- W empik go
Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki - ebook
Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki - ebook
Bestsellerowa biografia, na motywach której powstał film "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej".
Była kobietą silną i odważną, czy może pozbawioną zahamowań skandalistką? Odnalezione dzienniki odsłaniają prywatne życie Michaliny Wisłockiej.
Z jej książki „Sztuka kochania”, przez lata obowiązkowej lektury w każdym domu, miliony Polaków uczyło się, jak wielką przyjemnością jest seks, jak wielką sztuką przeżywanie miłości i jak dzięki niewielkim zabiegom wzmóc przyjemność. To ona mówiła o przyjemności kobiety, świadomym macierzyństwie i antykoncepcji. Od niej zaczęła się polska rewolucja seksualna w schyłkowym okresie komunizmu. Ale, choć lubiła powtarzać, że nie ma nic do ukrycia, jej życie pełne było tajemnic.
Kochała wielu mężczyzn, uwodziła ich, choć późno odkryła radość płynącą z seksu. Układała sobie życie w trójkącie z mężem i przyjaciółką. Udawała, że jest matką bliźniaków. Oto opowieść o życiu, które było rewolucją seksualną, bez żadnego tabu.
Odnalezione i dotychczas niepublikowane fragmenty dzienników, w połączeniu z opowieściami jej córki oraz bliskich, odsłaniają skrywane oblicze jednej z największych ikon PRL-u.
Violetta Ozminkowski - dziennikarka "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka", współautorka książki o Marku Edelmanie "Pan doktor i Bóg", autorka wywiadu rzeki z Grzegorzem Miecugowem "Szkiełko i oko", autorka bestsellerowej biografii Marii Czubaszek "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć" i rozmowy z Agnieszką Osiecką "Lubię farbować wróble".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-759-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwestie techniczne opracowała pani na podstawie badań kobiet, a co było podstawą do pisania w Sztuce kochania o innym wymiarze seksu?
Miłość.
Miłość?
...
Bez pani doświadczenia miłości ta książka by nie powstała?
Ślepy nie może pisać o kolorach. Gdybym nie potrafiła kochać, toby nie powstała. Trzeba umieć kochać, znać miłość, czuć miłość, wiedzieć, ile jest warta w życiu dwojga ludzi, dopiero wtedy można o niej pisać.
Ale...
Cicho!
Dzieli ich ponad sześćdziesiąt lat. On ma nieco ponad dwadzieścia trzy, ona prawie osiemdziesiąt cztery. Student pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego Artur Kowalewski pyta Michalinę Wisłocką, czym jest miłość. Ma taką możliwość dzięki profesorowi Zbigniewowi Izdebskiemu, jego promotorowi, który zaproponował mu wcześniej napisanie pracy magisterskiej o swojej mentorce i odchodzącej przyjaciółce. We wstępie do swojej pracy magisterskiej student przyznaje, że podjął się wyzwania z entuzjazmem, Wisłocka jest przecież niekwestionowaną sławą polskiej seksuologii, był jej zwyczajnie ciekawy. Ale dodaje też, że nie miał zielonego pojęcia o tym, co go czeka.
Spotykają się przez kilka miesięcy. Systematycznie. Wisłocka wita go zazwyczaj oparta o stos poduszek, w charakterystycznej chustce na głowie. Na początku przygląda mu się podejrzliwie spod zawieszonych na czubku nosa okularów w przezroczystej oprawce. Z czasem zaczyna nasłuchiwać jego charakterystycznego, krótkiego i trochę niepewnego pukania do drzwi. Ma świadomość, że gra przed nim swoją ostatnią życiową rolę. Raz jest apodyktyczna, arbitralna w swoich sądach, wręcz napastliwa, innym razem słaba i bezbronna jak dziecko. Bywa odpychająca. Zwyczajnie śmierdzi śledziem, posklejane włosy chowa pod przekrzywioną na bakier fioletową czapką, nie potrafi poprawnie sklecić jednego zdania. Czasami wychodzi z niej wymagający pedagog, a czasami kobieta, która mimo swojego wieku ciągle chce się podobać. Artur, chcąc nie chcąc, uczestniczy w sprzeczkach z gosposią, nazywaną przez Wisłocką Krężołkiem, z którą – jak pisze – tworzyły coś w rodzaju homeostazy, ogląda razem telenowelę Klan, podnosi wypadające jej z rąk łyżeczki do herbaty. A przede wszystkim próbuje rozmawiać, choć zadanie ma niewiarygodnie trudne.
W swoich notatkach zapisuje: „Prowadzenie rozmowy z osobą ponad sześćdziesiąt lat starszą jest wyzwaniem i wymaga od badacza dużo uwagi i poświęcenia. Po pierwsze, Wisłocka jest interlokutorem bystrym i obserwującym zachowania słuchacza, szybko dostrzega brak zainteresowania i przerywa monolog stwierdzeniem: »Jak cię to nudzi, możemy pomówić o czym innym«. Po drugie, zdarza się jej gubić wątek długiej i pełnej dygresji wypowiedzi, wtedy zadaje pytanie: »A o czym to ja mówiłam?«. Nie lubi sprzeciwu, nie jest łatwo modelować dyskusję, kierować ją na właściwe, to znaczy dla mnie istotne, tematy. Próba przerwania wypowiedzi kończy się zazwyczaj krótkim i jednoznacznym w treści fuknięciem: »Cicho!«. I ja cichnę”.
Już na drugie spotkanie Artur przychodzi, jak pisze, „bogatszy o lekturę kilku opasłych dzieł Ernesta Hemingwaya i felietonistyki Tadeusza Boya-Żeleńskiego”. Musi się ciągle dokształcać, bo Wisłocka w czasie rozmowy robi subtelne aluzje i czeka na jego reakcję. Najgorzej jest z poezją. Całe ustępy wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej czy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Wisłocka zna na pamięć. Artur dźwiga z biblioteki coraz to nowe tomy lektur do przeczytania, ale nie narzeka: „Cieszę się w duchu, że w końcu moje zainteresowania literackie zyskują wymiar praktycznej umiejętności” – pisze z dumą.
Wisłocka dosłownie gaśnie na jego oczach. „Spadek kondycji, jaki następował w czasie ostatnich paru miesięcy naszej współpracy, był lawinowy. Różnica była widoczna, nawet gdy porównywałem materiały nagrane w odstępie paru miesięcy” – wyznaje już po jej śmierci. Gdy dzwoni do niej kilka razy z rzędu, a ona nie podnosi słuchawki, rzuca wszystko i biegnie do szpitala na Solcu. Nigdy nie ma pewności, czy ją jeszcze zastanie w sali numer 5. O nagrywaniu tam rozmów nie ma mowy. Żeby dojść do jej łóżka, musi się dosłownie przeciskać między innymi chorymi kobietami. Właściwie nie wie, co każe mu tu przychodzić: poczucie obowiązku, wrodzona grzeczność czy rodząca się nić sympatii do staruszki, jak ją czasem czule nazywał, ciągle bujającej w obłokach, mimo swego wieku.
Cierpliwie słucha, jak wylicza mu, co zrobi, gdy wróci do domu, choć Artur w duchu zżyma się na te słowa i trudno mu pojąć, dlaczego Wisłocka nie chce zostać w szpitalu, gdzie ma, jego zdaniem, wygodniejsze łóżko. W jednym z rozdziałów swojej pracy magisterskiej zatytułowanym Nieskrywana ambiwalencja pisze z dużym zaangażowaniem: „Nie jest niczym trywialnym zapisanie najbardziej pierwotnej obserwacji, jaką prowadzimy, niezależnie od naszej woli. Michalina Wisłocka koniec swojego życia spędzała na przestrzeni ok. 30 metrów kwadratowych. Mieszkanie jej składało się z jednego pokoju, który pełnił funkcję salonu, obok po lewej stronie od wejścia znajdowała się wnęka, w której stało otoczone regałami łóżko, na którym leżała pani doktor. Poza kuchnią, która była stosunkowo najczęściej używana, wszystkie inne zakamarki robiły wrażenie miejsc opuszczonych. Leżąca na tapczanie chora była jakby wciśnięta w kąt swojego własnego mieszkania. Zbyt krótki tapczan zmuszał leżącą do uginania nóg lub nienaturalnego przekrzywiania się na nim. Wszystkie sprzęty były bardzo stare, pamiętające jeszcze czasy PRL-u”.
Gdy odwiedza Wisłocką po raz ostatni w szpitalu, nie słyszy ani słowa o domu. „Staruszka” ma dziwnie zarumienione policzki. Jest czymś wyraźnie mocno zaaferowana. Kiedy wydaje jej się, że nikt nie słyszy, każe mu się nachylić i zwierza się, że spodobał jej się opiekujący się nią młody doktor. – Najgorsze – dodaje – że podoba się doktórce, która się mną opiekuje. Oczywiście, że on woli Wisłocką, ale jak to wytłumaczyć zawiedzionej babie? – pyta zupełnie serio. Artur skrupulatnie zapisuje całe zdarzenie w swoim sztambuchu badacza, choć wie, że afekt młodego lekarza do Wisłockiej ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego już z lekką ironią pisze: „Michalina Wisłocka tworzyła pewnego rodzaju »mity«. Mity różnych osób, zależności, zjawisk z jej życia oraz postaw jej bliskich czy współpracowników. I nie chodzi mi jedynie o interpretacje pewnych zjawisk, bo to każdy z nas robi, ale raczej o naginanie faktów lub ich modelowanie dla własnych potrzeb. Podam tutaj dwa przykłady takich zachowań. W większości wywiadów Wisłocka mówi o swoim długim małżeńskim stażu: »30 lat żyłam w związku z bakteriologiem Wisłockim«. Nie jest to prawda, za mąż Wisłocka wyszła w 1939 roku, a rozwiodła się z mężem Stanisławem Wisłockim w 16 lat później, choć już parę lat przed rozwodem wyprowadził się od niej i dzieci. Postać męża też obrosła mitem, miał być on wielkim naukowcem, »drugim Pasteurem«. Istotnie pracował jako bakteriolog, lecz po zwolnieniu z pracy robił »to, co naprawdę kochał i w czym się spełniał«, powiedziała mi córka Michaliny Wisłockiej, Krystyna Bielewicz. Był nauczycielem biologii w wielu warszawskich liceach. O tym nigdy nie usłyszałem od Pani Doktor”.
Tyle że Wisłocka całe życie doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej tendencji do fantazjowania. W książce Malinka, Bratek i Jaś wyznała: „Tutaj mieści się klucz do moich dzienników: rzeczywistość muska je ledwie marginesowo, a życie toczy się w wewnętrznym świecie wyobraźni. Tym się tłumaczy moje »nieżyciowe podejście« do kolejnych pałaców kryształowych: miłości – przyjaźni – macierzyństwa – pracy naukowej i społecznej. To nie są wierne opisy czasów i faktów. One stanowiły jedynie osnowę wewnętrznego nurtu, baśni snutej w mojej wyobraźni. Kolejne »bóstwa naukowe« bez skazy, kolejni »królewicze« (moje wielkie miłości, z których tak szydziła moja przyjaciółka). »Królewicze i książęta… phi… zwyczajne chłopasy! Czas, żebyś dorosła i wróciła na ziemię!«. No cóż, osiemdziesiątka na karku, a ja wciąż nie dorosłam i, co gorsza, wcale tego nie żałuję, chociaż ciężko obrywam od życia za ten brak poczucia rzeczywistości”.
Dlatego kiedy speszony Artur nie patrzy jej w oczy, bo nie wie, jak zareagować na niespodziewane wyznanie umierającej kobiety, Wisłocka lekko zawiedziona opada na poduszkę. Nie ma już siły mówić, ale kiedy Artur wychodzi, dodaje jeszcze z trudem kilka słów. Jej kiedyś nieco zawadiacki, pełen energii głos łamie się co chwila, więźnie w gardle.
– Miłość nie zna wieku, ona wieje jak wiatr – mówi po chwili w stronę gosposi siedzącej przy jej łóżku.
Krężołek słyszała te słowa wiele razy, więc teraz nie są dla niej żadnym zaskoczeniem. O tym, że podoba jej się lekarz, chodzący w muszce, wiedziała już cała rodzina i przyjaciele. Zaniepokoiło ją dopiero drugie zdanie wypowiedziane nieco później. Urywanym szeptem.
– Ona jest… jak otwarte niebo.
Dlatego uważnie spojrzała w zamglone oczy Michaliny Wisłockiej, a po chwili pobiegła do dyżurki pielęgniarek, żeby jak najszybciej zadzwonić do Krystyny Bielewicz i powiadomić o zbliżającej się śmierci matki.
Michalina Wisłocka umiera w warszawskim szpitalu na Solcu 5 lutego 2005 roku.