-
promocja
Michael Jordan. Życie - ebook
Michael Jordan. Życie - ebook
Fenomenalna, porywająca, niestroniąca od kontrowersji.
W dzieciństwie regularnie przegrywał z bratem pojedynki jeden na jednego. Rozpoczynając szkołę średnią, miał zaledwie 170 centymetrów wzrostu, nie załapał się do szkolnej reprezentacji. Na koszykarski obóz Five Star dostał się, deklarując, że będzie pomagał w kuchni. Rod Thorn, wybierając go w drafcie dla Chicago Bulls, narzekał: „Żaden center nie był już dostępny. Co mieliśmy zrobić? Jordan pewnie nie odwróci losów naszej drużyny. Nie tego od niego oczekuję. Jest bardzo dobry w ataku, ale nie jest dominatorem”.
A potem… Z milionów ludzi grających w koszykówkę został tym jedynym, który potrafił latać…
Biografia Michaela Jordana, która postawiła pod znakiem zapytania sens pisania jakichkolwiek kolejnych. Nareszcie w Polsce!
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Sport i zabawa |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8210-067-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Oczy obrońcy otwierają się coraz szerzej, dokładnie tak jak powinny. Zaraz spotka się z tym rodzajem doskonałości kinestetycznej, który zmotywował ludzkość do wynalezienia technologii zwalniania tempa (_slow-motion_), a to z kolei dało możliwość dokładnego przeanalizowania tego, co się dzieje, kiedy ruch rozgrywa swoje sztuczki z umysłem.
Scenografia wygląda boleśnie znajomo. Coś nie zadziałało w ofensywie po drugiej stronie parkietu, rozpoczął się kontratak. Cała obrona się cofa. Obrońca pędzi z powrotem pod własny kosz, ale kiedy się odwraca, widzi tylko niewyraźną plamę. Mężczyzna w czerwonym stroju, nie zważając na wszechobecny chaos, z ogromną prędkością kozłuje piłkę i toruje sobie drogę. Przekłada piłkę z prawej na lewą stronę, po czym w momencie, gdy znajduje się ona na wysokości jego lewego biodra, chwyta ją obiema rękami.
Dokładnie w tej chwili wystawia język. Poprzednio można było dostrzec tylko jego koniuszek, ale tym razem jest widoczny w całej okazałości, jakby jakaś kabaretowa lalka po cichu nabijała się z obrońcy. Jest w tym coś obscenicznego, tak jakby dunk, który za chwilę nastąpi, nie był wystarczająco upokarzający. Wojownicy od wieków przybierali taki wyraz twarzy, żeby jeszcze bardziej wystraszyć przeciwnika. Może to stanowi genezę, a może jest tak, jak twierdzi on sam: że ten wyjątkowy przejaw koncentracji odziedziczył po ojcu.
22-letni Michael Jordan jest już w pełni widoczny, a jego język straszy obrońcę, jakby to Sziwa, starożytne bóstwo śmierci i zniszczenia, gnał pod kosz. Język znika równie szybko, jak się pojawił, a Jordan, zbliżając się do kosza, unosi piłkę ponad lewe ramię, po czym porusza nią oburącz przed swą twarzą i jednocześnie odbija się od parkietu tuż za linią rzutów wolnych. Obrona zostaje z tyłu, a charakterystyczna sylwetka już znajduje się w powietrzu. Michael, bliski celu, przekłada piłkę do swojej ogromnej prawej dłoni i przez ułamek sekundy jego odgięta ręka przypomina gotową do ataku kobrę. Jordan, szybując samotnie w kierunku obręczy, zawisa na mgnienie, jakby czas się zatrzymał. Niezwykły dźwięk towarzyszący jego wsadom jest porywający. Wywołuje u kibiców odruch Pawłowa – ślinią się, jakby obserwowali lwa pożerającego antylopę.
Łuk tego ataku tworzy doskonałą parabolę. Z czasem profesorowie fizyki, a nawet pewien pułkownik amerykańskich sił powietrznych, rozpoczęli studia nad tym fenomenem, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, które nurtowało publiczność na całym świecie: „Czy Michael Jordan naprawdę lata?”. Wszyscy prowadzili badania nad tym, jak długo trwało zawiśnięcie w powietrzu (_hang time_) i dochodzili do wniosku, że jego lot był tak naprawdę tylko iluzją, możliwą dzięki pędowi nadanemu przez siłę wybicia. Ale im więcej mówiono o niesamowitych mięśniach uda i łydki, o szybkości skurczów mięśniowych jako jego „centrach równowagi”, tym bardziej brzmiało to jak próba zrozumienia i okiełznania wiatru.
Powietrzna podróż Jordana od linii rzutów wolnych do obręczy trwa podobno około sekundy.
Owszem, Elgin Baylor i Julius Erving też potrafili długo trwać w powietrzu – ale robili to głównie w czasach, kiedy technologia wideo nie stwarzała jeszcze możliwości podziwiania ich osiągnięć. Air Jordan był czymś zupełnie innym, był fenomenem swoich czasów, fenomenem wszech czasów.
Z milionów ludzi, którzy grali w koszykówkę, tylko on jeden potrafił latać.
Sam Jordan, po obejrzeniu kasety wideo ze swoim występem, zadał to pytanie: „Czy ja leciałem? Bo tak to właśnie wyglądało, przynajmniej przez chwilę”.
Tak rzadki talent jest jak kometa, która przemyka po niebie i po której pozostaje tylko błysk doskonałości. Fascynująca kariera Michaela Jordana sprawiła, że kibice, dziennikarze, jego byli trenerzy i koledzy z drużyny, a nawet sam Jordan, jeszcze wiele lat po jej zakończeniu, musieli się zmagać z próbą pojęcia tego, czego byli świadkami.
„Czasami się zastanawiam, jakby to było: spojrzeć na to wszystko… – powiedział kiedyś Michael. – Czy to w ogóle wydawałoby się możliwe?”.
Czy to wydarzyło się naprawdę? Z pewnością można tu dostrzec jakiś paradoks. Po latach nadeszły wszak czasy, kiedy grubszy Jordan ze swoją poważną miną stał się tematem wielu żartów i internetowego hejtu – że marnie się sprawdza jako menedżer, że nie radzi sobie z życiem osobistym. Ale nawet to nie przesłoniło jego sławy, którą zyskał jako zawodnik, kiedy był niczym istota z innej planety.
Na początku był zwykłym Mikiem Jordanem, chłopakiem z Karoliny Północnej, niepewnym jutra, który po zakończeniu liceum zastanawiał się, czy swej przyszłości nie związać z lotnictwem wojskowym. Początek lat 80. to czas zadziwiającej przemiany w Michaela, giganta koszykówki. W tym czasie jego osoba napędzała imperium biznesowe Nike, dzięki czemu on sam mógł się stać młodziutkim cesarzem, która to rola jednocześnie go zamroziła i uwięziła. Stał się symbolem wielkich umiejętności. Wydawało się wtedy, że nikt nie jest w stanie robić czegokolwiek tak dobrze, jak Michael był w stanie grać w koszykówkę. „Tylko pewność siebie, z jaką grał, robiła większe wrażenie od jego umiejętności”, mówił wieloletni dziennikarz sportowy z Chicago, Lacy Banks.
Amerykański sport zawodowy zawsze miał problemy wizerunkowe: dorośli faceci uganiający się po boiskach i stadionach, ubrani w coś przypominającego bieliznę. Jordan i jego „loty” nadały temu wszystkiemu nowy wymiar. Z początku zmiana była subtelna, ot – udało się wnieść do sportu trochę luzu, bycia _cool_. Ale bardzo szybko zmieniło się to w ogromną namiętność międzynarodowej publiczności. Dla całego pokolenia jego urocze nucenie w reklamie Gatorade z 1991 roku: „Czasem marzę o tym, że to ja. Sam widzisz, że o tym marzę… Tak bardzo chciałbym być jak Mike…” stało się życiowym mottem.
Połączone siły kultury i technologii ustawiły go w bezprecedensowej roli wielkiego bożyszcza światowego sportu i lidera marketingowego imperium, którego _show_ nikogo nie pozostawi obojętnym. Art Chansky, dziennikarz specjalizujący się w koszykówce, który śledził karierę Jordana, kiedy ten był jeszcze zwykłym młodym chłopakiem na Uniwersytecie Karoliny Północnej, zwraca uwagę na przemianę, która nastąpiła w Chicago: „Byłem pod wielkim wrażeniem, gdy widziałem, co się dzieje w starej hali Chicago Stadium, jak Michael działa na ludzi, kiedy ich mijał, przechodząc przy linii bocznej, żeby wejść na parkiet. Dorośli mężczyźni i kobiety. Zastanawialiście się, ile oni w ogóle zapłacili za te miejsca? Tylko za to, żeby znaleźć się o kilka metrów od Michaela. Obserwowałem, jak się zmieniały ich twarze. Jakby mijał ich Mesjasz. A potem tak samo reagowali dziennikarze, w szatni, po meczu”.
Mesjasz, coś w tym jest. Kult stawał się z czasem nie do zniesienia, a wieloletni specjalista PR w Bulls zaczął nazywać Jordana Jezusem. Zwracał się do swojej asystentki z pytaniem: „Widziałaś dziś Jezusa?”.
Oczywiście, żeby taka transformacja mogła mieć miejsce, potrzeba było trochę szczęścia. Podczas studiów Ralph Sampson stoczył z Jordanem kilka pamiętnych pojedynków – obaj walczyli wtedy o tytuł najlepszego zawodnika. Sampson z podziwem obserwował potem, jak w kolejnych dziesięcioleciach jego rywal nieprawdopodobnie się rozwija. Przyznawał, że Jordan miał niesamowite warunki fizyczne i był tytanem pracy, ale uważał, że miał też mnóstwo szczęścia, bo trafił na idealne czasy, na najlepszych trenerów i świetnych kolegów z drużyny.
„Chodzi mi o to, że ciężko pracował i jak coś nie wychodziło mu najlepiej, to znajdował w sobie motywację, żeby stać się w tym najlepszym – powiedział Sampson w 2012 roku w wywiadzie, którego udzielił na dzień przed przyjęciem do Galerii Sław NBA. – Ale nie można zapominać, że trafił na właściwe okoliczności, do właściwej drużyny, na właściwych trenerów, którzy dostrzegali jego talent i umiejętności, umieli zbudować wokół niego drużynę i wszystko działało jak należy. Myślę, że to kombinacja tych wszystkich czynników go wykreowała”.
Nikt jednak nie był bardziej świadomy tego niesamowitego łańcucha zdarzeń, który ukierunkował życie Jordana, od niego samego. „Timing jest wszystkim”, powiedział, kiedy już zbliżał się do pięćdziesiątki.
Ale timing i szczęście to tylko ułamek tajemnicy. Psycholog sportowy George Mumford był porażony, kiedy rozpoczął pracę w sztabie Byków i zobaczył, jak 32-letni Jordan podchodzi do treningu. Wcześniej już słyszał, że Michael dużo je i mało sypia, i zaczął podejrzewać, że będzie miał do czynienia z osobowością dwubiegunową albo maniakalno-depresyjną. „Był żywiołowy, wszędzie było go pełno, tak jak i otaczającej go hiperenergii – wspomina pierwszy trening Mumford. – Myślałem wtedy, że nie ma szans, żeby to na dłuższą metę utrzymał”.
Mumford uznał, że w pewnym sensie można tu mówić o osobowości maniakalnej. Tyle że w takim przypadku, po okresie ekstremalnie wysokich osiągów, nastąpiłby wyraźny spadek formy. Przez kilka następnych tygodni psycholog szukał pierwszych objawów depresji, które powinny się pojawić po świetnych występach Jordana. Ale po pewnym czasie Mumford uświadomił sobie, że maksymalne ożywienie i hiperambicja to standardowe stany Michaela. Mumford grał kiedyś w koszykówkę na Uniwersytecie w Massachusetts, gdzie mieszkał w pokoju razem z Juliusem Ervingiem, miał więc sporo doświadczenia w obcowaniu z koszykarzami wyjątkowo utalentowanymi. Jednak szybko doszedł do wniosku, że ma do czynienia z kimś szczególnym. Szczyt możliwości, do którego dążyli inni sportowcy, był osiągany przez Jordana regularnie. „Michael znalazł coś, co motywowało go do tego, żeby ten szczyt stale zdobywać – tłumaczy Mumford. – Im częściej się takie szczyty osiąga, tym bardziej się ich pragnie. Większość ludzi nie jest w stanie utrzymać takiego poziomu. Ale jego umiejętność odnajdywania w sobie tego stanu, zdolność do koncentracji i determinacja były prawie nadludzkie. Był jak superbohater z innego świata”.
A w meczach? „Był jak oko cyklonu – mówi psycholog. – Im bardziej robiło się gorąco, tym bardziej on się uspokajał”.
W ciągu pierwszych lat swej kariery Jordan usilnie starał się wykorzystać swój talent dla dobra drużyny, ponieważ bardziej niż czegokolwiek pragnął wygrywać. Początkowo uwagę opinii publicznej przykuwały jego spektakularne „loty”, ale był w stanie ją zatrzymać tylko dzięki swej niewiarygodnej ambicji. Bardzo szybko fascynacja ogółu przeniosła się na jego niepohamowaną żądzę zwycięstwa, która sprawiała, że do końca kariery chciał się ze wszystkimi mierzyć i… chciał ich testować. Sprawdzał lojalność swoich przyjaciół i najbliższych, egzaminował siłę serc i umysłów trenerów i kolegów z drużyny – czy są wystarczająco silni, żeby dzielić z nim miejsce w zespole. Im bliżej z kimś był, tym bardziej poddawał go próbom. Nikt nie był w stanie mu w tym dorównać. James Worthy, jego przyjaciel i kolega z drużyny w Karolinie Północnej, nazwał go tyranem.
Sam Jordan się tego nie wstydził. „Bywam trudny”, przyznał w 1998 roku.
Ale najbardziej testował samego siebie.
Wydawało się, że bardzo wcześnie odkrył tajemnicę swojej ambicji: im więcej presji na siebie wywierał, tym lepsze osiągał efekty.
Wszystko to budowało jego niesamowicie złożoną osobowość.
Tex Winter, wieloletni asystent trenera w Chicago Bulls, pracował z Jordanem dłużej niż z kimkolwiek innym. Twierdzi, że przez 60 lat bycia trenerem, a wcześniej zawodnikiem koszykówki, nie zdarzyło mu się spotkać kogoś bardziej skomplikowanego. „Biorąc pod uwagę osobowość, można by o nim pisać prace magisterskie, naprawdę – powiedział Winter o Jordanie, kiedy ich współpraca dobiegała końca. – Wydaje mi się, że nie jestem wystarczająco inteligentny, żeby pojąć wszystkie uwarunkowania, które czynią go takim, jaki jest. Niby przeanalizowałem go całkiem solidnie, ale jest w nim tak wiele tajemnic, nawet dla niego samego, że nie da się tego zrobić w pełni”.
Wielu kibiców zdało sobie z tego sprawę w 2009 roku, kiedy usłyszeli ostrą przemowę Jordana z okazji przyjęcia do Galerii Sław NBA. Surowo wtedy potraktował mnóstwo ludzi, którzy przewinęli się przez jego karierę, między innymi trenera z Karoliny Północnej, Deana Smitha. Starzy koledzy, dziennikarze, kibice, wszyscy byli zaskoczeni tym kontrowersyjnym przemówieniem. Nie był tym, za kogo uważali go wtedy, we wczesnych latach, kiedy jego wizerunek wydawał się taki idealny.
Myśleli, że go znają. Mylili się.Rozdział 1
Holly Shelter
„Bóg koszykówki”, jak nazywali go później kibice na całym świecie, narodził się z zakrwawionym nosem, w szpitalu Cumberland na Brooklynie, w zimną lutową niedzielę 1963 roku. Guru koszykarskiego świata, Howard Garfinkel, lubił potem przypominać, że w tym samym szpitalu urodzili się bracia Bernard i Albert King, co może oznaczać, że mamy do czynienia z jakimś wyjątkowym, zaczarowanym miejscem.
Ale pomimo aury towarzyszącej tym brooklyńskim początkom, pierwsze sygnały niesamowitego życia Jordana pojawiły się gdzie indziej i znacznie wcześniej, niedługo przed nadejściem XX stulecia, kiedy na wybrzeżu Karoliny Północnej przyszedł na świat jego pradziadek.
W tamtych czasach miało się wrażenie, że śmierć czai się w powietrzu zawsze i wszędzie. W tych rozbrzmiewających szantami małych miasteczkach, w których było się szczęśliwym, jeśli udało się przeżyć kolejny dzień, mewy wrzeszczały niczym upiory. I właśnie tam, w tym tajemniczym miejscu, w maleńkiej chatce („shotgun shack”), na brzegu czarnej rzeki, gdzie po cichutku sączył się bimber, zaczęła się historia wspaniałego życia Michaela Jordana.
Wydarzyło się to w roku 1891, 26 lat po zakończeniu pełnej przemocy i absurdu wojny secesyjnej. Miejsce nazywało się Holly Shelter. Była to malutka wioska nad rzeką w Pender County, blisko 50 kilometrów lądem na północny zachód od Wilmington, a jeśli – tak jak robili to często przodkowie Jordana – płynęło się tratwą po Northeast Cape Fear, to 40 mil. Nazwa wioski („holly shelter” – schronienie pod ostrokrzewem) wzięła się podobno stąd, że podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych żołnierze chronili się w zimne zimowe noce pod krzewami ostrokrzewu. Sawannę otaczają tam bagna, w których w czasach niewolnictwa ukrywali się uciekający niewolnicy. Właścicielem jednej z największych plantacji w regionie był podobno biały kaznodzieja z Georgii, o nazwisku Jordan. Wraz z wyzwoleniem wielu byłych niewolników osiadało w Holly Shelter. „Zasiedlili bagnisko – tłumaczy Walter Bannerman, daleki krewny Jordana. – Holly Shelter wcześniej nie było niczym innym jak tylko bagniskiem”.
Ale niedługo potem nastały ciężkie czasy, które pozbawiły tę nazwę wszelkiego sensu, bo nie mogło już być już mowy o żadnej kryjówce.
I to była pierwsza ważna rzecz związana z tym małym chłopcem.
Pojawił się na świecie w duszny dzień, pod koniec czerwca, niedługo po kolejnej fali sztormów, które często zakłócały życie mieszkańców wioski. Koronerzy odnotowali tam wtedy szokująco wysoką liczbę martwych porodów i śmierci noworodków, w związku z czym wiele rodzin czekało długie dni, a nawet tygodnie, zanim nadało swoim nowo narodzonym dzieciom imiona. Ale akurat to dziecko było bardzo żywotne, a jego wrzaski nie pozwalały matce zasnąć. Wiele lat później zmieniły się one w głęboki, dudniący bas, który sprawiał, że ruchliwy, szalejący sześcioletni prawnuk jego właściciela, Michael Jordan, potrafił się skoncentrować i zaczynał się grzecznie zachowywać.
Era praw Jima Crowa i polityka supremacji białych zaczynały się rozprzestrzeniać po całej Karolinie Północnej z tak ogromną siłą i zaciekłością, że odczuwało się je jeszcze wiele lat po tym, jak przeszły do historii. W tych czasach bezlitosnego rasizmu, w których okrucieństwo było rutyną, przyszło żyć pradziadkowi Michaela Jordana. Ale jeszcze gorsza była bezwzględna śmierć, zabierająca kolejnych ludzi, których kochał, przyjaciół i kuzynów, wszystkich – poczynając od noworodków i małych dziewczynek, a kończąc na młodych, silnych mężczyznach.
To wszystko miało czekać naszego małego bohatera w przyszłości. Gdy się urodził, jego 21-letnia matka, Charlotte Hand, znalazła się w trudnej sytuacji. Nie miała męża, a dziecko było efektem romansu z niejakim Dickiem Jordanem. Pojęcie małżeństwa było w tym małomiasteczkowym świecie w ogóle czymś obcym – prawo Karoliny Północnej przez wiele lat zabraniało niewolnikom legalizacji związków, byli oni zresztą pozbawieni też wielu innych praw i przywilejów. Prawo stanowe było wyjątkowo brutalne, kiedyś na przykład zezwalało właścicielom niewolników karać ich za nieposłuszeństwo kastracją.
W pełnych zamętu latach 90. XIX wieku miłość matczyna była jedyną rzeczą, której mogło być pewne małe dziecko. Charlotte nie miała już więcej potomstwa, więc ją i jej synka na wiele lat połączyło szczere i trwałe uczucie. Pradziadek Michaela przez pierwsze dwadzieścia lat życia występował w oficjalnych dokumentach jako Dawson Hand. Po jego narodzinach Charlotte znalazła schronienie w rodzinie swoich braci Handów i tam, wraz z kuzynami, wychowywał się jej syn. Krewni przyjęli ich z otwartymi rękami, ale Dawson dość szybko zaczął zauważać różnice.
Handowie mieli jasną karnację – tak bardzo, że niektórych członków ich rodziny uznawano za białych albo Indian. Jordanowie tymczasem mieli skórę koloru ciemnej czekolady. Członkowie rodziny wspominali po latach, że z całego pokolenia rodzeństwa i kuzynostwa Handów tylko jeden był taki ciemny. Jedną z tamtejszych prominentnych rodzin, posiadaczy niewolników, byli biali Handowie z Pender County, a ich czarny potomek długo wspominał moment, kiedy któryś z białych Handów zdał sobie sprawę z tego, że czarny Hand jest jego bratem. To być może tłumaczy fakt, że jako nastolatek chłopak przyjął nazwisko ojca i w oficjalnych aktach figuruje jako Dawson Jordan.
Nie zmienia to faktu, że gdy chłopiec wyrósł na młodego mężczyznę, raczej trudno byłoby doszukać się podobieństwa między nim a jego słynnym prawnukiem. Dawson Jordan był krępy i niski – podobno miał tylko 165 centymetrów wzrostu. No i był kaleką, przez całe długie życie powłóczył chorą nogą.
Jednakże, tak jak później Michael, był niesamowicie silny. I tak jak on, niczego się nie obawiał, był twardzielem i od najmłodszych lat dokonywał rzeczy, które w jego społeczności wspominano jeszcze przez dziesięciolecia. W starciu z wrogami Dawson Jordan pozostawał zawsze niepokonany.
Ponieważ Michael Jordan był tak wyjątkowy, to łatwo dziś zapominamy o czynniku, który być może ukształtował jego charakter bardziej niż cokolwiek innego. Przez większość dzieciństwa mieszkał on wśród czterech męskich pokoleń Jordanów, co jest sporym osiągnięciem, biorąc pod uwagę problemy społeczne, które od tak dawna zagrażały życiu czarnoskórych mężczyzn.
Jego pradziadek, nazywany czasem „Dassonem”, wyłania się jako tajemnicza postać i autorytet pierwszych lat życia przyszłego mistrza. Cała rodzina mieszkała razem przez blisko dziesięć lat w rolniczej społeczności w miasteczku Teachey w Karolinie Północnej. Co prawda były to już czasy samochodów i czteropasmowych autostrad, ale Dawson Jordan upierał się, że jego ulubioną metodą transportu pozostanie muł, dumnie zaprzężony do wozu. Nawet gdy był w podeszłym wieku, owijał kopyta muła poduszkami, oliwił oś wozu, żeby móc spokojnie, i nie sprawiając nikomu kłopotu, udać się nocą w podróż. A w ciągu dnia jego prawnuki uwielbiały wskakiwać na furę i jechać razem z nim na przejażdżkę do miasta albo drażnić świniaki, które hodował aż do śmierci w 1977 roku, niedługo po 14. urodzinach Michaela.
Chłopcy nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że te proste i wyglądające na śmieszne rzeczy – muł i świniaki – stanowiły dorobek jego życia. Michael opowiadał, że pradziadek niechętnie mówił o przeszłości, więc nie wytłumaczył młodym, jak ważna była kiedyś hodowla zwierząt. Ale po latach nawet przypadkowa wzmianka o Dawsonie Jordanie wywoływała wzruszenie jego prawnuka.
„Był twardy – wspomina staruszka Michael. – Oj, był. Twardy jak cholera”.
Rzeka
Może lepiej zrozumielibyście świat Dawsona Jordana, gdybyście mogli stanąć rano nad brzegiem rzeki Northeast Cape Fear w Holly Shelter. Dzisiaj okolica się rozwinęła – nowoczesne domy, restauracje i sklepy. Ale światło wciąż jest takie jak kiedyś – przez większość dnia drażniące i oślepiające, tańczące po wodzie i odbijające się od niej, przenikające przez poranną mgłę. Jeśli chce się poczuć ulgę, trzeba udać się w głąb lądu, żeby, po minięciu bagien i potoków, móc odnaleźć samotność w cieniu wielkich sosen.
To tu spędził młodzieńcze lata Dawson Jordan – pracował jako drwal w tartaku, ścinał największe z majestatycznych drzew, układał bale drewna i umieszczał je na tratwach, którymi były spławiane w dół Northeast Cape Fear do stoczni w Wilmington.
Nie, to nie była praca dla tchórzy.
Dawson Jordan wkroczył w dorosłość tuż po przełomie stuleci, dokładnie wtedy, kiedy dotychczasowy styl życia nad rzeką zaczął odchodzić do lamusa, wraz z ostatnimi wielkimi sosnami i pojawieniem się ciężarówek. Stara rzeka i otaczające ją lasy definiowały jego młode życie. Potrafił polować, umiał sprawić zwierzynę, a potem ją ugotować. Po latach, kiedy był już stary, okoliczne organizacje łowieckie zatrudniały go, żeby przyrządzał dla ich członków pyszne potrawy z dziczyzny.
Kiedy Dawson miał dziewięć lat, był na tyle wysoki, że udało mu się przekonać władze, iż jest już 11-latkiem i może pracować. Umiał czytać i pisać – wcześniej uczęszczał do tak zwanej „społecznej szkoły dla kolorowych”, gdzie czteromiesięczny semestr był często przerywany, żeby dzieci mogły pracować na polu albo w pobliskich tartakach. „Moi rodzice opowiadali mi, jak ciężka była praca przy produkcji gontów w tartaku”, wspomina Maurice Eugene Jordan, daleki krewny, który mieszkał i uprawiał ziemię w Pender County. Uczniowie sami musieli zadbać o drewno na opał i pilnowanie kuchenki, na której pichcili sobie w szkole jedzenie, co było standardem nawet dla ich białych, uczęszczających do lepszych szkół rówieśników.
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku nie było elektryczności, bieżącej wody, kanalizacji czy utwardzonych dróg, a także, co raczej nie dziwi, nie było praktycznie klasy średniej. To oznaczało, że prawie każdy mężczyzna, czarny czy biały, utrzymywał się, uprawiając rolę na ziemiach dzierżawionych od wielkich właścicieli ziemskich.
Z badań rodzin rolniczych przeprowadzonych przez Wydział Rolnictwa Karoliny Północnej w 1922 roku wynika, że dniówka dzierżawcy wynosiła wtedy poniżej 30 centów, a czasem nawet 10 centów, pomimo nielimitowanych godzin pracy. Większość dzierżawców nie mogła uprawiać własnej żywnoś
Według raportu, fatalne warunki sanitarne panujące wśród takich rodzin przekładały się na wysoki poziom zachorowań i śmiertelność noworodków. Statystyki dotyczące czarnoskórych były dwukrotnie gorsze niż analogiczne dla białych.
Dawson i jego matka jakoś w tych ciężkich warunkach przetrwali, głównie dzięki pomocy Handów. Ze spisu powszechnego wynika, że Dick Jordan żył w pobliżu i wkrótce założył własną rodzinę. Zdaje się, że tak jak wielu Jordanów przed nim pracował na roli, ale łączył to z pracą w tartaku nad rzeką. Handowie też tam pracowali i to prawdopodobnie oni nauczyli Dawsona spławiać drewno – podobno szło mu to bardzo dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego młody wiek. Budowanie tratwy z wielkich bali drewna i spławianie ich w dół zdradliwej rzeki, pośród węży, aligatorów, nagłych burz i zmieniających się prądów – to nie było łatwe. Sterowanie balami po zakrętach rzeki wymagało ogromnej siły fizycznej i było niebezpieczne, ale Dawson bardzo to zajęcie polubił.
Pracował razem z kuzynem, Gallowayem Jordanem, który również był kaleką. Maurice Eugene Jordan, który mieszkał i uprawiał ziemię w Pender County, przypomina sobie, jak ojciec, Delmar Jordan, opowiadał mu o Dawsonie. „Podobno świetnie sobie radził ze spławianiem tych bali drewna. Galloway, tak jak Dawson, kulał na jedną nogę. Byli ze sobą bardzo zżyci”.
Northeast Cape Fear była rzeką pływową, przez co wyzwanie było jeszcze trudniejsze. „Musieli uważać na przypływy i odpływy, przychodziły i odchodziły, zgodnie z fazami księżyca – tłumaczy Maurice. – Żeby móc wykonać ruch, musieli czekać, aż prąd będzie wystarczająco silny. Ale jeśli nurt rzeki robił się słabszy, musieli przywiązywać bale do drzew i czekać, aż powróci”. Takie oczekiwanie mogło trwać nawet kilka godzin. „Mieli ze sobą garnki i jedzenie i kiedy nurt był wolniejszy, przywiązywali bale, szli na wzgórze i pichcili coś do jedzenia”, dodaje Maurice.
W pracy było zimno i niebezpiecznie, od czasów kolonialnych zatrudniano do niej byłych niewolników, drwali i typy spod ciemnej gwiazdy. Osoby pracujące na rzece były z definicji najniższą i najgorzej opłacaną grupą społeczną, często zarabiali nie więcej niż kilka centów dziennie, czyli tyle, co najbardziej podrzędni dzierżawcy. Ale Dawson Jordan lubił niezależność, która wiązała się z tym zawodem. W spisie powszechnym figuruje jako osoba „samozatrudniona”, a nie jako czyjś pracownik. No i dzięki takiemu zajęciu mógł regularnie bywać w egzotycznym miasteczku portowym w Wilmington, pełnym statków i marynarzy z całego świata, z mnóstwem barów i burdeli.
Możemy sobie wyobrazić Dawsona Jordana, jak sto lat temu siedzi na swojej tratwie w jakimś spokojnym miejscu na rzece w zimną księżycową noc i wpatruje się w piękne gwiazdy. Te noce na rzece były pewnie jedynymi prawdziwymi chwilami ucieczki od codziennych trosk, być może najlepszymi w życiu pradziadka Michaela Jordana.
Minęły dziesięciolecia i jedyną przystanią dla jego prawnuka, jedynymi momentami prawdziwego spokoju i ucieczki od otaczającego go świata, który był dla niego znacznie bardziej frustrujący, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, stały się chwile spędzane na koszykarskim parkiecie. I pomimo dzielącego ich stulecia i tego, że żyli w zupełnie innych światach, tych dwóch Jordanów łączyło znacznie więcej, niż można by się spodziewać. A Dawson Jordan pewnie w najtrudniejszych chwilach oddałby wszystko, żeby móc posmakować świata swojego prawnuka.
Clementine
W przeciwieństwie do Michaela, który mógł wybierać z zastępów najatrakcyjniejszych i najbardziej wyrafinowanych kobiet świata, kulawy Dawson żył wraz z matką w małej odizolowanej społeczności, spędzając całe dnie na rzece. Mógł dowiedzieć się trochę więcej o miłości, kiedy w końcu jego matka związała się ze starszym dzierżawcą w Holly. Isac Keilon był od niej o 20 lat starszy – kiedy w maju 1913 roku się pobrali, był już po sześćdziesiątce. Ich szczęście musiało wywrzeć wpływ na plany Dawsona.
Z czasem, wbrew przeszkodom, Dawson zaczął się spotykać z jedną z okolicznych dziewcząt, Clementine Burns. Jej imię pochodziło pewnie z piosenki _Oh My Darling, Clementine_, która zdobyła popularność w roku 1884. Clementine była od Dawsona o rok starsza, mieszkała z rodzicami i siódemką młodszego rodzeństwa. Jej przyszłość była naznaczona takimi samymi ograniczeniami jak jego. Ich flirt rozpoczął się tak, jak w większości tego typu związków – od nieśmiałych rozmów, które z czasem robiły się coraz odważniejsze i dłuższe. No i Dawson szybko się zakochał.
Pobrali się w styczniu 1914 roku i zamieszkali razem. Mniej więcej osiem miesięcy później Clemmer zaszła w ciążę. W kwietniu 1915 roku urodziła silnego i zdrowego chłopca. Nazwali go William Edward Jordan. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że młody ojciec był bardzo szczęśliwy.
Gdyby tylko to szczęście mogło trwać dłużej…
Problemy zaczęły się zaraz po porodzie – u młodej matki wystąpiły nocne poty i trudności z oddawaniem moczu. Potem Clemmer zaczęła kaszleć krwią. Najbardziej widocznym objawem było pojawienie się małych guzków na kościach i ścięgnach.
„To była gruźlica, choroba czarnych – wspomina Maurice Eugene Jordan. – Wtedy nie było na to ratunku”.
Choroba była bardzo zaraźliwa i chociaż Karolina Północna była jednym z pierwszych południowych Stanów, który (w 1899 roku) otworzył izolatki dla czarnych, to łóżek było kilkanaście, a koszty – kosmiczne. Jedyną alternatywą było zbudowanie namiotu z białymi zasłonami albo prowizorycznego budynku na dziedzińcu poza domem, gdzie bliscy mogli spędzić z chorą osobą ostatnie chwile, mając nadzieję, że sami się nie zarażą. Agonia mogła trwać miesiącami lub nawet latami. Clemmer Jordan trafiła do lekarza we wczesnej fazie choroby, a zmarła jakiś rok później, pewnego kwietniowego poranka 1916 roku, niedługo po pierwszych urodzinach syna.
W tamtych czasach często zdarzało się, że młody wdowiec porzucał swoje dzieci. Dawsonowi byłoby łatwiej pozostawić obowiązek wychowania chłopca rodzinie Clementine, zwłaszcza że sam mógł inaczej pokierować swoją przyszłością – w porcie Wilmington miał możliwości zamustrowania się na jeden ze statków. Jednak prawdopodobnie zbyt mocno kochał swoją matkę i maleńkiego synka, by się na to zdecydować. A determinacja, z jaką budował swoją rodzinę, stanowi pierwszy przykład siły w historii, która stworzyła Michaela Jordana.
Kilka miesięcy później Dawsona dotknęła kolejna tragedia, kiedy dowiedział się, że jego ponad 40-letnia matka umiera na chorobę nerek. Śmierć nie była na nabrzeżach niczym nowym, ale w latach 1917–1918 do Pender County dotarła epidemia hiszpańskiej grypy, a statystyki śmiertelności najpierw się podwoiły, potem potroiły, aż wreszcie wzrosły czterokrotnie. Dawson był świadkiem odejścia wielu członków rodziny Handów, swoich kolegów z pracy i ich bliskich. W ciągu 90 dni, od września do listopada 1917 roku, pandemia grypy zabiła ponad 13 tysięcy mieszkańców Karoliny Północnej.
Pogarszający się stan zdrowia zmusił matkę Dawsona do przeprowadzki z własnego domu do syna. Zbliżał się koniec, nie była już w stanie pomagać mu w opiece nad dzieckiem, więc przyjęli sublokatorkę, Ethel Lane, z małą córeczką. Młoda kobieta mogła jednocześnie opiekować się Williamem i jego umierającą babcią. Wtedy nieoczekiwanie, wcześniej niż ona, zmarł jej mąż Isac. Trzy miesiące po jego pogrzebie, pewnego wiosennego poranka zakończyła życie Charlotte Hand Keilon.
Dawson pochował matkę nad rzeką. Zawsze tak bardzo rodzinny, teraz został na świecie prawie sam, jedynie z malutkim synkiem. Mieli spędzić resztę życia razem, w jednej społeczności, w jednym skromnym domku, wspólnie zmagając się z biedą.
Żaden niczego wielkiego w życiu nie osiągnął, ale z czasem okazało się, jak wiele obaj pozostawili w spadku kolejnym pokoleniom Jordanów.Rozdział 2
Cholerne Wilmington
Sam Michael Jordan wielokrotnie odbywał taką podróż w przeszłość, przez wiejskie drogi i wspomnienia związane z wybrzeżem Cape Fear. Jeśli jedzie się z Chapel Hill na wschód autostradą międzystanową numer 40, widać nabrzeżne równiny, pola otoczone ponurymi sosnami i starymi oborami. I szybko mija się tablice oznaczające kolejne miejscowości – Teachey, Wallace, Burgaw i Holly, społeczności rolnicze. To tam narodziła się marka Jordan.
W dzisiejszych czasach system autostrad pokrył już większość dziedzictwa Cape Fear kilometrami chodników, stacjami benzynowymi i sieciowymi restauracjami. Tylko raz na jakiś czas można napotkać przydrożny grill, który przypomina o przeszłości. Nie znajdziemy już nawet najmniejszej wzmianki o ruchu w ramach Partii Demokratycznej, głoszącym wyższość białej rasy, co w ostatniej dekadzie XIX stulecia, kiedy Dawson Jordan był jeszcze dzieckiem, było na porządku dziennym. Później okaże się, że te zamierzchłe dzieje, powiązane z dawnymi wydarzeniami w starym Wilmington, powrócą w dziwny, pełen ironii sposób, w życiu Michaela Jordana.
W latach 90. XIX wieku Dixiekraci sprawowali kontrolę nad większością Karoliny Północnej, ale Wilmington i nabrzeżne równiny pozostawały poza ich wpływami, głównie dzięki 120 tysiącom zarejestrowanych czarnoskórych wyborców. Miasto znajdowało się na dobrej drodze, żeby dołączyć do Atlanty ze swą rozwijającą się czarną klasą średnią, z dwiema wydawanymi przez czarnoskórych gazetami, z czarnym burmistrzem, zintegrowanymi siłami policyjnymi i sporą liczbą biznesów prowadzonych przez czarnoskórych. Niestety, 11 listopada 1898 roku doszło do zamieszek na tle rasowym – biali, podżegani przez retorykę polityczną Dixiekratów, wyszli na ulice i podpalili biura prowadzonej przez czarnych gazety, która odważyła się przeciwstawić rasistowskiej partii.
Jeszcze tego samego dnia uzbrojeni biali mężczyźni, nazywani Czerwonymi Koszulami, otworzyli na ulicy ogień. Nekrologi donoszą o 14 zabitych, w tym 13 czarnych, ale według innych raportów ofiar śmiertelnych miało być aż 90. Przemoc rozprzestrzeniała się na całe miasto, przerażeni czarnoskórzy zabierali swoje rodziny i uciekali na okoliczne bagna, gdzie Czerwone Koszule miały dokonać wielu egzekucji, a ciał zamordowanych ofiar nigdy nie odnaleziono.
Kolejny etap zaplanowanej ze szczegółami akcji rozpoczął się dzień później, kiedy biali pojmali czarnych prominentów – pastorów, biznesmenów, polityków – zapędzili ich na lokalny dworzec kolejowy i na dobre usunęli z miasta.
Spektakularne zwycięstwo doktryny o wyższości białej rasy miało ją utrwalić na wiele lat. Charles Aycock, który w 1900 roku został wybrany gubernatorem, ustanowił nowe prawa, będące konsekwencją krwawej rewolty. „Na Południu żadna rasa nie będzie się w stanie rozwijać, jeśli Murzynów nie usunie się z procesu politycznego”, deklarował Aycock. Jego plan opierał się na ograniczeniu praw wyborczych: mieli je zachować ci, którzy pomyślnie przejdą test z umiejętności czytania i pisania. To sprawiło, że liczba mogących głosować czarnych mężczyzn gwałtownie spadła – z ponad 120 tysięcy sprzed rewolty do sześciu tysięcy.
Takie nierówności i przemoc spotykały się z cichym przyzwoleniem stanowych i lokalnych sił policyjnych. W latach 40. i 50. w Duplin County, gdzie mieszkała rodzina Jordana, zarejestrowanych było tylko dwóch czarnych wyborców (tak przynajmniej twierdzi Raphael Carlton, jeden z tej dwójki). Carlton był rówieśnikiem Jordanów, a jego ojciec nalegał, żeby znalazł czas na naukę. W końcu rozpoczął studia na pobliskim Uniwersytecie Shaw, w latach 40. uzyskał tam dyplom nauczyciela i powrócił do domu z misją edukowania czarnoskórych. Wspomina jedno ze spotkań grona pedagogicznego w szczytowym okresie segregacji rasowej, na którym jeden z białych dyrektorów powiedział czarnym nauczycielom: „No, czarnuchy, musicie się lepiej zorganizować”.
„W dzisiejszych czasach ludzie nie rozumieją, jak mogliśmy pozwolić tak dać się zastraszyć – mówi Carlton. – Problem w tym, że zastraszenie już się dokonało. Nikt by się nie odważył temu przeciwstawić”.
Zmiana sposobu myślenia
W 1937 roku, kiedy młody John McLendon, w przyszłości członek Galerii Sław, został zatrudniony jako trener na Uniwersytecie Karoliny Północnej dla czarnych, był pod wrażeniem tego, jak bardzo rozbici psychicznie są jego młodzi zawodnicy. „Moje największe trenerskie wyzwanie polegało na tym, żeby ich przekonać, że nie są kimś gorszym”, wspomina McLendon.
Sama obecność McLendona w drużynie Karoliny Północnej stanowi jeszcze jeden ważny element biografii Michaela Jordana. W 1891 roku, pięć miesięcy po narodzinach pradziadka Michaela, James Naismith zawiesił dwa kosze w gimnazjum w Springfield w stanie Massachussets, rozpoczynając historię koszykówki. Po latach Naismith przeniósł się na Uniwersytet w Kansas, przez jakiś czas trenował tamtejszą drużynę, po czym przekazał stery Phogowi Allenowi, uważanemu później za „ojca” koszykarskich trenerów.
John McLendon trafił do Kansas na początku lat 30. jako jeden z pierwszych czarnoskórych studentów, jednak Allen zakazał mu gry w drużynie koszykarskiej i nie pozwolił pływać w uniwersyteckim basenie. I pewnie skończyłoby się to dla niego jeszcze gorzej, gdyby nie odszukał go Naismith, który załatwił mu stanowisko trenera lokalnej szkolnej drużyny. McLendon mógł spokojnie kontynuować studia, a w 1936 roku Naismith pomógł mu w uzyskaniu stypendium magisterskiego na Uniwersytecie w Iowa. Po roku został trenerem w North Carolina College, gdzie jako pierwszy wprowadził program edukacji fizycznej, który wychował pokolenia czarnoskórych nauczycieli i trenerów w Karolinie Północnej. I właśnie z tego programu wyrósł Clifton „Pop” Herring, szkolny trener Jordana.
Z początku czarnoskóre drużyny uniwersyteckie działały w oparciu o śmiesznie niskie budżety w niebezpiecznym klimacie segregacji rasowej. Koszykarze osiągali sukcesy pomimo tego, że nie mogli się praktycznie przemieszczać, nie mogli korzystać z publicznych toalet, ujęć wody pitnej, restauracji ani hoteli. „Prosta podróż z jednej szkoły do drugiej była jak planowanie drogi przez pole minowe”, mówi McLendon.
Przez następne kilka lat McLendon zbudował tak imponujące drużyny koszykarskie, że oficjele z pobliskiego Uniwersytetu Duke’a postanowili zaprosić go, żeby w najbliższym meczu zasiadł na ławce trenerskiej ich drużyny Blue Devils. Jedynym warunkiem było to, żeby założył białą marynarkę, przez co dla kibiców będzie wyglądał jak steward.
McLendon grzecznie odmówił.
Starał się nigdy nie narażać ani siebie, ani swoich zawodników na upokorzenie albo brak szacunku. „Nie chciałem, żeby znaleźli się w sytuacji, w której widzą, że moja godność jest zagrożona”. Utrzymanie szacunku zawodników było kluczowe dla celu, jaki sobie postawił: podbudować ich morale i przekonać, że są tak samo dobrzy jak ich biali przeciwnicy.
Przełom nastąpił podczas II wojny światowej, kiedy armia wykorzystała szkołę medyczną Uniwersytetu Duke’a do wyszkolenia lekarzy wojskowych, z których kilku było też czołowymi białymi koszykarzami uniwersyteckimi. Prasa w Durham codziennie trąbiła o ich zwycięstwach, podczas gdy o niepokonanej drużynie McLendona nie napisano ani słowa. Zdenerwowany takim niesprawiedliwym traktowaniem, menedżer drużyny McLendona, Alex Rivera, zaaranżował mecz pomiędzy oboma zespołami. Trener ekipy z Duke’a powiedział, że mogą zagrać tylko „cichy mecz”, w niedzielę rano, bez kibiców i bez mediów. W połowie spotkania agresywnie broniąca drużyna McLendona miała na swoim koncie dwukrotnie więcej punktów od swoich słynnych przeciwników. Wtedy biali gracze zaproponowali McLendonowi, żeby dla wyrównania szans w drugiej połowie wymieszać drużyny białych i czarnych.
Tamten mecz był wielkim zwycięstwem McLendona nad rasizmem i otworzył oczy zawodnikom. Wpływ trenera odczuwano w Karolinie Północnej jeszcze długo po jego odejściu – zarówno w czarnych społecznościach w całym stanie, jak i na samym uniwersytecie. Jako innowator, McLendon został zaproszony przez Converse Shoe Co. na wykłady w ich akademiach koszykarskich. I to właśnie w jednej z nich wykład McLendona usłyszał młody asystent trenera, niejaki Dean Smith, późniejszy twórca słynnego systemu ataku – _spread offense_ na Uniwersytecie Karoliny Północnej.
McLendon wraz ze swoim przyjacielem, „Big House” Gainesem z Winston-Salem State, są dziś uznawani za wielkich trenerów, ale w tamtych czasach żaden z nich nie przypuszczał, że ich dyscyplina sportu pomoże przełamać stanowe bariery rasowe. Do głowy by im nie przyszło, że biali i czarni mieszkańcy Karoliny Północnej będą kiedyś uwielbiali czarnego koszykarza, tak jak uwielbiali Michaela Jordana.
Żaden z nich nie przypuszczał też, że któregoś dnia stanie się członkiem Galerii Sław Koszykówki imienia Jamesa Naismitha.
Kukurydza
Dawson Jordan nie miał szczęścia, które towarzyszyło potem jego prawnukowi. Kiedy w 1919 roku skończył 28 lat, był już mocno doświadczony przez życie – stracił najbliższych, a potem musiał zmienić pracę, kiedy po pojawieniu się ciężarówek upadł przemysł flisacki. Nadal pracował w tartaku, ale tak jak większość mieszkańców Południa, zaczął to łączyć z pracą dzierżawcy, rolnika bez ziemi, członka najniższej klasy społecznej.
Najważniejszą rzeczą, umożliwiającą przetrwanie na dzierżawionej ziemi, było posiadanie muła. Zdaniem Williama Henry’ego Jordana, wiązało się to też z wyższym statusem: „Kiedy byłem dzieckiem, muł kosztował więcej niż samochód, bo dzięki mułowi zarabiało się na życie”.
Podobnie jak w kolejnych pokoleniach rolnicy pozyskiwali sprzęt rolniczy, tak dzierżawcy i najemcy kupowali albo wypożyczali muły od dealerów, takich jak Porter Newton. Maurice Eugene Jordan wspomina: „Można było od niego dostać muła, ale jeśli potem miałeś gorszy rok, to ci go odbierał. To samo robili ludzie, od których wypożyczałeś nasiona i nawóz. Po gorszym sezonie wpadałeś w dołek, z którego wyjście mogło zająć rok albo dwa”.
„Nie było wyjścia – tłumaczył William Henry Jordan. – Nie było innych możliwości”.
Ludzie tacy jak Dawson i jego syn nie mieli jak od tego uciec, jednak jakoś udawało im się utrzymać na powierzchni. Czasami pracowali od świtu, dojąc krowy na pobliskiej farmie, kiedy indziej – wyprowadzając je na pastwisko. W zależności od roku, wynajmowali albo dzierżawili ziemię. „Tak właśnie wyglądała wtedy praca – właściciele farmy dostarczali muła, nasiona i nawóz. A kiedy kończył się sezon, to zostawałeś tylko z jedną trzecią, góra z połową plonów. A czasem zostawałeś z niczym”, tłumaczył William Henry Jordan.
Dlatego właśnie tylu rolników szukało innych możliwości dochodu i dlatego tak ważne stało się bimbrownictwo. Biali i czarni rolnicy z tamtych okolic przyrządzali własną kukurydzianą whiskey już w czasach kolonialnych. Większości nie było stać na zakup trunku, więc robili go sami. „W tamtych czasach było tylko to, kukurydziana whiskey – wyjaśnia Maurice Eugene Jordan. – Tak zaczęło się bimbrownictwo. Destylatory były wszędzie, na rzece, w lesie, na bagnach, wszędzie, gdzie można było znaleźć dobrą wodę”.
To, że Dawson Jordan stał się bimbrownikiem z wyboru, jest mało prawdopodobne, szybko jednak zyskał opinię ważnego gracza w świecie przemytników w Pender County. Być może rozpoczął swoją przygodę z bimbrem, kiedy jeszcze pracował na rzece przy spławie drewna. „Te tratwy mogły być pełne whiskey i nikt by się nie zorientował”, śmiał się Maurice Jordan.
Whiskey kukurydziana być może trochę pomagała w niedoli. Na pewno mogła rozluźnić atmosferę w długie wieczory i sprawiała, że farmerzy mieli większą ochotę na hazard. Robotnicy z Pender County chętnie obstawiali kilka centów, grając w kości, co w niczym nie przypomina ogromnych sum, które po dziesięcioleciach wydawał na hazard MJ.
„Nie było pieniędzy na hazard. Najwyżej kilka groszy na kości”, mówił Maurice Eugene.
Taki był charakter Jordanów. Ciężka praca, potem chwila rozrywki. Z tego punktu widzenia Dawson był pierwszym z Jordanów. Lubił się napić, zapalić, czasem nawet odrobinę zaszalał.
Nowe pokolenie
Kiedy w latach 30. syn Dawsona, William Edward (nazywano go Medward), wkroczył w dorosłość, rozpoczął pracę jako kierowca ciężarówki. Nadal pomagał ojcu w pracy na roli, ale jego pensja, nawet niewielka, pozwalała im uniezależnić się od kapryśnych plonów. Praca za kółkiem dała mu też nowe możliwości poznawania ludzi w okolicy, co było radykalną odmianą w samotnym życiu farmera. Zdaniem członków rodziny, Medward dał się wtedy poznać jako bawidamek.
Jeszcze jako nastolatek, związał się z młodą dziewczyną, Rosabell Hand, daleką krewną rodziny swojej matki. Rosabell była słodka i delikatna. W 1935 roku, kiedy młodzi zbliżali się do dwudziestki, pobrali się, a dwa lata później urodził im się syn – ojciec Michaela. Nazwali go James Raymond Jordan.
Małżonkowie do końca życia mieszkali razem z Dawsonem i nigdy nie przeszkadzała im jego odczuwalna obecność we wspólnym, zatłoczonym gospodarstwie, tym samym, w którym potem wychowywali się Michael Jordan i jego rodzeństwo. Dawson dobiegał pięćdziesiątki, chodził, podpierając się laską, ale to on tak naprawdę rządził gospodarstwem.
Tak jak większości rolników, towarzyszyły im stałe problemy finansowe, ale – jak wspominają członkowie rodziny – nie zamierzali się poddawać. Może dlatego, że dotychczasowe doświadczenia nauczyły Dawsona, że w życiu mogą się przytrafić poważniejsze problemy niż brak kasy na opłacenie rachunków. A kiedy kłopoty finansowe stały się naprawdę poważne, zrobił to, co w takiej sytuacji robili także inni dzierżawcy i najemcy. Zapakował wóz, zaprzągł do niego muła i ruszył w drogę.
Nie musiał jechać daleko, żeby rozpocząć wszystko od nowa. Dawson, jego syn i ciężarna synowa osiedli w społeczności farmerskiej w Teachey, około 25 mil od Holly Shelter. Niedługo po przeprowadzce Rosabell urodziła drugiego syna, Gene Jordana.
Rosabell i Medward mieli w sumie czworo dzieci, od których doczekali się 12 wnuków, często pomieszkujących w ich skromnym gospodarstwie. Dzięki pracy Medwarda Jordanom udało się trochę zaoszczędzić i mogli kupić mały, niedrogi domek przy Calico Bay Road na peryferiach Teachey. Miał wprawdzie tylko trzy niewielkie sypialnie i wychodek, ale dla Dawsona i jego rodziny był niczym pałac. Stał się on później centralnym miejscem w życiu młodego Michaela Jordana.
Wkrótce zarobki Medwarda i dochody z działalności bimbrowniczej Dawsona pozwoliły Jordanom na zakup kolejnych parceli przy Calico Bay Road, a okolica stała się siedzibą małej społeczności. Emocjonalne znaczenie posiadłości podkreśla fakt, że nawet po upływie dziesiątek lat Jordanowie, pomimo bogactwa Michaela, nie sprzedali domu, tylko zaczęli go wynajmować.
Najważniejszą – obok pojawienia się dobrej koniunktury – zmianą w życiu Dawsona i jego syna była obecność głęboko uduchowionej Rosabell. Sprawiedliwie rozdzielała swoje pokłady miłości pomiędzy wszystkie dzieci i wnuki – a nawet dzieci będące wynikiem romansów jej męża w obrębie lokalnej wspólnoty. „Pani Bell”, jak ją często nazywano, była chyba szczególnie dumna ze swojego najstarszego syna. James Raymond Jordan wyróżniał się spośród rodzeństwa – był sprytny, szybko się uczył i miał w sobie mnóstwo energii. Już w wieku dziesięciu lat umiał kierować traktorem, dzięki czemu mógł pomagać ojcu na polu. Potrafił nawet go naprawić. Jako młody człowiek robił na okolicznych mieszkańcach wrażenie swoją zręcznością i talentami do mechaniki. Medward był podobno krytycznie nastawiony do Jamesa, za to idolem chłopca był jego dziadek, Dawson. Jedną z nietypowych cech Jamesa było to, że kiedy się na czymś koncentrował, w charakterystyczny sposób wystawiał język. Niektórzy członkowie rodziny twierdzą, że James nauczył się tego właśnie od Dawsona.
Kiedy z dziecka stawał się nastolatkiem, James – dzięki pracy wraz z ojcem i dziadkiem – sprawnie poruszał się zarówno w Holly, gdzie się urodził, jak i w Teachey, gdzie dorastał. „Był raczej spokojny – wspomina Maurice Eugene Jordan, który razem z Jamesem uczęszczał do Charity High School w Rose Hill. – Jeśli cię nie znał, to prawie się nie odzywał”. Ale po zawarciu znajomości potrafił być czarujący, zwłaszcza w stosunku do kobiet, dokładnie tak jak jego ojciec Medward. Podobnie jak wielu nastolatków, uwielbiał silniki, baseball i samochody, z tym, że on, w przeciwieństwie do rówieśników, był w tym wszystkim naprawdę dobry. A to oznaczało, że jego auto zazwyczaj było na chodzie, co w latach 50. wcale nie było takie oczywiste. Miał też dobry smak w kwestii rozrywek i wiedział, gdzie w okolicy można dobrze spędzić wieczór. Podczas gdy większość mieszkających tu czarnoskórych unikała białych na tyle, na ile się dało, to James – podobnie jak jego dziadek Dawson – wręcz przeciwnie.
Nadal jednak były to ciężkie czasy dla czarnych. Wielu z nich dzielnie służyło swojej ojczyźnie podczas II wojny światowej, co trochę złagodziło rasistowskie poglądy części białych obywateli. Ale w społeczeństwie Karoliny Północnej stare nawyki pozostawały na porządku dziennym, co udowodniła nadchodząca walka o prawa obywatelskie. Dick Neher, młody biały żołnierz marines z Indiany ożenił się i w 1954 roku osiadł w Wilmington. Neher uwielbiał baseball, podobnie jak mieszkańcy pobliskiego miasteczka Wallace, więc czasami skrzykiwał kilku znajomych czarnoskórych i jechali sobie razem pograć. Prawdopodobnie mógł wtedy grywać z Jamesem Jordanem. Ale długo to nie potrwało. Któregoś wieczora wrócił do domu i zobaczył zaparkowanego na podjeździe pick-upa. Przyjechali członkowie Ku-Klux-Klanu, żeby go ostrzec przed prowadzaniem się z czarnymi i organizowaniem mieszanych meczów. Neher zignorował ostrzeżenie, więc członkowie Klanu wrócili pod jego dom. Tym razem powiedzieli, że kolejnego ostrzeżenia już nie będzie, i Neher zaprzestał wycieczek do Wallace na mecze baseballowe. Nie opuścił Wilmington i po latach został młodzieżowym trenerem baseballowym Michaela Jordana.
Dawson Jordan i jego bliscy mieli na co dzień zbyt dużo zmartwień, żeby zajmować się snuciem planów na przyszłość. Jednakże zarówno rodzina, jak i sąsiedzi dostrzegali w Jamesie nowe pokolenie, które być może będzie w stanie uciec od porządku starego świata ku czemuś nowemu i lepszemu.
Na początku lat 50. mało kto był w stanie wyobrazić sobie, jak ten nowy świat może wyglądać, jak w niepojęty sposób będzie łączył nadzieję i ból. Najłatwiej jest dojść do wniosku, że gdyby Jordanowie choć w minimalnym stopniu wiedzieli, co ich czeka, pognaliby w kierunku tego świata. Ale równie prawdopodobne jest to, że chcieliby przed nim uciec.
Oczy obrońcy otwierają się coraz szerzej, dokładnie tak jak powinny. Zaraz spotka się z tym rodzajem doskonałości kinestetycznej, który zmotywował ludzkość do wynalezienia technologii zwalniania tempa (_slow-motion_), a to z kolei dało możliwość dokładnego przeanalizowania tego, co się dzieje, kiedy ruch rozgrywa swoje sztuczki z umysłem.
Scenografia wygląda boleśnie znajomo. Coś nie zadziałało w ofensywie po drugiej stronie parkietu, rozpoczął się kontratak. Cała obrona się cofa. Obrońca pędzi z powrotem pod własny kosz, ale kiedy się odwraca, widzi tylko niewyraźną plamę. Mężczyzna w czerwonym stroju, nie zważając na wszechobecny chaos, z ogromną prędkością kozłuje piłkę i toruje sobie drogę. Przekłada piłkę z prawej na lewą stronę, po czym w momencie, gdy znajduje się ona na wysokości jego lewego biodra, chwyta ją obiema rękami.
Dokładnie w tej chwili wystawia język. Poprzednio można było dostrzec tylko jego koniuszek, ale tym razem jest widoczny w całej okazałości, jakby jakaś kabaretowa lalka po cichu nabijała się z obrońcy. Jest w tym coś obscenicznego, tak jakby dunk, który za chwilę nastąpi, nie był wystarczająco upokarzający. Wojownicy od wieków przybierali taki wyraz twarzy, żeby jeszcze bardziej wystraszyć przeciwnika. Może to stanowi genezę, a może jest tak, jak twierdzi on sam: że ten wyjątkowy przejaw koncentracji odziedziczył po ojcu.
22-letni Michael Jordan jest już w pełni widoczny, a jego język straszy obrońcę, jakby to Sziwa, starożytne bóstwo śmierci i zniszczenia, gnał pod kosz. Język znika równie szybko, jak się pojawił, a Jordan, zbliżając się do kosza, unosi piłkę ponad lewe ramię, po czym porusza nią oburącz przed swą twarzą i jednocześnie odbija się od parkietu tuż za linią rzutów wolnych. Obrona zostaje z tyłu, a charakterystyczna sylwetka już znajduje się w powietrzu. Michael, bliski celu, przekłada piłkę do swojej ogromnej prawej dłoni i przez ułamek sekundy jego odgięta ręka przypomina gotową do ataku kobrę. Jordan, szybując samotnie w kierunku obręczy, zawisa na mgnienie, jakby czas się zatrzymał. Niezwykły dźwięk towarzyszący jego wsadom jest porywający. Wywołuje u kibiców odruch Pawłowa – ślinią się, jakby obserwowali lwa pożerającego antylopę.
Łuk tego ataku tworzy doskonałą parabolę. Z czasem profesorowie fizyki, a nawet pewien pułkownik amerykańskich sił powietrznych, rozpoczęli studia nad tym fenomenem, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, które nurtowało publiczność na całym świecie: „Czy Michael Jordan naprawdę lata?”. Wszyscy prowadzili badania nad tym, jak długo trwało zawiśnięcie w powietrzu (_hang time_) i dochodzili do wniosku, że jego lot był tak naprawdę tylko iluzją, możliwą dzięki pędowi nadanemu przez siłę wybicia. Ale im więcej mówiono o niesamowitych mięśniach uda i łydki, o szybkości skurczów mięśniowych jako jego „centrach równowagi”, tym bardziej brzmiało to jak próba zrozumienia i okiełznania wiatru.
Powietrzna podróż Jordana od linii rzutów wolnych do obręczy trwa podobno około sekundy.
Owszem, Elgin Baylor i Julius Erving też potrafili długo trwać w powietrzu – ale robili to głównie w czasach, kiedy technologia wideo nie stwarzała jeszcze możliwości podziwiania ich osiągnięć. Air Jordan był czymś zupełnie innym, był fenomenem swoich czasów, fenomenem wszech czasów.
Z milionów ludzi, którzy grali w koszykówkę, tylko on jeden potrafił latać.
Sam Jordan, po obejrzeniu kasety wideo ze swoim występem, zadał to pytanie: „Czy ja leciałem? Bo tak to właśnie wyglądało, przynajmniej przez chwilę”.
Tak rzadki talent jest jak kometa, która przemyka po niebie i po której pozostaje tylko błysk doskonałości. Fascynująca kariera Michaela Jordana sprawiła, że kibice, dziennikarze, jego byli trenerzy i koledzy z drużyny, a nawet sam Jordan, jeszcze wiele lat po jej zakończeniu, musieli się zmagać z próbą pojęcia tego, czego byli świadkami.
„Czasami się zastanawiam, jakby to było: spojrzeć na to wszystko… – powiedział kiedyś Michael. – Czy to w ogóle wydawałoby się możliwe?”.
Czy to wydarzyło się naprawdę? Z pewnością można tu dostrzec jakiś paradoks. Po latach nadeszły wszak czasy, kiedy grubszy Jordan ze swoją poważną miną stał się tematem wielu żartów i internetowego hejtu – że marnie się sprawdza jako menedżer, że nie radzi sobie z życiem osobistym. Ale nawet to nie przesłoniło jego sławy, którą zyskał jako zawodnik, kiedy był niczym istota z innej planety.
Na początku był zwykłym Mikiem Jordanem, chłopakiem z Karoliny Północnej, niepewnym jutra, który po zakończeniu liceum zastanawiał się, czy swej przyszłości nie związać z lotnictwem wojskowym. Początek lat 80. to czas zadziwiającej przemiany w Michaela, giganta koszykówki. W tym czasie jego osoba napędzała imperium biznesowe Nike, dzięki czemu on sam mógł się stać młodziutkim cesarzem, która to rola jednocześnie go zamroziła i uwięziła. Stał się symbolem wielkich umiejętności. Wydawało się wtedy, że nikt nie jest w stanie robić czegokolwiek tak dobrze, jak Michael był w stanie grać w koszykówkę. „Tylko pewność siebie, z jaką grał, robiła większe wrażenie od jego umiejętności”, mówił wieloletni dziennikarz sportowy z Chicago, Lacy Banks.
Amerykański sport zawodowy zawsze miał problemy wizerunkowe: dorośli faceci uganiający się po boiskach i stadionach, ubrani w coś przypominającego bieliznę. Jordan i jego „loty” nadały temu wszystkiemu nowy wymiar. Z początku zmiana była subtelna, ot – udało się wnieść do sportu trochę luzu, bycia _cool_. Ale bardzo szybko zmieniło się to w ogromną namiętność międzynarodowej publiczności. Dla całego pokolenia jego urocze nucenie w reklamie Gatorade z 1991 roku: „Czasem marzę o tym, że to ja. Sam widzisz, że o tym marzę… Tak bardzo chciałbym być jak Mike…” stało się życiowym mottem.
Połączone siły kultury i technologii ustawiły go w bezprecedensowej roli wielkiego bożyszcza światowego sportu i lidera marketingowego imperium, którego _show_ nikogo nie pozostawi obojętnym. Art Chansky, dziennikarz specjalizujący się w koszykówce, który śledził karierę Jordana, kiedy ten był jeszcze zwykłym młodym chłopakiem na Uniwersytecie Karoliny Północnej, zwraca uwagę na przemianę, która nastąpiła w Chicago: „Byłem pod wielkim wrażeniem, gdy widziałem, co się dzieje w starej hali Chicago Stadium, jak Michael działa na ludzi, kiedy ich mijał, przechodząc przy linii bocznej, żeby wejść na parkiet. Dorośli mężczyźni i kobiety. Zastanawialiście się, ile oni w ogóle zapłacili za te miejsca? Tylko za to, żeby znaleźć się o kilka metrów od Michaela. Obserwowałem, jak się zmieniały ich twarze. Jakby mijał ich Mesjasz. A potem tak samo reagowali dziennikarze, w szatni, po meczu”.
Mesjasz, coś w tym jest. Kult stawał się z czasem nie do zniesienia, a wieloletni specjalista PR w Bulls zaczął nazywać Jordana Jezusem. Zwracał się do swojej asystentki z pytaniem: „Widziałaś dziś Jezusa?”.
Oczywiście, żeby taka transformacja mogła mieć miejsce, potrzeba było trochę szczęścia. Podczas studiów Ralph Sampson stoczył z Jordanem kilka pamiętnych pojedynków – obaj walczyli wtedy o tytuł najlepszego zawodnika. Sampson z podziwem obserwował potem, jak w kolejnych dziesięcioleciach jego rywal nieprawdopodobnie się rozwija. Przyznawał, że Jordan miał niesamowite warunki fizyczne i był tytanem pracy, ale uważał, że miał też mnóstwo szczęścia, bo trafił na idealne czasy, na najlepszych trenerów i świetnych kolegów z drużyny.
„Chodzi mi o to, że ciężko pracował i jak coś nie wychodziło mu najlepiej, to znajdował w sobie motywację, żeby stać się w tym najlepszym – powiedział Sampson w 2012 roku w wywiadzie, którego udzielił na dzień przed przyjęciem do Galerii Sław NBA. – Ale nie można zapominać, że trafił na właściwe okoliczności, do właściwej drużyny, na właściwych trenerów, którzy dostrzegali jego talent i umiejętności, umieli zbudować wokół niego drużynę i wszystko działało jak należy. Myślę, że to kombinacja tych wszystkich czynników go wykreowała”.
Nikt jednak nie był bardziej świadomy tego niesamowitego łańcucha zdarzeń, który ukierunkował życie Jordana, od niego samego. „Timing jest wszystkim”, powiedział, kiedy już zbliżał się do pięćdziesiątki.
Ale timing i szczęście to tylko ułamek tajemnicy. Psycholog sportowy George Mumford był porażony, kiedy rozpoczął pracę w sztabie Byków i zobaczył, jak 32-letni Jordan podchodzi do treningu. Wcześniej już słyszał, że Michael dużo je i mało sypia, i zaczął podejrzewać, że będzie miał do czynienia z osobowością dwubiegunową albo maniakalno-depresyjną. „Był żywiołowy, wszędzie było go pełno, tak jak i otaczającej go hiperenergii – wspomina pierwszy trening Mumford. – Myślałem wtedy, że nie ma szans, żeby to na dłuższą metę utrzymał”.
Mumford uznał, że w pewnym sensie można tu mówić o osobowości maniakalnej. Tyle że w takim przypadku, po okresie ekstremalnie wysokich osiągów, nastąpiłby wyraźny spadek formy. Przez kilka następnych tygodni psycholog szukał pierwszych objawów depresji, które powinny się pojawić po świetnych występach Jordana. Ale po pewnym czasie Mumford uświadomił sobie, że maksymalne ożywienie i hiperambicja to standardowe stany Michaela. Mumford grał kiedyś w koszykówkę na Uniwersytecie w Massachusetts, gdzie mieszkał w pokoju razem z Juliusem Ervingiem, miał więc sporo doświadczenia w obcowaniu z koszykarzami wyjątkowo utalentowanymi. Jednak szybko doszedł do wniosku, że ma do czynienia z kimś szczególnym. Szczyt możliwości, do którego dążyli inni sportowcy, był osiągany przez Jordana regularnie. „Michael znalazł coś, co motywowało go do tego, żeby ten szczyt stale zdobywać – tłumaczy Mumford. – Im częściej się takie szczyty osiąga, tym bardziej się ich pragnie. Większość ludzi nie jest w stanie utrzymać takiego poziomu. Ale jego umiejętność odnajdywania w sobie tego stanu, zdolność do koncentracji i determinacja były prawie nadludzkie. Był jak superbohater z innego świata”.
A w meczach? „Był jak oko cyklonu – mówi psycholog. – Im bardziej robiło się gorąco, tym bardziej on się uspokajał”.
W ciągu pierwszych lat swej kariery Jordan usilnie starał się wykorzystać swój talent dla dobra drużyny, ponieważ bardziej niż czegokolwiek pragnął wygrywać. Początkowo uwagę opinii publicznej przykuwały jego spektakularne „loty”, ale był w stanie ją zatrzymać tylko dzięki swej niewiarygodnej ambicji. Bardzo szybko fascynacja ogółu przeniosła się na jego niepohamowaną żądzę zwycięstwa, która sprawiała, że do końca kariery chciał się ze wszystkimi mierzyć i… chciał ich testować. Sprawdzał lojalność swoich przyjaciół i najbliższych, egzaminował siłę serc i umysłów trenerów i kolegów z drużyny – czy są wystarczająco silni, żeby dzielić z nim miejsce w zespole. Im bliżej z kimś był, tym bardziej poddawał go próbom. Nikt nie był w stanie mu w tym dorównać. James Worthy, jego przyjaciel i kolega z drużyny w Karolinie Północnej, nazwał go tyranem.
Sam Jordan się tego nie wstydził. „Bywam trudny”, przyznał w 1998 roku.
Ale najbardziej testował samego siebie.
Wydawało się, że bardzo wcześnie odkrył tajemnicę swojej ambicji: im więcej presji na siebie wywierał, tym lepsze osiągał efekty.
Wszystko to budowało jego niesamowicie złożoną osobowość.
Tex Winter, wieloletni asystent trenera w Chicago Bulls, pracował z Jordanem dłużej niż z kimkolwiek innym. Twierdzi, że przez 60 lat bycia trenerem, a wcześniej zawodnikiem koszykówki, nie zdarzyło mu się spotkać kogoś bardziej skomplikowanego. „Biorąc pod uwagę osobowość, można by o nim pisać prace magisterskie, naprawdę – powiedział Winter o Jordanie, kiedy ich współpraca dobiegała końca. – Wydaje mi się, że nie jestem wystarczająco inteligentny, żeby pojąć wszystkie uwarunkowania, które czynią go takim, jaki jest. Niby przeanalizowałem go całkiem solidnie, ale jest w nim tak wiele tajemnic, nawet dla niego samego, że nie da się tego zrobić w pełni”.
Wielu kibiców zdało sobie z tego sprawę w 2009 roku, kiedy usłyszeli ostrą przemowę Jordana z okazji przyjęcia do Galerii Sław NBA. Surowo wtedy potraktował mnóstwo ludzi, którzy przewinęli się przez jego karierę, między innymi trenera z Karoliny Północnej, Deana Smitha. Starzy koledzy, dziennikarze, kibice, wszyscy byli zaskoczeni tym kontrowersyjnym przemówieniem. Nie był tym, za kogo uważali go wtedy, we wczesnych latach, kiedy jego wizerunek wydawał się taki idealny.
Myśleli, że go znają. Mylili się.Rozdział 1
Holly Shelter
„Bóg koszykówki”, jak nazywali go później kibice na całym świecie, narodził się z zakrwawionym nosem, w szpitalu Cumberland na Brooklynie, w zimną lutową niedzielę 1963 roku. Guru koszykarskiego świata, Howard Garfinkel, lubił potem przypominać, że w tym samym szpitalu urodzili się bracia Bernard i Albert King, co może oznaczać, że mamy do czynienia z jakimś wyjątkowym, zaczarowanym miejscem.
Ale pomimo aury towarzyszącej tym brooklyńskim początkom, pierwsze sygnały niesamowitego życia Jordana pojawiły się gdzie indziej i znacznie wcześniej, niedługo przed nadejściem XX stulecia, kiedy na wybrzeżu Karoliny Północnej przyszedł na świat jego pradziadek.
W tamtych czasach miało się wrażenie, że śmierć czai się w powietrzu zawsze i wszędzie. W tych rozbrzmiewających szantami małych miasteczkach, w których było się szczęśliwym, jeśli udało się przeżyć kolejny dzień, mewy wrzeszczały niczym upiory. I właśnie tam, w tym tajemniczym miejscu, w maleńkiej chatce („shotgun shack”), na brzegu czarnej rzeki, gdzie po cichutku sączył się bimber, zaczęła się historia wspaniałego życia Michaela Jordana.
Wydarzyło się to w roku 1891, 26 lat po zakończeniu pełnej przemocy i absurdu wojny secesyjnej. Miejsce nazywało się Holly Shelter. Była to malutka wioska nad rzeką w Pender County, blisko 50 kilometrów lądem na północny zachód od Wilmington, a jeśli – tak jak robili to często przodkowie Jordana – płynęło się tratwą po Northeast Cape Fear, to 40 mil. Nazwa wioski („holly shelter” – schronienie pod ostrokrzewem) wzięła się podobno stąd, że podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych żołnierze chronili się w zimne zimowe noce pod krzewami ostrokrzewu. Sawannę otaczają tam bagna, w których w czasach niewolnictwa ukrywali się uciekający niewolnicy. Właścicielem jednej z największych plantacji w regionie był podobno biały kaznodzieja z Georgii, o nazwisku Jordan. Wraz z wyzwoleniem wielu byłych niewolników osiadało w Holly Shelter. „Zasiedlili bagnisko – tłumaczy Walter Bannerman, daleki krewny Jordana. – Holly Shelter wcześniej nie było niczym innym jak tylko bagniskiem”.
Ale niedługo potem nastały ciężkie czasy, które pozbawiły tę nazwę wszelkiego sensu, bo nie mogło już być już mowy o żadnej kryjówce.
I to była pierwsza ważna rzecz związana z tym małym chłopcem.
Pojawił się na świecie w duszny dzień, pod koniec czerwca, niedługo po kolejnej fali sztormów, które często zakłócały życie mieszkańców wioski. Koronerzy odnotowali tam wtedy szokująco wysoką liczbę martwych porodów i śmierci noworodków, w związku z czym wiele rodzin czekało długie dni, a nawet tygodnie, zanim nadało swoim nowo narodzonym dzieciom imiona. Ale akurat to dziecko było bardzo żywotne, a jego wrzaski nie pozwalały matce zasnąć. Wiele lat później zmieniły się one w głęboki, dudniący bas, który sprawiał, że ruchliwy, szalejący sześcioletni prawnuk jego właściciela, Michael Jordan, potrafił się skoncentrować i zaczynał się grzecznie zachowywać.
Era praw Jima Crowa i polityka supremacji białych zaczynały się rozprzestrzeniać po całej Karolinie Północnej z tak ogromną siłą i zaciekłością, że odczuwało się je jeszcze wiele lat po tym, jak przeszły do historii. W tych czasach bezlitosnego rasizmu, w których okrucieństwo było rutyną, przyszło żyć pradziadkowi Michaela Jordana. Ale jeszcze gorsza była bezwzględna śmierć, zabierająca kolejnych ludzi, których kochał, przyjaciół i kuzynów, wszystkich – poczynając od noworodków i małych dziewczynek, a kończąc na młodych, silnych mężczyznach.
To wszystko miało czekać naszego małego bohatera w przyszłości. Gdy się urodził, jego 21-letnia matka, Charlotte Hand, znalazła się w trudnej sytuacji. Nie miała męża, a dziecko było efektem romansu z niejakim Dickiem Jordanem. Pojęcie małżeństwa było w tym małomiasteczkowym świecie w ogóle czymś obcym – prawo Karoliny Północnej przez wiele lat zabraniało niewolnikom legalizacji związków, byli oni zresztą pozbawieni też wielu innych praw i przywilejów. Prawo stanowe było wyjątkowo brutalne, kiedyś na przykład zezwalało właścicielom niewolników karać ich za nieposłuszeństwo kastracją.
W pełnych zamętu latach 90. XIX wieku miłość matczyna była jedyną rzeczą, której mogło być pewne małe dziecko. Charlotte nie miała już więcej potomstwa, więc ją i jej synka na wiele lat połączyło szczere i trwałe uczucie. Pradziadek Michaela przez pierwsze dwadzieścia lat życia występował w oficjalnych dokumentach jako Dawson Hand. Po jego narodzinach Charlotte znalazła schronienie w rodzinie swoich braci Handów i tam, wraz z kuzynami, wychowywał się jej syn. Krewni przyjęli ich z otwartymi rękami, ale Dawson dość szybko zaczął zauważać różnice.
Handowie mieli jasną karnację – tak bardzo, że niektórych członków ich rodziny uznawano za białych albo Indian. Jordanowie tymczasem mieli skórę koloru ciemnej czekolady. Członkowie rodziny wspominali po latach, że z całego pokolenia rodzeństwa i kuzynostwa Handów tylko jeden był taki ciemny. Jedną z tamtejszych prominentnych rodzin, posiadaczy niewolników, byli biali Handowie z Pender County, a ich czarny potomek długo wspominał moment, kiedy któryś z białych Handów zdał sobie sprawę z tego, że czarny Hand jest jego bratem. To być może tłumaczy fakt, że jako nastolatek chłopak przyjął nazwisko ojca i w oficjalnych aktach figuruje jako Dawson Jordan.
Nie zmienia to faktu, że gdy chłopiec wyrósł na młodego mężczyznę, raczej trudno byłoby doszukać się podobieństwa między nim a jego słynnym prawnukiem. Dawson Jordan był krępy i niski – podobno miał tylko 165 centymetrów wzrostu. No i był kaleką, przez całe długie życie powłóczył chorą nogą.
Jednakże, tak jak później Michael, był niesamowicie silny. I tak jak on, niczego się nie obawiał, był twardzielem i od najmłodszych lat dokonywał rzeczy, które w jego społeczności wspominano jeszcze przez dziesięciolecia. W starciu z wrogami Dawson Jordan pozostawał zawsze niepokonany.
Ponieważ Michael Jordan był tak wyjątkowy, to łatwo dziś zapominamy o czynniku, który być może ukształtował jego charakter bardziej niż cokolwiek innego. Przez większość dzieciństwa mieszkał on wśród czterech męskich pokoleń Jordanów, co jest sporym osiągnięciem, biorąc pod uwagę problemy społeczne, które od tak dawna zagrażały życiu czarnoskórych mężczyzn.
Jego pradziadek, nazywany czasem „Dassonem”, wyłania się jako tajemnicza postać i autorytet pierwszych lat życia przyszłego mistrza. Cała rodzina mieszkała razem przez blisko dziesięć lat w rolniczej społeczności w miasteczku Teachey w Karolinie Północnej. Co prawda były to już czasy samochodów i czteropasmowych autostrad, ale Dawson Jordan upierał się, że jego ulubioną metodą transportu pozostanie muł, dumnie zaprzężony do wozu. Nawet gdy był w podeszłym wieku, owijał kopyta muła poduszkami, oliwił oś wozu, żeby móc spokojnie, i nie sprawiając nikomu kłopotu, udać się nocą w podróż. A w ciągu dnia jego prawnuki uwielbiały wskakiwać na furę i jechać razem z nim na przejażdżkę do miasta albo drażnić świniaki, które hodował aż do śmierci w 1977 roku, niedługo po 14. urodzinach Michaela.
Chłopcy nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że te proste i wyglądające na śmieszne rzeczy – muł i świniaki – stanowiły dorobek jego życia. Michael opowiadał, że pradziadek niechętnie mówił o przeszłości, więc nie wytłumaczył młodym, jak ważna była kiedyś hodowla zwierząt. Ale po latach nawet przypadkowa wzmianka o Dawsonie Jordanie wywoływała wzruszenie jego prawnuka.
„Był twardy – wspomina staruszka Michael. – Oj, był. Twardy jak cholera”.
Rzeka
Może lepiej zrozumielibyście świat Dawsona Jordana, gdybyście mogli stanąć rano nad brzegiem rzeki Northeast Cape Fear w Holly Shelter. Dzisiaj okolica się rozwinęła – nowoczesne domy, restauracje i sklepy. Ale światło wciąż jest takie jak kiedyś – przez większość dnia drażniące i oślepiające, tańczące po wodzie i odbijające się od niej, przenikające przez poranną mgłę. Jeśli chce się poczuć ulgę, trzeba udać się w głąb lądu, żeby, po minięciu bagien i potoków, móc odnaleźć samotność w cieniu wielkich sosen.
To tu spędził młodzieńcze lata Dawson Jordan – pracował jako drwal w tartaku, ścinał największe z majestatycznych drzew, układał bale drewna i umieszczał je na tratwach, którymi były spławiane w dół Northeast Cape Fear do stoczni w Wilmington.
Nie, to nie była praca dla tchórzy.
Dawson Jordan wkroczył w dorosłość tuż po przełomie stuleci, dokładnie wtedy, kiedy dotychczasowy styl życia nad rzeką zaczął odchodzić do lamusa, wraz z ostatnimi wielkimi sosnami i pojawieniem się ciężarówek. Stara rzeka i otaczające ją lasy definiowały jego młode życie. Potrafił polować, umiał sprawić zwierzynę, a potem ją ugotować. Po latach, kiedy był już stary, okoliczne organizacje łowieckie zatrudniały go, żeby przyrządzał dla ich członków pyszne potrawy z dziczyzny.
Kiedy Dawson miał dziewięć lat, był na tyle wysoki, że udało mu się przekonać władze, iż jest już 11-latkiem i może pracować. Umiał czytać i pisać – wcześniej uczęszczał do tak zwanej „społecznej szkoły dla kolorowych”, gdzie czteromiesięczny semestr był często przerywany, żeby dzieci mogły pracować na polu albo w pobliskich tartakach. „Moi rodzice opowiadali mi, jak ciężka była praca przy produkcji gontów w tartaku”, wspomina Maurice Eugene Jordan, daleki krewny, który mieszkał i uprawiał ziemię w Pender County. Uczniowie sami musieli zadbać o drewno na opał i pilnowanie kuchenki, na której pichcili sobie w szkole jedzenie, co było standardem nawet dla ich białych, uczęszczających do lepszych szkół rówieśników.
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku nie było elektryczności, bieżącej wody, kanalizacji czy utwardzonych dróg, a także, co raczej nie dziwi, nie było praktycznie klasy średniej. To oznaczało, że prawie każdy mężczyzna, czarny czy biały, utrzymywał się, uprawiając rolę na ziemiach dzierżawionych od wielkich właścicieli ziemskich.
Z badań rodzin rolniczych przeprowadzonych przez Wydział Rolnictwa Karoliny Północnej w 1922 roku wynika, że dniówka dzierżawcy wynosiła wtedy poniżej 30 centów, a czasem nawet 10 centów, pomimo nielimitowanych godzin pracy. Większość dzierżawców nie mogła uprawiać własnej żywnoś
Według raportu, fatalne warunki sanitarne panujące wśród takich rodzin przekładały się na wysoki poziom zachorowań i śmiertelność noworodków. Statystyki dotyczące czarnoskórych były dwukrotnie gorsze niż analogiczne dla białych.
Dawson i jego matka jakoś w tych ciężkich warunkach przetrwali, głównie dzięki pomocy Handów. Ze spisu powszechnego wynika, że Dick Jordan żył w pobliżu i wkrótce założył własną rodzinę. Zdaje się, że tak jak wielu Jordanów przed nim pracował na roli, ale łączył to z pracą w tartaku nad rzeką. Handowie też tam pracowali i to prawdopodobnie oni nauczyli Dawsona spławiać drewno – podobno szło mu to bardzo dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego młody wiek. Budowanie tratwy z wielkich bali drewna i spławianie ich w dół zdradliwej rzeki, pośród węży, aligatorów, nagłych burz i zmieniających się prądów – to nie było łatwe. Sterowanie balami po zakrętach rzeki wymagało ogromnej siły fizycznej i było niebezpieczne, ale Dawson bardzo to zajęcie polubił.
Pracował razem z kuzynem, Gallowayem Jordanem, który również był kaleką. Maurice Eugene Jordan, który mieszkał i uprawiał ziemię w Pender County, przypomina sobie, jak ojciec, Delmar Jordan, opowiadał mu o Dawsonie. „Podobno świetnie sobie radził ze spławianiem tych bali drewna. Galloway, tak jak Dawson, kulał na jedną nogę. Byli ze sobą bardzo zżyci”.
Northeast Cape Fear była rzeką pływową, przez co wyzwanie było jeszcze trudniejsze. „Musieli uważać na przypływy i odpływy, przychodziły i odchodziły, zgodnie z fazami księżyca – tłumaczy Maurice. – Żeby móc wykonać ruch, musieli czekać, aż prąd będzie wystarczająco silny. Ale jeśli nurt rzeki robił się słabszy, musieli przywiązywać bale do drzew i czekać, aż powróci”. Takie oczekiwanie mogło trwać nawet kilka godzin. „Mieli ze sobą garnki i jedzenie i kiedy nurt był wolniejszy, przywiązywali bale, szli na wzgórze i pichcili coś do jedzenia”, dodaje Maurice.
W pracy było zimno i niebezpiecznie, od czasów kolonialnych zatrudniano do niej byłych niewolników, drwali i typy spod ciemnej gwiazdy. Osoby pracujące na rzece były z definicji najniższą i najgorzej opłacaną grupą społeczną, często zarabiali nie więcej niż kilka centów dziennie, czyli tyle, co najbardziej podrzędni dzierżawcy. Ale Dawson Jordan lubił niezależność, która wiązała się z tym zawodem. W spisie powszechnym figuruje jako osoba „samozatrudniona”, a nie jako czyjś pracownik. No i dzięki takiemu zajęciu mógł regularnie bywać w egzotycznym miasteczku portowym w Wilmington, pełnym statków i marynarzy z całego świata, z mnóstwem barów i burdeli.
Możemy sobie wyobrazić Dawsona Jordana, jak sto lat temu siedzi na swojej tratwie w jakimś spokojnym miejscu na rzece w zimną księżycową noc i wpatruje się w piękne gwiazdy. Te noce na rzece były pewnie jedynymi prawdziwymi chwilami ucieczki od codziennych trosk, być może najlepszymi w życiu pradziadka Michaela Jordana.
Minęły dziesięciolecia i jedyną przystanią dla jego prawnuka, jedynymi momentami prawdziwego spokoju i ucieczki od otaczającego go świata, który był dla niego znacznie bardziej frustrujący, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, stały się chwile spędzane na koszykarskim parkiecie. I pomimo dzielącego ich stulecia i tego, że żyli w zupełnie innych światach, tych dwóch Jordanów łączyło znacznie więcej, niż można by się spodziewać. A Dawson Jordan pewnie w najtrudniejszych chwilach oddałby wszystko, żeby móc posmakować świata swojego prawnuka.
Clementine
W przeciwieństwie do Michaela, który mógł wybierać z zastępów najatrakcyjniejszych i najbardziej wyrafinowanych kobiet świata, kulawy Dawson żył wraz z matką w małej odizolowanej społeczności, spędzając całe dnie na rzece. Mógł dowiedzieć się trochę więcej o miłości, kiedy w końcu jego matka związała się ze starszym dzierżawcą w Holly. Isac Keilon był od niej o 20 lat starszy – kiedy w maju 1913 roku się pobrali, był już po sześćdziesiątce. Ich szczęście musiało wywrzeć wpływ na plany Dawsona.
Z czasem, wbrew przeszkodom, Dawson zaczął się spotykać z jedną z okolicznych dziewcząt, Clementine Burns. Jej imię pochodziło pewnie z piosenki _Oh My Darling, Clementine_, która zdobyła popularność w roku 1884. Clementine była od Dawsona o rok starsza, mieszkała z rodzicami i siódemką młodszego rodzeństwa. Jej przyszłość była naznaczona takimi samymi ograniczeniami jak jego. Ich flirt rozpoczął się tak, jak w większości tego typu związków – od nieśmiałych rozmów, które z czasem robiły się coraz odważniejsze i dłuższe. No i Dawson szybko się zakochał.
Pobrali się w styczniu 1914 roku i zamieszkali razem. Mniej więcej osiem miesięcy później Clemmer zaszła w ciążę. W kwietniu 1915 roku urodziła silnego i zdrowego chłopca. Nazwali go William Edward Jordan. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że młody ojciec był bardzo szczęśliwy.
Gdyby tylko to szczęście mogło trwać dłużej…
Problemy zaczęły się zaraz po porodzie – u młodej matki wystąpiły nocne poty i trudności z oddawaniem moczu. Potem Clemmer zaczęła kaszleć krwią. Najbardziej widocznym objawem było pojawienie się małych guzków na kościach i ścięgnach.
„To była gruźlica, choroba czarnych – wspomina Maurice Eugene Jordan. – Wtedy nie było na to ratunku”.
Choroba była bardzo zaraźliwa i chociaż Karolina Północna była jednym z pierwszych południowych Stanów, który (w 1899 roku) otworzył izolatki dla czarnych, to łóżek było kilkanaście, a koszty – kosmiczne. Jedyną alternatywą było zbudowanie namiotu z białymi zasłonami albo prowizorycznego budynku na dziedzińcu poza domem, gdzie bliscy mogli spędzić z chorą osobą ostatnie chwile, mając nadzieję, że sami się nie zarażą. Agonia mogła trwać miesiącami lub nawet latami. Clemmer Jordan trafiła do lekarza we wczesnej fazie choroby, a zmarła jakiś rok później, pewnego kwietniowego poranka 1916 roku, niedługo po pierwszych urodzinach syna.
W tamtych czasach często zdarzało się, że młody wdowiec porzucał swoje dzieci. Dawsonowi byłoby łatwiej pozostawić obowiązek wychowania chłopca rodzinie Clementine, zwłaszcza że sam mógł inaczej pokierować swoją przyszłością – w porcie Wilmington miał możliwości zamustrowania się na jeden ze statków. Jednak prawdopodobnie zbyt mocno kochał swoją matkę i maleńkiego synka, by się na to zdecydować. A determinacja, z jaką budował swoją rodzinę, stanowi pierwszy przykład siły w historii, która stworzyła Michaela Jordana.
Kilka miesięcy później Dawsona dotknęła kolejna tragedia, kiedy dowiedział się, że jego ponad 40-letnia matka umiera na chorobę nerek. Śmierć nie była na nabrzeżach niczym nowym, ale w latach 1917–1918 do Pender County dotarła epidemia hiszpańskiej grypy, a statystyki śmiertelności najpierw się podwoiły, potem potroiły, aż wreszcie wzrosły czterokrotnie. Dawson był świadkiem odejścia wielu członków rodziny Handów, swoich kolegów z pracy i ich bliskich. W ciągu 90 dni, od września do listopada 1917 roku, pandemia grypy zabiła ponad 13 tysięcy mieszkańców Karoliny Północnej.
Pogarszający się stan zdrowia zmusił matkę Dawsona do przeprowadzki z własnego domu do syna. Zbliżał się koniec, nie była już w stanie pomagać mu w opiece nad dzieckiem, więc przyjęli sublokatorkę, Ethel Lane, z małą córeczką. Młoda kobieta mogła jednocześnie opiekować się Williamem i jego umierającą babcią. Wtedy nieoczekiwanie, wcześniej niż ona, zmarł jej mąż Isac. Trzy miesiące po jego pogrzebie, pewnego wiosennego poranka zakończyła życie Charlotte Hand Keilon.
Dawson pochował matkę nad rzeką. Zawsze tak bardzo rodzinny, teraz został na świecie prawie sam, jedynie z malutkim synkiem. Mieli spędzić resztę życia razem, w jednej społeczności, w jednym skromnym domku, wspólnie zmagając się z biedą.
Żaden niczego wielkiego w życiu nie osiągnął, ale z czasem okazało się, jak wiele obaj pozostawili w spadku kolejnym pokoleniom Jordanów.Rozdział 2
Cholerne Wilmington
Sam Michael Jordan wielokrotnie odbywał taką podróż w przeszłość, przez wiejskie drogi i wspomnienia związane z wybrzeżem Cape Fear. Jeśli jedzie się z Chapel Hill na wschód autostradą międzystanową numer 40, widać nabrzeżne równiny, pola otoczone ponurymi sosnami i starymi oborami. I szybko mija się tablice oznaczające kolejne miejscowości – Teachey, Wallace, Burgaw i Holly, społeczności rolnicze. To tam narodziła się marka Jordan.
W dzisiejszych czasach system autostrad pokrył już większość dziedzictwa Cape Fear kilometrami chodników, stacjami benzynowymi i sieciowymi restauracjami. Tylko raz na jakiś czas można napotkać przydrożny grill, który przypomina o przeszłości. Nie znajdziemy już nawet najmniejszej wzmianki o ruchu w ramach Partii Demokratycznej, głoszącym wyższość białej rasy, co w ostatniej dekadzie XIX stulecia, kiedy Dawson Jordan był jeszcze dzieckiem, było na porządku dziennym. Później okaże się, że te zamierzchłe dzieje, powiązane z dawnymi wydarzeniami w starym Wilmington, powrócą w dziwny, pełen ironii sposób, w życiu Michaela Jordana.
W latach 90. XIX wieku Dixiekraci sprawowali kontrolę nad większością Karoliny Północnej, ale Wilmington i nabrzeżne równiny pozostawały poza ich wpływami, głównie dzięki 120 tysiącom zarejestrowanych czarnoskórych wyborców. Miasto znajdowało się na dobrej drodze, żeby dołączyć do Atlanty ze swą rozwijającą się czarną klasą średnią, z dwiema wydawanymi przez czarnoskórych gazetami, z czarnym burmistrzem, zintegrowanymi siłami policyjnymi i sporą liczbą biznesów prowadzonych przez czarnoskórych. Niestety, 11 listopada 1898 roku doszło do zamieszek na tle rasowym – biali, podżegani przez retorykę polityczną Dixiekratów, wyszli na ulice i podpalili biura prowadzonej przez czarnych gazety, która odważyła się przeciwstawić rasistowskiej partii.
Jeszcze tego samego dnia uzbrojeni biali mężczyźni, nazywani Czerwonymi Koszulami, otworzyli na ulicy ogień. Nekrologi donoszą o 14 zabitych, w tym 13 czarnych, ale według innych raportów ofiar śmiertelnych miało być aż 90. Przemoc rozprzestrzeniała się na całe miasto, przerażeni czarnoskórzy zabierali swoje rodziny i uciekali na okoliczne bagna, gdzie Czerwone Koszule miały dokonać wielu egzekucji, a ciał zamordowanych ofiar nigdy nie odnaleziono.
Kolejny etap zaplanowanej ze szczegółami akcji rozpoczął się dzień później, kiedy biali pojmali czarnych prominentów – pastorów, biznesmenów, polityków – zapędzili ich na lokalny dworzec kolejowy i na dobre usunęli z miasta.
Spektakularne zwycięstwo doktryny o wyższości białej rasy miało ją utrwalić na wiele lat. Charles Aycock, który w 1900 roku został wybrany gubernatorem, ustanowił nowe prawa, będące konsekwencją krwawej rewolty. „Na Południu żadna rasa nie będzie się w stanie rozwijać, jeśli Murzynów nie usunie się z procesu politycznego”, deklarował Aycock. Jego plan opierał się na ograniczeniu praw wyborczych: mieli je zachować ci, którzy pomyślnie przejdą test z umiejętności czytania i pisania. To sprawiło, że liczba mogących głosować czarnych mężczyzn gwałtownie spadła – z ponad 120 tysięcy sprzed rewolty do sześciu tysięcy.
Takie nierówności i przemoc spotykały się z cichym przyzwoleniem stanowych i lokalnych sił policyjnych. W latach 40. i 50. w Duplin County, gdzie mieszkała rodzina Jordana, zarejestrowanych było tylko dwóch czarnych wyborców (tak przynajmniej twierdzi Raphael Carlton, jeden z tej dwójki). Carlton był rówieśnikiem Jordanów, a jego ojciec nalegał, żeby znalazł czas na naukę. W końcu rozpoczął studia na pobliskim Uniwersytecie Shaw, w latach 40. uzyskał tam dyplom nauczyciela i powrócił do domu z misją edukowania czarnoskórych. Wspomina jedno ze spotkań grona pedagogicznego w szczytowym okresie segregacji rasowej, na którym jeden z białych dyrektorów powiedział czarnym nauczycielom: „No, czarnuchy, musicie się lepiej zorganizować”.
„W dzisiejszych czasach ludzie nie rozumieją, jak mogliśmy pozwolić tak dać się zastraszyć – mówi Carlton. – Problem w tym, że zastraszenie już się dokonało. Nikt by się nie odważył temu przeciwstawić”.
Zmiana sposobu myślenia
W 1937 roku, kiedy młody John McLendon, w przyszłości członek Galerii Sław, został zatrudniony jako trener na Uniwersytecie Karoliny Północnej dla czarnych, był pod wrażeniem tego, jak bardzo rozbici psychicznie są jego młodzi zawodnicy. „Moje największe trenerskie wyzwanie polegało na tym, żeby ich przekonać, że nie są kimś gorszym”, wspomina McLendon.
Sama obecność McLendona w drużynie Karoliny Północnej stanowi jeszcze jeden ważny element biografii Michaela Jordana. W 1891 roku, pięć miesięcy po narodzinach pradziadka Michaela, James Naismith zawiesił dwa kosze w gimnazjum w Springfield w stanie Massachussets, rozpoczynając historię koszykówki. Po latach Naismith przeniósł się na Uniwersytet w Kansas, przez jakiś czas trenował tamtejszą drużynę, po czym przekazał stery Phogowi Allenowi, uważanemu później za „ojca” koszykarskich trenerów.
John McLendon trafił do Kansas na początku lat 30. jako jeden z pierwszych czarnoskórych studentów, jednak Allen zakazał mu gry w drużynie koszykarskiej i nie pozwolił pływać w uniwersyteckim basenie. I pewnie skończyłoby się to dla niego jeszcze gorzej, gdyby nie odszukał go Naismith, który załatwił mu stanowisko trenera lokalnej szkolnej drużyny. McLendon mógł spokojnie kontynuować studia, a w 1936 roku Naismith pomógł mu w uzyskaniu stypendium magisterskiego na Uniwersytecie w Iowa. Po roku został trenerem w North Carolina College, gdzie jako pierwszy wprowadził program edukacji fizycznej, który wychował pokolenia czarnoskórych nauczycieli i trenerów w Karolinie Północnej. I właśnie z tego programu wyrósł Clifton „Pop” Herring, szkolny trener Jordana.
Z początku czarnoskóre drużyny uniwersyteckie działały w oparciu o śmiesznie niskie budżety w niebezpiecznym klimacie segregacji rasowej. Koszykarze osiągali sukcesy pomimo tego, że nie mogli się praktycznie przemieszczać, nie mogli korzystać z publicznych toalet, ujęć wody pitnej, restauracji ani hoteli. „Prosta podróż z jednej szkoły do drugiej była jak planowanie drogi przez pole minowe”, mówi McLendon.
Przez następne kilka lat McLendon zbudował tak imponujące drużyny koszykarskie, że oficjele z pobliskiego Uniwersytetu Duke’a postanowili zaprosić go, żeby w najbliższym meczu zasiadł na ławce trenerskiej ich drużyny Blue Devils. Jedynym warunkiem było to, żeby założył białą marynarkę, przez co dla kibiców będzie wyglądał jak steward.
McLendon grzecznie odmówił.
Starał się nigdy nie narażać ani siebie, ani swoich zawodników na upokorzenie albo brak szacunku. „Nie chciałem, żeby znaleźli się w sytuacji, w której widzą, że moja godność jest zagrożona”. Utrzymanie szacunku zawodników było kluczowe dla celu, jaki sobie postawił: podbudować ich morale i przekonać, że są tak samo dobrzy jak ich biali przeciwnicy.
Przełom nastąpił podczas II wojny światowej, kiedy armia wykorzystała szkołę medyczną Uniwersytetu Duke’a do wyszkolenia lekarzy wojskowych, z których kilku było też czołowymi białymi koszykarzami uniwersyteckimi. Prasa w Durham codziennie trąbiła o ich zwycięstwach, podczas gdy o niepokonanej drużynie McLendona nie napisano ani słowa. Zdenerwowany takim niesprawiedliwym traktowaniem, menedżer drużyny McLendona, Alex Rivera, zaaranżował mecz pomiędzy oboma zespołami. Trener ekipy z Duke’a powiedział, że mogą zagrać tylko „cichy mecz”, w niedzielę rano, bez kibiców i bez mediów. W połowie spotkania agresywnie broniąca drużyna McLendona miała na swoim koncie dwukrotnie więcej punktów od swoich słynnych przeciwników. Wtedy biali gracze zaproponowali McLendonowi, żeby dla wyrównania szans w drugiej połowie wymieszać drużyny białych i czarnych.
Tamten mecz był wielkim zwycięstwem McLendona nad rasizmem i otworzył oczy zawodnikom. Wpływ trenera odczuwano w Karolinie Północnej jeszcze długo po jego odejściu – zarówno w czarnych społecznościach w całym stanie, jak i na samym uniwersytecie. Jako innowator, McLendon został zaproszony przez Converse Shoe Co. na wykłady w ich akademiach koszykarskich. I to właśnie w jednej z nich wykład McLendona usłyszał młody asystent trenera, niejaki Dean Smith, późniejszy twórca słynnego systemu ataku – _spread offense_ na Uniwersytecie Karoliny Północnej.
McLendon wraz ze swoim przyjacielem, „Big House” Gainesem z Winston-Salem State, są dziś uznawani za wielkich trenerów, ale w tamtych czasach żaden z nich nie przypuszczał, że ich dyscyplina sportu pomoże przełamać stanowe bariery rasowe. Do głowy by im nie przyszło, że biali i czarni mieszkańcy Karoliny Północnej będą kiedyś uwielbiali czarnego koszykarza, tak jak uwielbiali Michaela Jordana.
Żaden z nich nie przypuszczał też, że któregoś dnia stanie się członkiem Galerii Sław Koszykówki imienia Jamesa Naismitha.
Kukurydza
Dawson Jordan nie miał szczęścia, które towarzyszyło potem jego prawnukowi. Kiedy w 1919 roku skończył 28 lat, był już mocno doświadczony przez życie – stracił najbliższych, a potem musiał zmienić pracę, kiedy po pojawieniu się ciężarówek upadł przemysł flisacki. Nadal pracował w tartaku, ale tak jak większość mieszkańców Południa, zaczął to łączyć z pracą dzierżawcy, rolnika bez ziemi, członka najniższej klasy społecznej.
Najważniejszą rzeczą, umożliwiającą przetrwanie na dzierżawionej ziemi, było posiadanie muła. Zdaniem Williama Henry’ego Jordana, wiązało się to też z wyższym statusem: „Kiedy byłem dzieckiem, muł kosztował więcej niż samochód, bo dzięki mułowi zarabiało się na życie”.
Podobnie jak w kolejnych pokoleniach rolnicy pozyskiwali sprzęt rolniczy, tak dzierżawcy i najemcy kupowali albo wypożyczali muły od dealerów, takich jak Porter Newton. Maurice Eugene Jordan wspomina: „Można było od niego dostać muła, ale jeśli potem miałeś gorszy rok, to ci go odbierał. To samo robili ludzie, od których wypożyczałeś nasiona i nawóz. Po gorszym sezonie wpadałeś w dołek, z którego wyjście mogło zająć rok albo dwa”.
„Nie było wyjścia – tłumaczył William Henry Jordan. – Nie było innych możliwości”.
Ludzie tacy jak Dawson i jego syn nie mieli jak od tego uciec, jednak jakoś udawało im się utrzymać na powierzchni. Czasami pracowali od świtu, dojąc krowy na pobliskiej farmie, kiedy indziej – wyprowadzając je na pastwisko. W zależności od roku, wynajmowali albo dzierżawili ziemię. „Tak właśnie wyglądała wtedy praca – właściciele farmy dostarczali muła, nasiona i nawóz. A kiedy kończył się sezon, to zostawałeś tylko z jedną trzecią, góra z połową plonów. A czasem zostawałeś z niczym”, tłumaczył William Henry Jordan.
Dlatego właśnie tylu rolników szukało innych możliwości dochodu i dlatego tak ważne stało się bimbrownictwo. Biali i czarni rolnicy z tamtych okolic przyrządzali własną kukurydzianą whiskey już w czasach kolonialnych. Większości nie było stać na zakup trunku, więc robili go sami. „W tamtych czasach było tylko to, kukurydziana whiskey – wyjaśnia Maurice Eugene Jordan. – Tak zaczęło się bimbrownictwo. Destylatory były wszędzie, na rzece, w lesie, na bagnach, wszędzie, gdzie można było znaleźć dobrą wodę”.
To, że Dawson Jordan stał się bimbrownikiem z wyboru, jest mało prawdopodobne, szybko jednak zyskał opinię ważnego gracza w świecie przemytników w Pender County. Być może rozpoczął swoją przygodę z bimbrem, kiedy jeszcze pracował na rzece przy spławie drewna. „Te tratwy mogły być pełne whiskey i nikt by się nie zorientował”, śmiał się Maurice Jordan.
Whiskey kukurydziana być może trochę pomagała w niedoli. Na pewno mogła rozluźnić atmosferę w długie wieczory i sprawiała, że farmerzy mieli większą ochotę na hazard. Robotnicy z Pender County chętnie obstawiali kilka centów, grając w kości, co w niczym nie przypomina ogromnych sum, które po dziesięcioleciach wydawał na hazard MJ.
„Nie było pieniędzy na hazard. Najwyżej kilka groszy na kości”, mówił Maurice Eugene.
Taki był charakter Jordanów. Ciężka praca, potem chwila rozrywki. Z tego punktu widzenia Dawson był pierwszym z Jordanów. Lubił się napić, zapalić, czasem nawet odrobinę zaszalał.
Nowe pokolenie
Kiedy w latach 30. syn Dawsona, William Edward (nazywano go Medward), wkroczył w dorosłość, rozpoczął pracę jako kierowca ciężarówki. Nadal pomagał ojcu w pracy na roli, ale jego pensja, nawet niewielka, pozwalała im uniezależnić się od kapryśnych plonów. Praca za kółkiem dała mu też nowe możliwości poznawania ludzi w okolicy, co było radykalną odmianą w samotnym życiu farmera. Zdaniem członków rodziny, Medward dał się wtedy poznać jako bawidamek.
Jeszcze jako nastolatek, związał się z młodą dziewczyną, Rosabell Hand, daleką krewną rodziny swojej matki. Rosabell była słodka i delikatna. W 1935 roku, kiedy młodzi zbliżali się do dwudziestki, pobrali się, a dwa lata później urodził im się syn – ojciec Michaela. Nazwali go James Raymond Jordan.
Małżonkowie do końca życia mieszkali razem z Dawsonem i nigdy nie przeszkadzała im jego odczuwalna obecność we wspólnym, zatłoczonym gospodarstwie, tym samym, w którym potem wychowywali się Michael Jordan i jego rodzeństwo. Dawson dobiegał pięćdziesiątki, chodził, podpierając się laską, ale to on tak naprawdę rządził gospodarstwem.
Tak jak większości rolników, towarzyszyły im stałe problemy finansowe, ale – jak wspominają członkowie rodziny – nie zamierzali się poddawać. Może dlatego, że dotychczasowe doświadczenia nauczyły Dawsona, że w życiu mogą się przytrafić poważniejsze problemy niż brak kasy na opłacenie rachunków. A kiedy kłopoty finansowe stały się naprawdę poważne, zrobił to, co w takiej sytuacji robili także inni dzierżawcy i najemcy. Zapakował wóz, zaprzągł do niego muła i ruszył w drogę.
Nie musiał jechać daleko, żeby rozpocząć wszystko od nowa. Dawson, jego syn i ciężarna synowa osiedli w społeczności farmerskiej w Teachey, około 25 mil od Holly Shelter. Niedługo po przeprowadzce Rosabell urodziła drugiego syna, Gene Jordana.
Rosabell i Medward mieli w sumie czworo dzieci, od których doczekali się 12 wnuków, często pomieszkujących w ich skromnym gospodarstwie. Dzięki pracy Medwarda Jordanom udało się trochę zaoszczędzić i mogli kupić mały, niedrogi domek przy Calico Bay Road na peryferiach Teachey. Miał wprawdzie tylko trzy niewielkie sypialnie i wychodek, ale dla Dawsona i jego rodziny był niczym pałac. Stał się on później centralnym miejscem w życiu młodego Michaela Jordana.
Wkrótce zarobki Medwarda i dochody z działalności bimbrowniczej Dawsona pozwoliły Jordanom na zakup kolejnych parceli przy Calico Bay Road, a okolica stała się siedzibą małej społeczności. Emocjonalne znaczenie posiadłości podkreśla fakt, że nawet po upływie dziesiątek lat Jordanowie, pomimo bogactwa Michaela, nie sprzedali domu, tylko zaczęli go wynajmować.
Najważniejszą – obok pojawienia się dobrej koniunktury – zmianą w życiu Dawsona i jego syna była obecność głęboko uduchowionej Rosabell. Sprawiedliwie rozdzielała swoje pokłady miłości pomiędzy wszystkie dzieci i wnuki – a nawet dzieci będące wynikiem romansów jej męża w obrębie lokalnej wspólnoty. „Pani Bell”, jak ją często nazywano, była chyba szczególnie dumna ze swojego najstarszego syna. James Raymond Jordan wyróżniał się spośród rodzeństwa – był sprytny, szybko się uczył i miał w sobie mnóstwo energii. Już w wieku dziesięciu lat umiał kierować traktorem, dzięki czemu mógł pomagać ojcu na polu. Potrafił nawet go naprawić. Jako młody człowiek robił na okolicznych mieszkańcach wrażenie swoją zręcznością i talentami do mechaniki. Medward był podobno krytycznie nastawiony do Jamesa, za to idolem chłopca był jego dziadek, Dawson. Jedną z nietypowych cech Jamesa było to, że kiedy się na czymś koncentrował, w charakterystyczny sposób wystawiał język. Niektórzy członkowie rodziny twierdzą, że James nauczył się tego właśnie od Dawsona.
Kiedy z dziecka stawał się nastolatkiem, James – dzięki pracy wraz z ojcem i dziadkiem – sprawnie poruszał się zarówno w Holly, gdzie się urodził, jak i w Teachey, gdzie dorastał. „Był raczej spokojny – wspomina Maurice Eugene Jordan, który razem z Jamesem uczęszczał do Charity High School w Rose Hill. – Jeśli cię nie znał, to prawie się nie odzywał”. Ale po zawarciu znajomości potrafił być czarujący, zwłaszcza w stosunku do kobiet, dokładnie tak jak jego ojciec Medward. Podobnie jak wielu nastolatków, uwielbiał silniki, baseball i samochody, z tym, że on, w przeciwieństwie do rówieśników, był w tym wszystkim naprawdę dobry. A to oznaczało, że jego auto zazwyczaj było na chodzie, co w latach 50. wcale nie było takie oczywiste. Miał też dobry smak w kwestii rozrywek i wiedział, gdzie w okolicy można dobrze spędzić wieczór. Podczas gdy większość mieszkających tu czarnoskórych unikała białych na tyle, na ile się dało, to James – podobnie jak jego dziadek Dawson – wręcz przeciwnie.
Nadal jednak były to ciężkie czasy dla czarnych. Wielu z nich dzielnie służyło swojej ojczyźnie podczas II wojny światowej, co trochę złagodziło rasistowskie poglądy części białych obywateli. Ale w społeczeństwie Karoliny Północnej stare nawyki pozostawały na porządku dziennym, co udowodniła nadchodząca walka o prawa obywatelskie. Dick Neher, młody biały żołnierz marines z Indiany ożenił się i w 1954 roku osiadł w Wilmington. Neher uwielbiał baseball, podobnie jak mieszkańcy pobliskiego miasteczka Wallace, więc czasami skrzykiwał kilku znajomych czarnoskórych i jechali sobie razem pograć. Prawdopodobnie mógł wtedy grywać z Jamesem Jordanem. Ale długo to nie potrwało. Któregoś wieczora wrócił do domu i zobaczył zaparkowanego na podjeździe pick-upa. Przyjechali członkowie Ku-Klux-Klanu, żeby go ostrzec przed prowadzaniem się z czarnymi i organizowaniem mieszanych meczów. Neher zignorował ostrzeżenie, więc członkowie Klanu wrócili pod jego dom. Tym razem powiedzieli, że kolejnego ostrzeżenia już nie będzie, i Neher zaprzestał wycieczek do Wallace na mecze baseballowe. Nie opuścił Wilmington i po latach został młodzieżowym trenerem baseballowym Michaela Jordana.
Dawson Jordan i jego bliscy mieli na co dzień zbyt dużo zmartwień, żeby zajmować się snuciem planów na przyszłość. Jednakże zarówno rodzina, jak i sąsiedzi dostrzegali w Jamesie nowe pokolenie, które być może będzie w stanie uciec od porządku starego świata ku czemuś nowemu i lepszemu.
Na początku lat 50. mało kto był w stanie wyobrazić sobie, jak ten nowy świat może wyglądać, jak w niepojęty sposób będzie łączył nadzieję i ból. Najłatwiej jest dojść do wniosku, że gdyby Jordanowie choć w minimalnym stopniu wiedzieli, co ich czeka, pognaliby w kierunku tego świata. Ale równie prawdopodobne jest to, że chcieliby przed nim uciec.
więcej..