DNA, choćby nie wiadomo jak się tego pragnęło. Choćby nie wiadomo jak by ją to uszczęśliwiło.
Ale nawet jeśli nie mogła być szczęśliwa, przynajmniej tutaj, u Simona, w jego sypialni, czuła się swobodnie, jak u siebie. Znała go dostatecznie długo, by pamiętać, że kiedyś miał łóżko w kształcie wozu strażackiego i stosy klocków lego leżące w kącie pokoju. Teraz miał futon z kołdrą w kolorowe paski, prezent od siostry, a na ścianach wisiały plakaty z zespołami takimi jak Rock Solid Panda i Stepping Razor. W kącie, gdzie kiedyś walały się klocki, teraz stał zestaw perkusyjny, a w drugim komputer, na którego ekranie widniał zamrożony obraz z „World of Warcraft”. Czuła się tutaj prawie jak we własnym domu... który już nie istniał, więc dobrze, że przynajmniej miała tyle.
– Za dużo chibi – stwierdził ponurym tonem Simon. Wszystkie postacie na ekranie zmieniły się w calowe dziecięce wersje samych siebie i goniły się wokół garnków i patelni. – Zmieniam kanał. – Sięgnął po pilota. – Znudziło mi się już to anime. Nie wiem, na czym polega intryga, a w dodatku nikt tutaj nie ma płci.
– Oczywiście, że nie – powiedziała Clary, biorąc następnego chipsa. – Anime to zdrowa rodzinna rozrywka.
– Jeśli jesteś w nastroju do mniej zdrowej rozrywki, moglibyśmy spróbować kanałów porno – zaproponował Simon. – Wolisz „Czarownice z Cyckowa” czy „Kiedy kładę się z Dianne”?
– Daj mi to! – Clary sięgnęła po pilota, ale Simon ze śmiechem przerzucił na inny kanał.
Ucichł tak raptownie, że Clary spojrzała na niego zaskoczona. Zobaczyła, że przyjaciel gapi się tępo w telewizor. Leciał w nim stary, czarno-biały „Dracula”. Oglądała kiedyś ten film razem z matką. Na ekranie akurat pojawił się Bela Lugosi, chudy, o białej twarzy, w znajomej szacie z wysokim kołnierzem. Pokazując w uśmiechu ostre zęby, oświadczył z twardym węgierskim akcentem:
– Nigdy nie piję... wina.
– Uwielbiam, kiedy pajęczyny są zrobione z gumy – powiedziała Clary, siląc się na lekki ton. – Od razu to widać.
Ale Simon już wstał z podłogi, rzucił pilota na środek łóżka i mruknął:
– Zaraz wracam.
Jego twarz miała barwę zimowego nieba tuż przed deszczem. Clary odprowadziła go wzrokiem, przygryzając wargę. Po raz pierwszy, odkąd jej matka znalazła się w szpitalu, uświadomiła sobie, że może Simon też nie jest zbyt szczęśliwy.
***
Wycierając włosy ręcznikiem, Jace z marsową miną patrzył na swoje odbicie w lustrze. Znak uzdrawiający poradził sobie z najgorszymi obrażeniami, ale nie pomógł na cienie pod oczami ani na drobne zmarszczki w kącikach ust. Głowa go bolała, był nieco oszołomiony. Powinien rano coś zjeść, ale zaraz po obudzeniu się miał mdłości i ciężko dyszał po nocnych koszmarach. Nie chciał tracić czasu na jedzenie, tylko rzucić się w wir fizycznej aktywności, żeby wymazać sny siniakami i potem.
Cisnął ręcznik na bok i pomyślał z tęsknotą o słodkiej czarnej herbacie, którą Hodge parzył z nocnych kwiatów rosnących w oranżerii. Napar łagodził skurcze głodowe i szybko dodawał energii. Po zniknięciu nauczyciela Jace próbował gotować liście w wodzie, żeby osiągnąć ten sam efekt, ale otrzymał w rezultacie gorzki płyn o smaku popiołu. Zakrztusił się nim i zaczął pluć.
Boso poszedł do sypialni, włożył dżinsy i czystą koszulkę. Odgarnął w tył mokre blond włosy, marszcząc brwi. Stwierdził, że są już za długie; wpadały mu do oczu. Za takie rzeczy Maryse zawsze go karciła. Choć nie był ich biologicznym dzieckiem, Lightwoodowie traktowali Jace’a jak syna, odkąd adoptowali go w wieku dziesięciu lat po śmierci jego ojca. Rzekomej śmierci, poprawił się w myślach Jace. Natychmiast wróciło uczucie pustki w brzuchu. Przez kilka ostatnich dni czuł się tak, jakby wyrwano mu widelcem wnętrzności, a zarazem przyklejony uśmiech nie schodził z jego twarzy. Jace często się zastanawiał, czy cokolwiek z tego, co wiedział o swoim życiu albo o sobie, w ogóle jest prawdą. Uważał, że jest sierotą, a wcale nim nie był. Sądził, że jest jedynakiem, a miał siostrę.
Clary. Ból wrócił, jeszcze silniejszy, ale Jace go zdusił. Jego wzrok padł na odłamek lustra leżący na komodzie. Zachował się w nim obraz zielonych gałęzi i kawałka błękitnego nieba. W Idrisie zapadał zmierzch. Niebo miało kobaltową barwę. Dręczony przez uczucie pustki, Jace wciągnął buty i ruszył na dół do biblioteki.
Zbiegając po kamiennych stopniach, zastanawiał się, co Maryse chce mu powiedzieć na osobności. Wyglądała, jakby chciała odciągnąć go na bok i uderzyć. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz podniosła na niego rękę. Ligthwoodowie nie uznawali kar cielesnych, co stanowiło odmianę po metodach wychowawczych Valentine’a, który wymyślał najróżniejsze bolesne sposoby, żeby wymusić posłuszeństwo. Skóra Nocnego Łowcy szybko sie goiła, nawet z najgorszych ran. W dniach i tygodniach po śmierci ojca Jace pamiętał, jak szukał blizn na ciele, śladów, które stanowiłyby pamiątkę wiążącą go fizycznie ze zmarłym rodzicem.
Gdy dotarł do biblioteki, zapukał raz i otworzył drzwi. Maryse już na niego czekała, siedząc w starym fotelu Hodge’a przy kominku. W świetle wpadającym przez wysokie okna Jace dostrzegł pasma siwizny w jej włosach. Trzymała w ręce kieliszek czerwonego wina. Na stoliku obok niej stała karafka z rżniętego szkła.
– Maryse – powiedział.
Drgnęła, rozlewając trochę wina.
– Jace. Nie słyszałam, jak wszedłeś.
– Pamiętasz piosenkę, którą śpiewałaś Isabelle i Alecowi, kiedy byli mali i bali się ciemności?
– O czym ty mówisz? – Maryse wyglądała na poruszoną.
– Słyszałem was przez ścianę – powiedział Jace. – Sypialnia Aleca była wtedy obok mojej.
Maryse milczała.
– Była po francusku. Ta piosenka.
– Nie wiem, dlaczego miałbyś coś takiego pamiętać. – Patrzyła na niego z taką miną, jakby o coś ją oskarżał.
– Mnie nigdy jej nie śpiewałaś.
– Ty nigdy nie bałeś się ciemności – odparła Maryse po chwili wahania.
– A jaki dziesięciolatek nie boi się ciemności?
Jej brwi powędrowały w górę.
– Siadaj, Jonathanie – rzuciła rozkazującym tonem.
Jace ruszył przez pokój. Szedł specjalnie wolno, po to, by ją zirytować. Opadł na jeden z foteli z wysokim oparciem, stojących przy biurku.
– Wolałbym, żebyś nie nazywała mnie Jonathanem.
– Dlaczego? To twoje imię. – Popatrzyła na niego badawczo. – Od jak dawna wiesz?
– Co wiem?
– Nie udawaj głupiego. Dobrze wiesz, o co pytam. – Obróciła kieliszek w palcach. – Od jak dawna wiesz, że Valentine jest twoim ojcem?
Jace zastanowił się nad kilkoma odpowiedziami i wszystkie odrzucił. W takich sytuacjach zwykle radził sobie, rozśmieszając przybraną matkę. Należał do nielicznych osób, które potrafiły pobudzić ją do śmiechu.
– Prawie od tak dawna jak ty.
Maryse pokręciła głową.
– Nie wierzę.
Jace usiadł prosto. Dłonie spoczywające na oparciach fotela zacisnęły się w pięści. Widział, że jego palce lekko drżą, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek wcześniej przytrafiło mu się coś takiego. Nie sądził. Zawsze miał ręce pewne jak bicie serca.
– Nie wierzysz mi?
Usłyszał niedowierzanie we własnym głosie i skrzywił się. Oczywiście, że mu nie wierzyła. To było oczywiste od chwili, kiedy wróciła do domu.
– To nie ma sensu, Jace. Jak mogłeś nie wiedzieć, kto jest twoim ojcem?
– Mówił mi, że jest Michaelem Waylandem. Mieszkaliśmy w wiejskim domu Waylandów...
– A twoje imię? Jak brzmi twoje prawdziwe imię.
– Przecież je znasz.
– Jonathan. Wiedziałam, że tak miał na imię syn Valentine’a. Wiedziałam, że Michael również miał syna o imieniu Jonathan. To imię dość powszechne wśród Nocnych Łowców. Nigdy nie uważałam za dziwne tego, że dwaj chłopcy noszą takie samo imię, a jeśli chodzi o drugie imię syna Michaela, nie zapytałam o nie nigdy. Nie mogę jednak przestać się zastanawiać. Jak brzmiało drugie imię syna Michaela Waylanda? Jak długo Valentine snuł swój plan? Od kiedy wiedział, że zamorduje Jonathana Waylanda...? – Maryse umilkła, wpatrując się w Jace’a. – Nigdy nie byłeś podobny do Michaela. Choć czasami dzieci nie są podobne do rodziców. Nie myślałam o tym wcześniej, lecz teraz dostrzegam w tobie Valentine’a. W tym, jak na mnie patrzysz. Wyzywająco. Nie obchodzi cię to, co mówię, prawda?
Obchodziło, ale skutecznie to przed nią ukrywał.
– A to jakaś różnica?
Maryse odstawiła na stolik pusty kieliszek.
– Odpowiadasz pytaniem na pytanie, żeby mnie zbyć, tak jak zawsze robił Valentine. Powinnam była się domyślić.
– Może nie. Nadal jestem tym samym człowiekiem, którym byłem przez ostatnie siedem lat. Nic się we mnie nie zmieniło. Jeśli wcześniej nie przypominałem ci Valentine’a, dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Przesunęła po nim wzrokiem, jakby nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
– Z pewnością, kiedy rozmawialiśmy o Michaelu, musiałeś wiedzieć, że nie mamy na myśli twojego ojca. To, co o nim mówiliśmy, zupełnie nie pasowało do Valentine’a.
– Mówiliście, że był dobrym człowiekiem. – W Jasie narastał gniew. – Dzielnym Nocnym Łowcą, kochającym ojcem. Myślałem, że to dość dokładny opis.
– A co ze zdjęciami? Musiałeś widzieć zdjęcia Michaela Waylanda i zorientować się, że to nie człowiek, którego nazywałeś ojcem. – Maryse przygryzła wargę. – Pomóż mi, Jace.
– Wszystkie zdjęcia przepadły w czasie Powstania. Tak mi powiedzieliście. Teraz się zastanawiam, czy to nie Valentine je spalił, żeby nikt nie wiedział, kto należał do Kręgu. Nigdy nie miałem żadnej fotografii – oświadczył Jace. Zastanawiał się, czy gorycz, którą czuł, słychać również w jego głosie.
Maryse pomasowała skronie, jakby bolała ją głowa.
– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – powiedziała bardziej do siebie. – To niedorzeczne.
– Więc uwierz mnie. – Jace’owi coraz bardziej drżały dłonie.
Przybrana matka opuściła rękę.
– Myślisz, że nie chcę?
Przez chwilę Jace jakby słyszał dawną Maryse, która przychodziła w nocy do jego sypialni, kiedy miał dziesięć lat i wpatrywał się w sufit, myśląc o ojcu. Siadała na brzegu łóżka i czekała, aż Jace wreszcie zaśnie, tuż przed świtem.
– Nie wiedziałem – powtórzył. – A kiedy poprosił mnie, żebym wrócił z nim do Idrisu, odmówiłem. Nadal jestem tutaj. Czy to o niczym nie świadczy?
Przybrana matka spojrzała na karafkę, jakby się zastanawiała, czy nie dolać sobie wina, ale najwyraźniej się rozmyśliła.
– Chciałabym, żeby tak było. Ale jest tyle powodów, dla których twój ojciec mógł chcieć, żebyś został w Instytucie. Nie mogę pozwolić sobie na ufanie komuś, na kogo Valentine miał wpływ.
– Na ciebie też miał wpływ – zauważył Jace i, gdy zobaczył wyraz jej twarzy, natychmiast tego pożałował.
– Ja się od niego uwolniłam – oświadczyła Maryse. – A ty? Potrafiłbyś? – Jej niebieskie oczy miały taki sam kolor jak u Aleca, ale przybrany brat nigdy nie patrzył na niego w taki sposób. – Powiedz mi, że go nienawidzisz, Jace. Powiedz, że nienawidzisz tego człowieka i wszystkiego, co on reprezentuje.
Minęła dłuższa chwila. Jace opuścił wzrok i zobaczył, że knykcie ma całkiem zbielałe. Tak mocno zaciskał pięści.
– Nie mogę tego powiedzieć.
Maryse wciągnęła z sykiem powietrze.
– Dlaczego?
– A dlaczego ty nie możesz zapewnić, że mi ufasz? Mieszkałem z wami przez pół swojego życia. Chyba powinnaś mnie już poznać?
– Wydajesz się taki szczery, Jace. Zawsze byłeś uczciwy, nawet wtedy, gdy jako mały chłopiec próbowałeś zrzucić winę, za to, co zrobiłeś, na Isabelle albo Aleca. Spotkałam tylko jedną osobę, która potrafiła być równie przekonująca jak ty.
Jace poczuł w ustach smak miedzi.
– Masz na myśli mojego ojca.
– Dla Valentine’a istniały na świecie tylko dwa rodzaje ludzi – powiedziała Maryse. – Ci, którzy należeli do Kręgu, i ci, którzy występowali przeciwko niemu. Ci drudzy byli wrogami, ci pierwsi bronią w jego arsenale. Widziałam, jak próbował uczynić ze wszystkich swoich przyjaciół, nawet z własnej żony, broń w walce o Sprawę, i ty chcesz, bym uwierzyła, że nie zrobił tego samego ze swoim synem. – Potrząsnęła głową. – Znałam go lepiej. – Po raz pierwszy Maryse spojrzała na niego bardziej ze smutkiem niż z gniewem. – Jesteś strzałą wypuszczoną prosto w serce Clave, Jace. Jesteś strzałą Valentine’a. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy nie.
***
Clary zamknęła drzwi sypialni, w której ryczał telewizor, i poszła szukać Simona. Znalazła go w kuchni, pochylonego nad zlewem. Rękami ściskał jego brzegi, z kranu płynęła woda.
– Simon?
Kuchnia była jasna, pomalowana na wesoły żółty kolor, na ścianach wisiały oprawione w ramki szkolne prace Simona i Rebekki. Rebecca miała trochę talentu plastycznego, natomiast na rysunkach jej brata ludzie wyglądali jak parkometry z kępkami włosów.
Przyjaciel nie spojrzał na nią, ale po napięciu mięśni jego ramion Clary zorientowała się, że ją usłyszał. Podeszła do zlewu i położyła dłoń na plecach Simona. Przez cienką bawełnianą koszulkę wyczuła kręgi i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem ostatnio nie schudł. Patrząc na niego, nie potrafiła tego stwierdzić, ale z drugiej strony, widywała go prawie codziennie, więc mogła nie zauważyć drobnych zmian w jego wyglądzie.
– Dobrze się czujesz?
Zakręcił wodę gwałtownym ruchem.
– Jasne. Wszystko w porządku.
Ujęła go pod brodę i odwróciła do siebie jego twarz. Pocił się, ciemne włosy miał przyklejone do czoła, choć powietrze wpadające przez uchylone kuchenne okno było chłodne.
– Nie wyglądasz dobrze. Chodzi o film?
Nie odpowiedział.
– Przepraszam – bąknęła Clary. – Nie powinnam była się śmiać. To tylko...
– Nie pamiętasz? – Mówił ochrypłym głosem.
– Ja... – Clary urwała. Kiedy spoglądała wstecz, z tamtej nocy zostały jej niewyraźne wspomnienia ucieczki, krwi i potu, cieni w drzwiach, spadania. Pamiętała białe twarze wampirów, niczym papierowe wycinanki na tle ciemności, i Jace’a, który ją trzymał i krzyczał jej coś do ucha. – Niezupełnie. Wszystko jest zamazane.
Simon się zawahał.
– Wydaję ci się inny? – spytał w końcu.
Clary uniosła wzrok. Jego oczy miały kolor mocnej kawy, były nie całkiem czarne, tylko ciemnobrązowe z domieszką szarej albo orzechowej barwy. Czy wydawał się inny? Może miał trochę więcej pewności siebie od dnia, kiedy zabił Abbadona. Ale była w nim również czujność, jakby na coś czekał albo czegoś wypatrywał. Zauważyła ją również u Jace’a. A może po prostu uświadomił sobie własną śmiertelność.
– Nadal jesteś Simonem.
Przymknął oczy, jakby z ulgą. Clary zauważyła, jakie wydatne są jego kości policzkowe. A jednak schudł, pomyślała, i już miała to powiedzieć, kiedy nachylił się i ją pocałował.
Gdy poczuła dotyk jego ust, była taka zaskoczona że zesztywniała i chwyciła się brzegu zlewu. Nie odepchnęła go jednak, a on najwyraźniej wziął to za zachętę, bo objął dłonią tył jej głowy i rozchylił jej wargi swoimi. Usta miał miękkie, delikatniejsze niż Jace, a ręka spoczywająca na jej szyi była ciepła i delikatna. Smakował solą.
Clary zamknęła oczy i przez chwilę czuła się jak pijana, kiedy Simon przeczesywał palcami jej włosy. Ze stanu oszołomienia wyrwał ją ostry dzwonek telefonu. Odskoczyła do tyłu, jakby Simon ją odepchnął, choć nawet się nie poruszył. Patrzyli na siebie przez chwilę, jak ludzie, którzy nagle znaleźli się w całkiem obcej okolicy.
Simon pierwszy się odwrócił i sięgnął po telefon wiszący na ścianie, obok półki na przyprawy.
– Halo? – Mówił normalnym głosem, ale jego pierś unosiła się i opadała szybko. Podał jej słuchawkę. – To do ciebie.
Clary nadal czuła dudnienie serca aż w gardle, niczym trzepot skrzydeł owada uwięzionego pod skórą.
To Luke. Dzwoni ze szpitala. Coś się stało mamie.
Przełknęła ślinę.
– Luke? To ty?
– Nie. Tu Isabelle.
– Isabelle? – Clary uniosła wzrok i zobaczyła, że Simon ją obserwuje. Rumieniec już zszedł z jego policzków. – Dlaczego... to znaczy... o co chodzi?
– Jest u was Jace? – Głos Isabelle brzmiał tak, jakby powstrzymywała płacz.
Clary odsunęła od ucha słuchawkę i popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Jace? Nie. Dlaczego miałby tu być?
Oddech Isabelle niosący się echem przez linię telefoniczną przypominał stłumiony okrzyk.
– Chodzi o to, że on... zniknął.Podziękowania
Napisanie tej książki nie byłoby możliwe bez wsparcia i zachęty ze strony mojej grupy pisarskiej: Holly Black, Kelly Link, Ellen Kushner, Delii Sherman, Gavina Granta i Sarah Smith. Nie mogłabym również obejść się bez zespołu NB: Justine Larbalestier, Maureen Johnson, Margaret Crocker, Libby Bray. Cecila Castellucciego, Jaidy Jones, Diany Peterfreund i Marissy Edelman. Dziękuję również Eve Sinako i Emily Lauer za pomoc (i za dowcipne komentarze) oraz Sarze Rees Brennan za to, że kocha Simona bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Jestem wdzięczna wszystkim z Simon & Schuster i Walker Books za to, że wierzyli w te książki. Szczególne podziękowania dla mojego wydawcy, Karen Wojtyli, za wszystkie uwagi pisane fioletowym ołówkiem, Sarah Payne za wprowadzanie zmian po ostatecznym terminie, Barze MacNeill za czuwanie nad arsenałem Jace’a i mojemu agentowi Barry’emu Goldblattowi za mówienie, że jestem idiotką, kiedy byłam idiotką. I także mojej rodzinie: matce, ojcu, Kate Conner, Jimowi Hallowi, mojej cioci Naomi i kuzynce Joyce za zachętę. I Joshowi, który nie ma jeszcze trzech lat.