Michnikowszczyzna. Zapis choroby - ebook
Michnikowszczyzna. Zapis choroby - ebook
Michnik nie sprawuje już rządu dusz, ale jad, który wsączył w polskie umysły, wciąż je zatruwa. Fałsze, które upowszechniała jego propaganda, wciąż˙ pokutują w publicznych sporach, a absurdy, które podniósł do roli aksjomatów, wciąż dla wielu pełnią rolę drogowskazów. Nie wolno milcząco przejść nad nimi do porządku dziennego i bez wchodzenia w polemikę, bez refleksji głosić rzeczy diametralnie sprzecznych. Choć polska ociężała umysłowo inteligencja właśnie tak najbardziej lubi – gotowa równie gorąco przyklaskiwać i temu, co mówi, że czarne, i temu, co dowodzi, że białe, byle owej sprzeczności nie eksponować, byle było słodko, miło, przyjemnie i bezkonfliktowo.
Tak, Adam Michnik poniósł klęskę. Praktycznie na wszystkich możliwych polach. Ale czy to znaczy, że można udać, iż go nigdy nie było?
Adam Michnik zasługuje na sprawiedliwość. Trzeba mu tę sprawiedliwość – jedni powiedzą „wymierzyć”, a inni „oddać”. Ale w każdym razie trzeba się na nią zdobyć. Trzeba wreszcie przynajmniej spróbować.
Oto moja próba.
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-881-9 |
Rozmiar pliku: | 792 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
a w kraju dźwięczy melodyjka stara,
że ten, kto wczoraj jakobinem był,
jutro zostanie namiestnikiem cara.
Jerzy Czech, „Książę Józef Poniatowski”
...pokolenie moich rodziców: u progu III RP zachłysnęli się dyskursem o wolności i demokracji narzuconym przez „Gazetę Wyborczą”. Do nich już nic nie dotrze. Oni kochają Michnika.
Roman Graczyk, były publicysta „GW”, wyrzucony, kiedy na posiedzeniu redakcji skrytykował linię gazety wobec lustracjiNie będę walczył bronią nienawiści
Koniec kwietnia roku 1990. Prezydentem Polski jest jeszcze Wojciech Jaruzelski, jego wieloletni najbliższy współpracownik, Czesław Kiszczak, jako minister spraw wewnętrznych sprawuje niepodzielną kontrolę nad wojskowymi i cywilnymi służbami specjalnymi, a pierwszy niekomunistyczny premier, Tadeusz Mazowiecki, broniąc w telewizji obecności w Polsce okupacyjnych wojsk sowieckich, używa tradycyjnego argumentu komunistycznej propagandy – że chronią nas one przed obcą agresją (kto konkretnie chce nas napaść – nie uściśla, ale może chodzić tylko o NATO i niemieckich rewizjonistów). W rządzie na czele części resortów stoją ludzie nominowani przez opozycję, ale stanowiska wiceministrów, dyrektorów departamentów i wojewodów pozostają nienaruszoną domeną starej, partyjnej nomenklatury.
Mimo tego nikt nie ma wątpliwości, że półwiecze komunistycznej władzy nad naszym krajem nieuchronnie dobiega końca. Nie tylko nad naszym – w ciągu dziesięciu miesięcy, jakie minęły od „kontraktowych” wyborów, po raz pierwszy w dziejach peerelu sankcjonujących istnienie opozycji, sąsiednie komunistyczne reżimy waliły się jeden po drugim jak kostki domina. Mur berliński leży w gruzach, a Nicolae Ceauşescu w ciemnym grobie, jako ostatni już i najbrutalniej potraktowany z odstawionych od władzy przywódców środkowoeuropejskich kompartii. Na praskim Hradzie zasiada od niedawna, jako prezydent wolnej Czechosłowacji, wieloletni więzień polityczny Vaclav Havel – niecały miesiąc wcześniej spotkał się z Lechem Wałęsą, który wciąż pozostaje tylko szefem związku zawodowego. Wiele wskazuje, że właśnie irytacja Wałęsy tym faktem będzie prawdziwą przyczyną wzbierającej już wojny na górze.
Ale to mordercze starcie, w którym byli bohaterowie obrzucą się najgorszym błotem i skutecznie zniszczą w oczach społeczeństwa mit „Solidarności”, jeszcze przed nami. Na razie wiadomo, że będą wybory prezydenckie i że będzie w nich kandydował przywódca „Solidarności”. Kto się tym interesuje, wie też, że Wałęsa zablokował starania prowadzone przez grupę wpływowych działaczy postsolidarnościowej „lewicy laickiej” o przekształcenie Komitetu Obywatelskiego w poddany jednolitemu przywództwu ruch polityczny. I że wywołane tym napięcie pomiędzy ową grupą działaczy a Wałęsą jest już zbyt silne, aby mogło się rozejść po kościach. Na razie wyraża się ono w coraz bardziej zjadliwych filipikach na łamach „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Solidarność”, Tadeusz Mazowiecki już straszy na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego „polskim piekłem” – ale fasada jeszcze nie pękła.
Patrząc na nią z zewnątrz, wciąż można sądzić, że wszystko jest na dobrej drodze: komuna w odwrocie, może nie tak szybkim, jak by się chciało, ale jednak. A do władzy idą nasi. Bohaterowie „Solidarności” i podziemia, ludzie prawi, którzy cierpieli za wolność prześladowania, byli wsadzani do więzień, internowani, nękani ciągłymi aresztowaniami i rewizjami. Pewnie mają swoje wady, ale jednego możemy być pewni: że nas nie zdradzą.
Jest kwiecień 1990 i pewne rzeczy wydają się oczywiste. Polska odzyskuje wolność po pięćdziesięciu latach okupacji. Wyzwala się z ustroju, który zwycięska Armia Czerwona, przy tchórzliwej bierności naszych „aliantów” z Zachodu, narzuciła tu przemocą – z Polaków nie chciał go nikt, poza garstką renegatów z całkowicie agenturalnej, kontrolowanej niepodzielnie przez Stalina PPR. Był to ustrój oparty na zbrodni, zakłamaniu i przymusie. Ustrój, który przedstawiał się jako spełnienie odwiecznych marzeń o powszechnej sprawiedliwości i dobrobycie, a w rzeczywistości wymuszał posłuszeństwo nieustającą inwigilacją, terrorem i rozdawaniem swoim kolaborantom przywilejów i luksusów, które w kraju normalnym nie były żadnymi luksusami, tylko towarami powszechnie dostępnymi na wolnym rynku. Komuniści odpowiadali za gigantyczne zbrodnie, za Katyń, za męczeństwo setek tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, za zmiażdżenie czołgami wolnościowych zrywów w Poznaniu w 1956 i na Wybrzeżu w 1970, a całkiem niedawno – za stan wojenny, aresztowania i morderstwa przez „nieznanych sprawców”. Odpowiadali za nędzny poziom życia, za ruinę gospodarki, za ograbienie kraju... Nie chcę tej wyliczanki dłużyć, bo nie piszę „Czarnej księgi komunizmu” – w każdym razie było oczywiste, że komunizm był złem i że z tym złem trzeba skończyć definitywnie.
Partia komunistyczna, która nazwała się Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą (trzy kłamstwa w nazwie: nie była ani partią polską, ani robotniczą, a leżące u jej zarania „zjednoczenie” PPR z PPS polegało na rozbiciu tej drugiej policyjnym terrorem i wchłonięciu grupy kolaborantów), formalnie już nie istnieje. Trzy miesiące wcześniej, na swym ostatnim zjeździe, przekształciła się w Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej. Pozostawiła po sobie gigantyczny majątek gromadzony przez wiele lat kosztem społeczeństwa: budynki, ośrodki wypoczynkowe, ruchomości, pieniądze na krajowych i zagranicznych kontach, wszystko to, co gwarantowało kaście „właścicieli peerelu” życie zasadniczo lepsze od życia ich poddanych.
Pewne rzeczy, powtórzę, wydają się jeszcze oczywiste, bo jest dopiero kwiecień 1990 roku, jeszcze nie nastąpiło to, co Gustaw Herling-Grudziński nazwał „wielkim zamazaniem”, a Zbigniew Herbert „zapaścią semantyczną” – pomieszanie dobra ze złem, zrównanie w prawach cwaniactwa z bohaterstwem i wielka amnezja. Proces, który do tego w następnych latach doprowadzi, właśnie się zaczyna. Właśnie teraz.
Jest 28 kwietnia 1990 roku i obraduje akurat ostatni Sejm peerelu. Nie jest to Sejm wybrany demokratycznie – zgodnie z kontraktem politycznym zawartym przy Okrągłym Stole pomiędzy komunistyczną generalicją a grupą działaczy opozycji arbitralnie wyznaczonych przez Lecha Wałęsę, wyborcy mogli głosować swobodnie tylko na trzydzieści pięć procent mandatów (wszystkie zdobyli kandydaci z listy firmowanej znakiem „Solidarności”), a pozostałe z góry przyznane zostały obozowi władzy. Bogiem a prawdą, jest ten Sejm jeszcze mniej demokratyczny, niżby to wynikało ze wspomnianego kontraktu, bo przywódcy „strony społecznej” zgodzili się pomiędzy pierwszą a drugą turą na zmianę ordynacji po to, by mimo wszystko mogło wejść do Sejmu trzydziestu trzech komunistów ze skreślonej przez większość wyborców tak zwanej listy krajowej (lista krajowa liczyła trzydzieści pięć nazwisk, ale skreślając je na krzyż, niektórzy, przez niedbalstwo, nie dociągnęli kreski do nazwisk zamykających obie kolumny druku – dlatego tych dwóch z samego końca wcisnęło się do parlamentu normalną drogą). Mimo wszystko Sejm ten sprawuje się dość przyzwoicie. Pezetpeerowcy są na razie oszołomieni tempem, w jakim przodujący ustrój zawalił się w kraju i wszędzie dokoła, są przestraszeni tym, co może się zdarzyć, podnoszą więc grzecznie łapki tak, jak widzą, że się tego od nich oczekuje; ich dotychczasowi akolici z „sojuszniczych” stronnictw formalnie weszli w koalicję z „Solidarnością”, czy raczej z samym Lechem Wałęsą, który reprezentuje ją w przejściowym okresie. Obywatelski Klub Parlamentarny mógłby w tej sytuacji swobodnie przeforsować każdą ustawę, jaka tylko jest potrzebna, aby ostatecznie dobić czerwoną mafię.
Tylko że OKP wcale nie ma takiego zamiaru. A ściślej – nie ma takiego zamiaru kierownictwo OKP. Już dwa miesiące wcześniej wewnątrz dawnej „drużyny Wałęsy” zarysował się ostry podział zagrażający rozłamem. Część posłów OKP, tych „z terenu”, z tylnych ław poselskich, uważa, że należy robić to, co zostało Polakom obiecane i co sami Polacy wybrali, popierając w wyborach masowo „Solidarność” – kończyć z komunizmem. Część, w tym większość prezydium, przeciwstawia się wszelkim takim pomysłom. Poseł ziemi bytomskiej, Adam Michnik, krzyczy wtedy na zwolenników rozliczeń i dekomunizacji (choć samo słowo jeszcze się nie pojawia), że są „frustratami bez kwalifikacji”. Tej obelgi będzie potem z zamiłowaniem używał wobec wszystkich swoich przeciwników.
Czytelnik, który spraw tych nie pamięta, nie śledził ich na bieżąco, może podejrzewać mnie o słowną manipulację. Wyjaśnijmy więc od razu: gdy piszę, że Adam Michnik „krzyczy”, nie jest to żadna retoryka, tylko po prostu prawda. Michnik w owym czasie krzyczy bardzo często. Używa mocnych słów, podkreśla je uderzeniami pięści w mównicę. Równie emocjonalny jest wtedy, gdy pisze. Nie on jeden zresztą. Współczesnego czytelnika, jeśli zechce zagłębić się w żółknące z wolna gazety z tamtego okresu, musi uderzyć ton ogólnej histerii, egzaltacja i zaprzęganie najwyższych racji etycznych do banalnych skądinąd przepychanek o władzę. Ale histeryczność wystąpień Michnika, ich patos, łatwość w sięganiu po wielkie słowa i po grube bluzgi zwracają uwagę nawet na tym tle. Sprawujący swą funkcję od kilku miesięcy redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” zachowuje się, jakby poznał jakąś straszną prawdę o mających nastąpić nieszczęściach i jako jedyny wiedział, jak im zapobiec. Zresztą od czasu do czasu daje temu przekonaniu wyraz otwarcie. Tuż po „kontraktowych” wyborach, gdy okazało się, że głosujący wycięli w pień listę krajową, a tego samego dnia komuniści chińscy zmasakrowali na placu Tian’anmen protestujących pokojowo studentów, Michnik przestrzegał na łamach „Gazety Wyborczej”, że i u nas, jeśli rozbiórka peerelu posunie się za daleko, może w każdej chwili dojść do podobnej tragedii. W późniejszych tekstach wielokrotnie przywoływał widmo wojny domowej, wspierając się przykładem byłej Jugosławii albo rozszalałej rewolucji – z jakobińskim terrorem, z masowymi mordami, obozami i innymi prześladowaniami.
Czytając te jeremiady dzisiaj na spokojnie, trudno się nie śmiać. Straszenie ruską inwazją miało może jeszcze jakiś sens; o tym, że Sowieci ani nie mają na nią ochoty, ani nawet, choćby chcieli, nie są w stanie interweniować, bo i u nich już wszystko się wali w drebiezgi i niewiele miesięcy minie, jak imperium czerwonej gwiazdy trafi wreszcie z dawna oczekiwany szlag – o tym w kwietniu 1990 wciąż jeszcze można było nie wiedzieć, chociaż kto bystrzejszy powinien się już od paru tygodni domyślać. Ale – wojna domowa? Jaka, na litość boską, kto niby miałby z kim walczyć, warszawiacy z poznaniakami, krakowiacy przeciwko góralom? Przecież Jugosławii, państwa skleconego sztucznie, na siłę łączącego narody o odmiennej historii, językach, religiach oraz kulturze i od wieków ze sobą skłócone, Polska nie przypominała w najmniejszym stopniu. A komunizmu w tej postaci, jaki próbowali wtedy rozliczać „frustraci bez kwalifikacji”, nie zamierzał bronić nikt, może poza kilkoma szurniętymi staruszkami pokroju towarzysza Mijala. Przecież powodem, dla którego w ogóle człowiek „Solidarności” mógł zostać premierem, czyli dla którego posypał się pierwotny, napisany przez komunistyczną generalicję scenariusz ustrojowej transformacji, był właśnie fakt, iż PZPR przerżnął sromotnie także w tak zwanych „okręgach zamkniętych”. To znaczy tam, gdzie głosowali milicjanci, wojskowi i partyjni dyplomaci. Oni, podpory reżimu i jego zbrojne ramię, też mieli już peerelu w jego dotychczasowym kształcie szczerze dosyć!
A owa „spirala nienawiści”, która jakoby mogła się rozkręcić, jeśli tylko dałoby się do niej hasło wytoczeniem jakiemuś komuniście procesu? Nonsens nie mniejszy. Polskie społeczeństwo tego czasu w niczym nie przypominało zrewoltowanych mas, których aplauz wyniósł do rządów jakobinów czy bolszewików. Pozostawało w apatii, w totalnym zwisie. Uliczne manifestacje radykalniejszej części opozycji, pominiętej przez Wałęsę przy rozdawaniu zaproszeń do nowej władzy, budziły zainteresowanie przysłowiowego psa z kulawą nogą. Jeśli cokolwiek było w stanie to społeczeństwo zainteresować, to skrzykiwane przez komunistyczne neozwiązki strajki „płacowe”, wyłącznie o podwyżki. A i to tylko dzięki temu, że strajki te nie wymagały żadnego wysiłku i niczym nie groziły. Twierdzenie, że na wieść o usuwaniu ze stanowisk pezetpeerowskich wiceministrów czy prezesów banków Polacy mieliby rzucić się wieszać zdrajców, jak za czasów Kilińskiego, jest tak absurdalne, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
Czy Adam Michnik wierzył wtedy w to, co pisał – czy też straszył swych czytelników cynicznie, na zimno? Czy sam działał powodowany histerią, czy też z premedytacją budował zręby propagandy, która miała taką histerię wytworzyć w społeczeństwie?
To dobre pytanie. Zostawmy je sobie na później i wróćmy do wspomnianego wcześniej sporu wewnątrz OKP, o, najkrócej mówiąc, stosunek do czerwonych. Oczywiście nie zaczął się on awanturą na posiedzeniu klubu w lutym 1990. Tlił się już wcześniej. Ale wcześniej ugodowcy dysponowali potężnym argumentem: nie można wykonywać gwałtownych ruchów, bo wejdą Sowieci i poleje się krew. Działając w atmosferze tej grozy, premier Mazowiecki, zasłużony opozycyjny intelektualista, ale polityk zupełnie nieudolny, przez całe swoje premierowanie panicznie wystrzegał się zmian. Kadrowych czy systemowych, jakichkolwiek – poza zmianami w gospodarce, zresztą ograniczonymi na razie niemal wyłącznie do polityki monetarnej, nazwanymi hasłowo „planem Balcerowicza”. Zmiany makroekonomiczne miały – tak, zdaje się, widział pierwszy niekomunistyczny premier swą misję – zastąpić na razie wszelkie zmiany polityczne i w perspektywie lat stworzyć dopiero właściwy grunt umożliwiający powolne kontynuowanie ustrojowej przebudowy, mającej dać Polsce w bliżej nieokreślonej, ale raczej odległej przyszłości pewien zakres autonomii. Toteż na wszystkie naciski ze swego obozu, by ruszyć wreszcie coś tu albo tam, odpowiadał Mazowiecki, że nie czas na to, że nie wolno działać zbyt pochopnie. Nawet cenzurę, ten powszechnie znienawidzony i naprawdę przez nikogo już wtedy niebroniony relikt reżimu, planował jeszcze na początku roku 1990 tylko jakoś zdemokratyzować i złagodzić, zamiast rozpędzić ją na cztery wiatry. Mianowany przez niego podsekretarz stanu Jerzy Ciemniewski, który dwa lata później na chwilę wskoczy w światło reflektorów, demaskując rząd Olszewskiego jako zagrożenie dla demokracji, otwarcie uzasadnia potrzebę zachowania tej instytucji argumentem: „Trzeba zabezpieczyć państwo przed przestępstwami prasy”. Dopiero Sejm udaremni te plany, wykreślając zaplanowane na cenzurę wydatki z przedłożonego przez rząd projektu budżetu.
Jeśli wierzyć generałowi Kiszczakowi, doszło do takiego absurdu, że to on właśnie, Kiszczak, musiał wielokrotnie prosić premiera o mianowanie w resortach siłowych solidarnościowych wiceministrów, przed czym Mazowiecki bronił się jak mógł, przerażony, że tak śmiałe uderzenie we wszechwładzę PZPR mogłoby sprowokować wojnę domową.
Osobiście nie jestem skłonny do nadawania nadmiernej rangi wspomnieniom takiego, nazywajmy w tej książce sprawy i ludzi po imieniu, komunistycznego zbrodniarza, jakim jest Kiszczak. W tej kwestii jednak może mówić prawdę, solidarnościowi figuranci w ministerstwach siłowych byli mu wtedy rzeczywiście na rękę.
Ale jeśli ktoś nie wierzy, to można znaleźć inne przykłady absurdów, do jakich doprowadził upór Mazowieckiego w realizacji planu stopniowego, rozpisanego na wiele lat scenariusza „finlandyzowania” Polski – na przekór faktowi, że imperium sowieckie właśnie wali się w gruzy, co ów scenariusz uczyniło bezsensownym. Oto w marcu 1990 Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność” wystąpiła do premiera z dramatycznym apelem o przyśpieszenie prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Związek zawodowy domagał się przyśpieszenia prywatyzacji! Czy związkowcy nagle zakochali się w kapitalizmie? Nie, po prostu widzieli, obserwowali to z bliska w setkach miejsc w całej Polsce, jak z państwowego majątku, rozkradanego przez dyrektorów i prezesów z partyjnej nomenklatury, z dnia na dzień coraz mniej zostaje.
Mazowiecki, który w swym sejmowym exposé skreślił słowo „kapitalizm”, zastępując je diabli wiedzą co znaczącym, ale strawniejszym dla ludzi wychowanych w kulcie „sprawiedliwości społecznej” określeniem „społeczna gospodarka rynkowa”, oparł się, oczywiście, także i tym naciskom – hamowana przez niego prywatyzacja miała przeciągnąć się na następne piętnaście lat i w chwili, gdy piszę te słowa, wciąż jeszcze nie doczekała się zakończenia. Mazowiecki był w ogóle mistrzem świata w hamowaniu. W 1980 roku jako ekspert wspomagający swą radą strajkujących w Gdańsku robotników bezskutecznie perswadował im, żeby wycofali się ze zbyt daleko idących żądań, jak zwolnienie więźniów politycznych czy utworzenie wolnych, niezależnych związków zawodowych. A już zupełnie niedawno, kiedy na początku lipca 1989 Adam Michnik opublikował na łamach swej gazety artykuł „Wasz prezydent – nasz premier” – ciekawa rzecz: sumienie Michnika, które niedługo potem tak bardzo się na ten problem wyczuliło, wtedy jeszcze jakoś nie zwróciło mu uwagi, że nawołuje do złamania ustaleń Okrągłego Stołu, a przecież pacta sunt servanda! – Mazowiecki na łamach „Tygodnika Solidarność” odpowiedział mu tekstem pod wszystko mówiącym tytułem „Śpiesz się powoli”, mnożącym obiekcje, dlaczego na tworzenie solidarnościowego rządu jest jeszcze grubo za wcześnie.
Mimo wszystko sam wkrótce potem przyjął od Wałęsy misję tworzenia takiego właśnie rządu. Jeśli rząd ten miał zmienić peerel w wolną, kapitalistyczną Polskę, to powierzenie kierowania nim właśnie komuś takiemu trudno uznać za cokolwiek innego niż horrendalne nieporozumienie. Ale jeśli komuś zależało na tym, by tak wszystko zmienić, żeby w istocie rzeczy zmieniło się jak najmniej – to uczynienie pierwszym niekomunistycznym premierem poczciwej safanduły stanowiło strzał w dziesiątkę.
Przez całą jesień 1989 płonęły w Polsce ogniska, w których esbecy palili swoje archiwa. A przy okazji spontanicznie je rozkradali, słusznie zakładając, że papiery na przyszłych ministrów i prezesów to w niepewnych czasach doskonała polisa. Nikt im nie przeszkadzał, ale przez pięćdziesiąt lat SB naprodukowała zbyt wiele bumagi, żeby dało się wszystko zniszczyć metodami chałupniczymi. Dlatego rozzuchwaleni bezkarnością esbecy zaczęli bez cienia skrępowania wysyłać całe ciężarówki teczek do zmielenia w papierni. I to nie rokowało szansy na pozbycie się kompromitującej dokumentacji w krótkim czasie; na dodatek nie mogło pozostać niezauważone. Prostoduszni działacze „Solidarności” z terenu, zupełnie nieświadomi, w jakich politycznych meandrach zdążyła już ugrzęznąć „góra”, zaczęli alarmować, dzwonić do regionów, do znajomych opozycjonistów – przecież niszczenie tych dokumentów było w świetle prawa, tego wciąż jeszcze obowiązującego prawa peerelu, przestępstwem, i to dość ciężkim. Różnymi drogami trafiały te sygnały do Mazowieckiego, a ten, w imię praworządności, to znaczy nieuchybiania podziałowi kompetencji między resortami, odsyłał przychodzących z nimi do właściwego dla sprawy ministra, czyli generała Kiszczaka. Tego właśnie, na którego polecenie jego współpracownik, generał Dankowski, zorganizował całą akcję niszczenia archiwów i ją nadzorował. W późniejszym czasie zostanie to nawet oficjalnie stwierdzone, a sąd III RP wymierzy mu karę – pogrożenie palcem czy coś równie dotkliwego. Nie będzie to ani pierwszy, ani najbardziej jaskrawy przykład zdumiewającej niezdolności – czy raczej niechęci – wolnych i niezawisłych sądów III RP do satysfakcjonującego zamknięcia jakiejkolwiek afery.
Generał Kiszczak zajęty był w tym czasie dokładnie tym samym, co jego podwładni, tylko oczywiście na odpowiednio wyższym szczeblu. Parę lat później przed sejmową komisją, która miała ustalić, kto odpowiada za stan wojenny (a jakże, była taka – niestety, mimo usilnych starań, nie zdołała na zadane pytanie znaleźć odpowiedzi), emerytowany już Kiszczak opowiadał o tym z rozbrajającą szczerością, zupełnie niezrażony faktem, że opowieścią tą przyznaje się do popełnienia szeregu przestępstw; zresztą słusznie się tym nie przejmował, bo, faktycznie, nikt nie odważył się tego nawet zauważyć. Przychodzili do mnie, jako do ministra spraw wewnętrznych, różni działacze byłej opozycji – streszczam jego dłuższą wypowiedź własnymi słowami – ci zahaczeni już w strukturach władzy i ci dopiero do nich aspirujący, i pytali, co na nich mam. A ja wtedy dzwoniłem do archiwum, nakazywałem sobie przynieść odpowiednią teczkę i przy zainteresowanym wrzucałem ją do niszczarki.
Kiszczak nie wspominał, co wtedy czuł, ale zgaduję, że musiał dusić się od tłumionego śmiechu – już kilka lat wcześniej teczki, które teraz demonstracyjnie niszczył, stwarzając frajerom złudne poczucie bezpieczeństwa, zostały na jego polecenie przezornie zmikrofilmowane. Czy kopie tych mikrofilmów znalazły się także w Moskwie, historycy nie są zgodni, mamy w tej kwestii tylko jedną przesłankę − notatkę pułkownika Jasika, w której informuje on przełożonych o przekazaniu do Moskwy bliżej niesprecyzowanych materiałów dla zabezpieczenia ich przed wpadnięciem ręce przeciwników, ale to za mało, by mieć pewność. W każdym razie nie można tego wykluczyć.
Tymczasem jednak bezczynność rządu, jak się już powiedziało, i ugodowa postawa prezydium OKP budzą z każdym tygodniem coraz większą irytację wśród posłów, którzy dostali się do Sejmu dzięki zdjęciu z Wałęsą i znaczkowi „Solidarności”. Z owej irytacji wziął się między innymi projekt, by upaństwowić majątek byłej PZPR.
Merytorycznie – trudno było tej inicjatywie cokolwiek zarzucić. Majątek Kompartii został przecież w całości zagrabiony narodowi. W roku 1989, jak wyliczył zajmujący się sprawą historyk, składki członkowskie wyniosły jedynie cztery procent bieżących funduszy partii. Był to oczywiście czas upadku, ale i w lepszych dla partyjnej dyscypliny chwilach wpływy ze składek nie stanowiły więcej niż kilkanaście procent tego, co PZPR wydawała na same pensje swojego aparatu. Resztę dawały partii różnego rodzaju haracze i wymuszenia. Kiedy na przykład PZPR budowała sobie siedzibę w centrum Warszawy, na jej sfinansowanie rozprowadzono „cegiełki”. Rozprowadzono je w taki sposób, że w zakładach część pensji „wypłacono” pracownikom – za jedno, partyjnym czy nie – tymi właśnie „cegiełkami”. Kiedy PZPR chciała zająć jakiś budynek na swe agendy czy pałacyk na ośrodek wczasowy, to go zajmowała, a jeśli spodobało jej się mieć nowy, to kazała go zbudować i nikt się nie przejmował, w papierach jakiego funduszu której z państwowych instytucji zaksięgowano potem wydatki. Wszystko należało wszak do państwa, a państwo należało do partii komunistycznej.
PZPR nie miała kłopotu ze zdobywaniem pieniędzy: w samym tylko roku 1989 przyznała ona sobie bezpośrednio z budżetu państwa trzynaście miliardów złotych dotacji oraz osiemnaście miliardów „kredytu”. Biorę to słowo w cudzysłów, bo ów „kredyt”, przy liczącej sobie wtedy kilkaset procent miesięcznej stopie inflacji, oprocentowany był na... 3 procent (słownie: trzy procent). Do tego dochodziły ulgi podatkowe dla RSW „Prasa”*, też będące bezpośrednim wsparciem dla PZPR, która z owej firmy, mającej praktyczny monopol na wydawanie i dystrybucję w peerelu gazet i czasopism, zgarnęła o tyle większy zysk.
* Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”
Podobnie jak PZPR, ciągnęły z państwa pieniądze jej „sojusznicze stronnictwa”, ZSL i SD. Ten stan rzeczy bardzo wkurzył działaczy zasłużonej w podziemiu Konfederacji Polski Niepodległej, którzy w październiku 1989 zaczęli nawet akcję okupowania gmachów PZPR, domagając się przyjęcia przez Sejm ustawy o partiach politycznych i równych szans. „Solidarnościowy” minister Hall wystąpił wtedy z żarliwą obroną stanu posiadania „legalnych partii politycznych”, a wciąż nielegalną KPN postraszył „interwencją służb porządkowych”. Pogróżki nie zostały zrealizowane – protesty KPN i innych partii radykalnie antykomunistycznych, żądających natychmiast wolnych wyborów, likwidacji PZPR oraz ukarania winnych jej zbrodni, wypaliły się w końcu same, nie znajdując większego poparcia społecznego. ZOMO jeszcze od czasu do czasu pałowało manifestantów domagających się wyprowadzenia z Polski sowieckich wojsk albo odejścia Jaruzelskiego, ale czyniło to tylko wtedy, gdy maszerowali oni na gmachy publiczne. Ta powściągliwość irytowała innego członka rządu, Jacka Kuronia. Jak sam napisał w swoich wspomnieniach (w czasach, gdy normy dobrego smaku i granice debaty publicznej wyznaczał jego wierny uczeń, nikt poza nim samym napisać by tego nie śmiał), na posiedzeniach rządu nalegał, aby z młodzieżą okupującą komitety partii czy siedziby PRON** milicja postępowała stanowczo. „Kiedy naciskałem, że należy ich stamtąd wyrzucić siłą, to się okazało, że minister Kiszczak jest chory, boli go gardło i nie może przyjść na posiedzenie rządu, aby to omówić. A generał Dankowski, jego wiceminister, doradzał cierpliwość” – pisał Kuroń.
** Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego
Niesamowite meandry historii, przyznacie Państwo. Kiszczak naciskał na Mazowieckiego, żeby wreszcie mianował solidarnościowych wiceministrów w milicji i bezpiece, a w tym samym czasie Kuroń naciskał na Kiszczaka, żeby kazał pałować – jak nazywała ich propaganda stanu wojennego – „rozwydrzonych wyrostków”, których jeszcze parę lat wcześniej tenże Kuroń wraz z innymi przywódcami opozycji sam zachęcał do rzucania się na szpalery uzbrojonych po zęby zomowców, po to, aby w ten sposób zmusić władzę do rozpoczęcia z opozycją pertraktacji. Kiszczak zaś zasłaniał się bólem gardła, bo, jak można sądzić, podejrzewał, że to gra, że solidarnościowi partnerzy, w oczy deklarując gotowość współpracy i lojalność, chcą go po prostu wydudkać: sprowokują jakąś solidniejszą drakę, aby zyskać pretekst do zerwania zawartych porozumień i, w atmosferze zrozumiałego oburzenia społeczeństwa na kolejne pałowanie, wysiudają go z resortu, zastępując kimś, kto będzie miał wszystko do zawdzięczenia nowej sile przewodniej. Czyż nie dlatego Mazowiecki zwleka z wprowadzeniem ludzi „Solidarności” do resortu, żeby nie było wątpliwości, że za spałowanie okupującej partyjne siedziby KPN-owskiej i innej młodzieży ponosi odpowiedzialność nie rząd Mazowieckiego, a wyłącznie Kiszczak? – musiał kombinować szef MSW i trudno odmówić tym kombinacjom logiki. Doświadczony w partyjnych intrygach komunista nie wierzył w czystość intencji wczorajszych przeciwników, spodziewał się po nich takich zagrań, jakie sam by pewnie stosował na ich miejscu. Można powiedzieć, że zdecydowanie Kuronia nie doceniał. Albo że go zdecydowanie przeceniał – zależy, z jakiej strony patrzeć.
Takie historie z początków ustrojowej transformacji – znalazłoby się ich więcej, ale książka nie o tym – mogą nielicho skonfundować kogoś, kto bezkrytycznie uwierzył w ucukrowaną przez michnikowszczyznę wizję porozumienia Polaków „przychodzących z różnych stron historycznego podziału”.
Jeszcze dziś, gdy piszę te słowa, opublikowanie w „Arcanach” i „Życiu Warszawy” protokołów przesłuchań Jacka Kuronia z drugiej połowy lat osiemdziesiątych sprowokowało redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” do rozpętania prawdziwej histerii. W protokołach tych nie było niczego, co by na Kuronia rzucało cień, niczego, co by dawało asumpt do oskarżenia go o jakieś ciche porozumienia z komuną – przeciwnie, mogą one stanowić kluczowy dowód fałszywości takich oskarżeń, bo gdyby SB miała do Kuronia i jego środowiska jakieś inne „dojście”, owe niekończące się przesłuchania po prostu nie miałyby sensu. Każdy, kto zadał sobie trud przeczytania dokumentów, których ujawnienie wywołało w pewnym momencie tak wielką wrzawę, zgodzi się ze mną, iż równie dobrze mogłyby się one ukazać w „Gazecie Wyborczej”. Bo cóż z nich wynika? To, że lider Komitetu Obrony Robotników wykorzystywał przesłuchania i „rozmowy ostrzegawcze”, aby klarować prowadzącemu je esbekowi, że kierownictwo PZPR musi się z „Solidarnością”, a ściślej, z Wałęsą dogadać, musi pójść na ustępstwa, bo po pierwsze, bez wsparcia „Solidarności” nie uda się przeprowadzić reform niezbędnych dla wyciągnięcia kraju z gospodarczego kryzysu, a po drugie, eskalacja represji doprowadzić może tylko do tego, że zamiast Wałęsy i grupujących się przy nim umiarkowanych czy też rozsądnych działaczy z KOR i organizacji katolickich, ton zaczną nadawać opozycyjni radykałowie – a ci doprowadzą do jakiejś kolejnej katastrofy i do ruskiej interwencji, na uniknięciu czego rządzącej ekipie powinno zależeć, choćby dlatego, że to by oznaczało także jej koniec.
Tylko tyle – i aż tyle.
Mogłyby więc owe protokoły swobodnie ukazać się w „Gazecie Wyborczej”, ze wstępniakiem Adama Michnika, w którym ten napisałby, że oto mamy przed oczami dowód politycznego geniuszu i szlachetności Jacka Kuronia. Choć był wtedy więźniem, choć zupełnie zrozumiałe byłoby, gdyby człowiek w jego sytuacji zawziął się i starał jak najbardziej zaszkodzić tym, z których rąk tyle wycierpiał – potrafił się ponad to wznieść. I uporczywie, przez lata, wyciągał do prześladowców rękę, tłumaczył im cierpliwie, że porozumienie ponad podziałami jest koniecznością, że stoją za tym wyższe racje, aż w końcu jego przesłanie dotarło do reformatorskiej części obozu władzy i zaowocowało Okrągłym Stołem, tym wspaniałym aktem pojednania, o którego doniosłości pisał Michnik nieraz... I tak dalej.
Ale przypadkiem protokoły z IPN zostały wydrukowane gdzie indziej bez błogosławieństwa Michnika i bez jego, należycie ustawiającego sprawę, komentarza. Reakcją była więc furia. W pompatycznym wstępniaku Michnik rozdarł szaty, że oto jacyś „dranie, którym nie powinno się podawać ręki” plugawią i bezczeszczą pamięć człowieka tak wspaniałego, jakim był Kuroń. Przeciwko tej „podłości” zmobilizowała „Gazeta Wyborcza” intelektualistów i byłych opozycjonistów, których głosy wydrukowano wewnątrz tego samego numeru. Wśród nich znalazł się – jak raz jako pierwszy – głos profesor Barbary Skargi, filozofa i etyka, częstej uczestniczki rozmaitych tego typu kampanii. Warto go zacytować w całości, bo ujawnia całą kuriozalność zachowania michnikowszczyzny w tej sprawie:
„IPN opublikował rozmowy Jacka Kuronia z SB zapewne w intencji zbezczeszczenia jego pamięci. Świadczy to tylko o głębokiej ignorancji historycznej autorów. Jacek Kuroń nie prowadził negocjacji z UB, lecz posłużył się jego oficerami, innej drogi nie miał, aby przekazać najwyższej władzy swoją wizję rozwiązania sytuacji i możliwości pokojowej transformacji systemu. Trzeba podziwiać przenikliwość polityczną Jacka Kuronia, jego upór i odwagę, dzięki którym przekonał o konieczności porozumienia, a więc zorganizowania Okrągłego Stołu. Chwała mu za to. Radykalne grupy opozycyjne wbrew politycznej mądrości do dziś marzą o szubienicach i krwi, nie zdając sobie sprawy, że ich działania powodowałyby chaos, narażając nasz kraj na niebezpieczeństwo”.
Słowem: na jednym oddechu oznajmia profesor Skarga, że Kuroń miał rację, proponując ubecji swego rodzaju sojusz przeciwko opozycyjnym radykałom, że „chwała mu za to” – i że stwierdzenie faktu, iż to właśnie zrobił, bezcześci jego pamięć.
I tego się potem trzymano. W ślad za pierwszymi wyrazami oburzenia przyszły następne, z całej Polski – publikacja, przypomnę, miała premierę w elitarnym dwumiesięczniku, a potem przedrukowano ją w lokalnej gazecie warszawskiej, praktycznie niedostępnej poza stolicą, więc wielu uczestników protestów wobec „opluwania” i „bezczeszczenia pamięci Jacka” nawet nie próbowało udawać, że wiedzą, o co chodzi. Zbiorowy list z protestem wystosowali do prezydenta byli działacze KOR. „Gazeta Wyborcza” wyłożyła ten list wirtualnie do podpisu w swoim portalu internetowym, zachęcając do masowego podpisywania (mimo łatwości, z jaką to pozwalało zostać byłym członkiem KOR, liczba podpisów nie była oszałamiająca). Z inicjatywy równie jak starsi oburzonej młodzieży tłumy obrońców Kuronia spotkały się nad jego grobem, aby w natchnionych mowach opowiedzieć tam, jak wspaniałym i bez skazy był on człowiekiem. Co prawda wspomniana publikacja w najmniejszy sposób tego nie kwestionowała, ale, po pierwsze, co mają do rzeczy fakty, gdy autorytety moralne dają wyraz wyższym uczuciom, a po drugie, w odpowiedzi na całą tę pompę odezwali się działacze Ligi Polskich Rodzin, że Kuroń był zdrajcą podobnym do targowiczan i w związku z tym należy mu z tego powodu odebrać Order Orła Białego (poza wszystkim, akurat całkiem bez logiki, bo skoro już się kogoś nazywa targowiczaninem, to wypada wiedzieć, że właśnie Order Orła Białego zdobił przed wiekami piersi większości z nich, w ogóle zdobił wiele nikczemnych i dla Polski szkodliwych kreatur, z carycą Katarzyną na czele; trudno pojąć, dlaczego III RP uznała właśnie ten order za godne jej wyróżnienie, nie spieram się zresztą, może słusznie) – co oczywiście podochociło obrońców Kuronia do jeszcze bardziej pompatycznych wystąpień.
Słowem – zupełny cyrk. Tylko że w roku 2006 można było ten cyrk wyśmiać w mediach porównywalnych zasięgiem z „Gazetą Wyborczą”. Jeszcze kilka lat wcześniej było to niemożliwe. Wstępniak Michnika i następujące po nim wyrazy poparcia środowisk opiniotwórczych miałyby moc na długo wykluczającą „paszkwilantów” i „drani” z życia publicznego.
Był to cyrk, ale coś nam pokazał – mianowicie, jak silny jest lęk michnikowszczyzny przed łamaniem jej monopolu na interpretację historii najnowszej, przed weryfikowaniem jej jedynie słusznych sądów, które obowiązywały przez kilkanaście lat. Jaką wściekłość i oburzenie budzi w niej fakt, że ktoś odważa się zaglądać w dokumenty, pytać, mówić o sprawach, które uczyniła ona ściśle strzeżonym tabu – mniejsza z tym, co mówi, ale że w ogóle ma czelność to robić! I jest to postawa w bezwstydzie swych uzurpacji racjonalna. To nic, że publikacja w istocie nie wyrządzała Kuroniowi żadnej szkody – tym łatwiej było wykonać atak uprzedzający, zmobilizować społeczne oburzenie. Bo jeśli michnikowszczyzna pozwoli, żeby takie publikacje się ukazywały, to prędzej czy później cały mit założycielski III RP spruje się w diabły.
(Amen).
Ale, skoro już się wdałem w tę dygresję o Kuroniu i Kiszczaku... W swojej książce „Salon – rzeczpospolita kłamców” Waldemar Łysiak (poza tym, że eseista, publicysta i powieściopisarz, także znany w środowisku bibliofil) chlubi się nabytkiem z jednego z warszawskich antykwariatów: egzemplarzem książki Jacka Kuronia z jego odręczną dedykacją dla Czesława Kiszczaka. Dedykacja, której faksymile zamieszcza, jest bardzo serdeczna, ale nie po to o tym piszę, żeby czynić z tej serdeczności Kuroniowi wyrzuty. Chodzi o sam fakt, że książka ta – jeszcze za życia i autora, i obdarowanego – znalazła się w antykwariacie. Rzecz chyba oczywista, że książki podarowanej nam przez człowieka, którego cenimy i uważamy za osobę ważną, opatrzonej jego serdeczną dedykacją i podpisem, nie wyrzucamy. Ustawiamy ją na półce, nawet jeśli zupełnie nas nie interesuje jej treść.
Chyba że jest to prezent od kogoś, kogo mamy gdzieś.
Po roku 1989 nie tylko jeden Michnik doznał jakiegoś dziwacznego napadu miłości do Kiszczaka – choć u redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” dała ona objawy zdecydowanie najmocniejsze, aż do sławetnego pasowania szefa MSW na „człowieka honoru”. Ludzie z podziemia, ludzie jeszcze niedawno wspaniali, odważni, niezłomni, odkryli nagle w swym prześladowcy nie tylko partnera kompromisu, ale człowieka godnego podania ręki czy wręcz rzucania mu się na szyję. Bezpieka miała dobrych psychologów. Ludzi, których inwigilowała latami, znała doskonale, poświęcała wiele wysiłku ich „rozłupaniu”. Generał Kiszczak dobrze wiedział, jak ze swymi partnerami rozmawiać, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Ale to, jak je nazwał Michnik, „pożegnanie z bronią” miało charakter jednostronny. Jakkolwiek oceniali starego ubeka prominentni działacze „Solidarności”, jakkolwiek go zapewniali, że mile ich zaskoczył, że zmienili o nim zdanie, on bynajmniej się w nich nie zadurzył. Oczywiście, odpowiadał tym samym – panowie, przyznaję ze wstydem, myśmy was mieli za radykałów, nie doceniliśmy was, a wy tymczasem, i takie tam pierdzielenie. W istocie jednak rozgrywał ich cynicznie i na zimno. Niedługo po Okrągłym Stole nie zawahał się opublikować zdjęć – zrobionych chyba bez wiedzy fotografowanych – dokumentujących kompromitujące byłych opozycjonistów toasty w Magdalence. A podarowaną mu przez legendarnego przywódcę KOR i sumienie „Solidarności” książkę z jego odręczną dedykacją szurnął zaraz do antykwariatu – albo wręcz na śmieci, skąd dopiero wygrzebał ją i sprzedał na jabola jakiś menel.
Ale zabrnąłem w dygresję. Wróćmy do tego, że majątek PZPR w niczym nie przypominał majątku jakiejś uczciwej zachodniej partii. Był to po prostu złodziejski łup, przy którego gromadzeniu nie zadbano nawet o pozory przestrzegania prawa, choćby tylko z gruntu niesprawiedliwego prawa peerelu. Komunistom do połowy lat osiemdziesiątych w ogóle by przez myśl nie przemknęło, że kiedykolwiek stracą władzę – wszak stały za nimi nieprzeliczone sowieckie dywizje. Czując się tak pewnie, nie dbali o pozory praworządności w żadnej sprawie. W peerelu, żeby zacząć od samych ustrojowych podstaw, formalnie władzę sprawował rząd. Wszyscy jednak wiedzieli, że niczym on nie rządzi, że wszystkie decyzje zapadają w stosownych wydziałach KC PZPR i stamtąd wysyłane są „do wykonu”. Faktyczną głową państwa był pierwszy sekretarz partii, zwany z ruska gensekiem. Nikomu nie chciało się tego wpisywać do jakichś konstytucji, cały system władzy w państwie był kompletnie nielegalny, co od czasu do czasu powodowało zabawne kłopoty protokolarne, kiedy, dajmy na to, gensek chciał się spotkać z jakimś przywódcą zachodnim. Bo teoretycznie partnerem dla zachodniego premiera był premier PRL, a dla prezydenta przewodniczący tak zwanej Rady Państwa. No, ale po co miałby poważny zachodni polityk spotykać się z figurantem?
Formalnie, weźmy inny przykład, według peerelowskiego prawa, stan wojenny wprowadzić mogła tylko wspomniana Rada Państwa. Ale kiedy Jaruzel rozkazał porozklejać wydrukowane wcześniej potajemnie w wojskowych drukarniach obwieszczenia, nie pofatygował się nawet, by dla picu powyciągać pajaców z tej Rady Państwa z łóżek, zebrać gdzieś na chwilę i kazać im podnieść ręce „za” – ba, nawet żeby ich, teoretycznie najważniejszych ludzi w państwie, o tym, co jakoby zdecydowali, poinformować, choć ich pod owymi obwieszczeniami podpisał. Rada Państwa zebrała się podjąć wiekopomną decyzję dopiero nad ranem, kiedy już od ośmiu godzin trwały aresztowania. Zresztą wedle „konstytucji” peerelu akurat nie miała prawa do podjęcia tej decyzji, przysługiwała jej ono tylko pomiędzy sesjami „parlamentu”, a akurat taka sesja trwała, na co machnięto ręką. Stan wojenny był całkowitym bezprawiem, powtórzmy to jeszcze raz, nawet w świetle prawa peerelowskiego!
Pewne starania o formy podjęli komuniści dopiero potem, w schyłkowym okresie swej władzy. Na przykład peerelowski pseudosejm dostał do przegłosowania (i oczywiście przegłosował, jak wszystko, co dostawał) ustawę legalizującą Służbę Bezpieczeństwa, która przez cały czas peerelu funkcjonowała bez jakiejkolwiek podstawy prawnej. Ten ówczesny nagły przypływ praworządności pozostawił po sobie trwały ślad, jakim jest istnienie do dziś w pracach IPN zupełnie sztucznej cezury, rozbijającej badania archiwów na okres do 1983 roku i później, choć w owym 1983 roku nie zdarzyło się naprawdę nic, poza wyprodukowaniem świstka papieru.
* *
Nieboszczka PZPR była w sposób oczywisty odpowiedzialna za szereg nieprawości. Jeśli ktoś nie podzielał ostrożności Mazowieckiego i zbudowania w Polsce normalnego państwa prawa spodziewał się nie kiedyś tam hen, ale w przyszłości realnie określonej, musiał brać pod uwagę, że ofiarom tych nieprawości wypadnie wypłacić jakieś zadośćuczynienia. Trudno było sobie wyobrazić bardziej godziwe wykorzystanie majątku zagrabionego przez komunistów niż użycie go na rekompensaty dla ich ofiar. Poza tym, jeśli mówiło się – a w słowach nikt temu nie zaprzeczał – że w Polsce będzie budowana demokracja według wzorców zachodnich, to było oczywiste, że powstaną niezbędne w takiej demokracji partie polityczne. A te potrzebują do swej działalności pewnej bazy, która w kraju biednym nie powstanie sama, z dnia na dzień. Niektórzy uznają, że partie, jako instytucje pełniące w społeczeństwie demokratycznym ważką misję, zasługują na wsparcie ze środków publicznych – kierując się tym przekonaniem, przyjęto ostatecznie w III RP ustawę przyznającą partiom politycznym fundusze wypłacane z budżetu państwa i nie słyszałem wtedy żadnego słowa krytyki takiego rozwiązania ze strony Adama Michnika. Czy, na przykład, ze strony wspomnianego przed chwilą Aleksandra Halla, który w rządzie Mazowieckiego odegrał żałosną rolę ministra oficjalnie do spraw kontaktów z partiami politycznymi, w rzeczywistości zajmującego się głównie przeciwdziałaniem ich powstawaniu, a jeśli już mimo wszystko powstawały, pilnowaniem, by nie miały żadnych środków do działania. Jeśli więc partie zasługują na wsparcie ze środków publicznych – to zamiast nakładać na ten cel haracz na społeczeństwo, chyba bardziej sprawiedliwie byłoby podzielić pomiędzy nie pieniądze, lokale i tytuły prasowe nieboszczki PZPR?
Ale majątek po PZPR przejęła jej spadkobierczyni – Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej, partia utworzona na tym samym, ostatnim zjeździe PZPR, na którym, pośród różnych mało istotnych deklaracji, przyjęto także uchwałę o przekazaniu SdRP wszystkich dóbr byłej Kompartii.
Ta decyzja nie musiała być przez wolną Polskę szanowana. Można ją było podważyć z wielu powodów, począwszy od pochodzenia owego majątku z kradzieży, skończywszy na wątpliwej legalności samego zjazdu, w wyborze delegatów na który uczestniczyła, wedle niezależnych od samej PZPR danych, niewielka część członków, mniejsza od wymaganej statutem. Bo do chwili, gdy przygotowania do zjazdu się zaczęły, liczna jeszcze przed paroma miesiącami partia zdążyła się w obliczu wyborczej klęski oraz katastrofy „realnego socjalizmu” w krajach ościennych po prostu rozbiec i większość jej „mas członkowskich” wstydliwie trzymała się od wszelkich partyjnych ceremonii z daleka. Można więc było majątek PZPR skonfiskować bez oglądania się na pretensje jej aparatczyków, świeżo przemalowanych na socjaldemokratów. Jeśliby się chciało, rzecz jasna. Część posłów „Solidarności” chciała i uważała to za oczywiste.
Jesteśmy więc na sali sejmowej 28 kwietnia 1990 roku, trwa debata nad projektem upaństwowienia majątku byłej PZPR i na sejmowej trybunie staje poseł OKP, Adam Michnik. Wygłasza z niej improwizowaną, pełną pasji mowę, która okaże się jednym z ważniejszych punktów debaty publicznej po roku 1989. Sam Michnik zresztą od razu ją za taką uznaje, bo dwa dni później mowę tę przedrukowuje „Gazeta Wyborcza”, opatrując ją tytułem – arcymichnikowym! – „Nie będę walczył bronią nienawiści”.