Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Miecz z Giecza - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 grudnia 2025
19,98
1998 pkt
punktów Virtualo

Miecz z Giecza - ebook

Rok 972. Gdy cesarska armia maszeruje na młode państwo Piastów, jeden młody wojownik musi odkryć, czym naprawdę jest odwaga — i jaka jest cena przetrwania. Wojciech z Giecza nigdy nie widział prawdziwej bitwy. Jego świat to spokojna osada, narzeczona czekająca na ślub i marzenia o przyszłości. Ale gdy margrabia Hodon przekracza Odrę z armią dziesięć tysięcy ludzi, wszystko się zmienia. Pod okiem Sędziwoja Czarnego — weterana noszącego ciężar własnych win — Wojciech uczy się, że wojna to nie chwała, ale krew, błoto i towarzysze padający obok. Że miecz w dłoni waży więcej, gdy trzeba go użyć. Że powrót do domu może być trudniejszy niż wyruszenie. 24 czerwca 972 roku pod Cedynią zapadnie decyzja. Polska obroni swoją wolność — ale za jaką cenę? Dla fanów Sapkowskiego i Sienkiewicza — autentyczna powieść historyczna o pierwszym wielkim zwycięstwie Polski.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788384330302
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG: ŻELAZNY HRABIA

Wiatr przyniósł zapach dymu i mokrej ziemi. Hodon stał przy oknie wieży, obserwując dziedziniec, gdzie jego ludzie ładowali wozy. Skrzypienie kół, rżenie koni, przekleństwa woźniców — zwykły harmider przed wyprawą. Widział to setki razy.

A jednak coś go niepokoiło.

Nie umiał powiedzieć co. Może chmury na zachodzie, ciężkie i ciemne, które zapowiadały deszcz. Może zachowanie koni — niespokojne, z uszami strzyżącymi przy każdym dźwięku. Może ten dziwny chłód w krzyżu, który czuł zawsze przed bitwą.

A może po prostu starość.

Pięćdziesiąt cztery lata. Trzydzieści z nich spędził na wojnach. Widział upadek królestw, śmierć cesarzy, pożary, które zmieniały mapy. Wygrywał i przegrywał, choć wygrywał częściej. Stracił dwóch synów — jednego w dzieciństwie, drugiego pod Worms, gdzie strzała przeszyła mu gardło. Został mu jeden, Bernhard, zbyt młody jeszcze na wojnę.

Zbyt młody. Czternaście lat. W tym wieku Hodon sam jeszcze uczył się trzymać miecz, a jego ojciec mawiał, że syn będzie mężczyzną, gdy zabije pierwszego wroga. Bernhard nie zabił nikogo. I dobrze. Niech ma jeszcze trochę czasu na bycie dzieckiem.

Hodon potarł skroń. Ból głowy, który narastał od rana. Ostatnio przychodzili coraz częściej, te bóle. Żona mówiła, że to od wina. Medyk mówił, że od stresu. A on sam? Sam nie wiedział. Może po prostu ciało zaczynało mówić: dość.

Ale ciało nie dyktowało warunków. On dyktował warunki ciału.

— Panie?

Odwrócił się. Giselher, jego kapelan, stał w progu z pergaminem w dłoniach. Chudy jak tyka, oczy wiecznie spuszczone, głos cichy — ale jeden z nielicznych, którym Hodon ufał. Mnich nie kłamał. Nie umiał. Próbował kiedyś, w sprawie jakiegoś kielicha, który zniknął z kaplicy — i zaczerwienił się tak, że Hodon musiał stłumić śmiech.

— Co tam?

— List od biskupa Jordana.

Hodon wyciągnął rękę. Giselher podszedł, oddał pergamin i stanął w milczeniu. Czekał. Zawsze czekał. Nigdy nie wychodził, dopóki Hodon go nie odprawił — irytujące, ale też pocieszające. W świecie, gdzie każdy miał własne plany, Giselher był prosty jak miecz.

Pieczęć złamała się pod palcami margrabiego. Przebiegł wzrokiem po łacińskich słowach. Jordan pisał ostrożnie — jak zawsze. Nigdy wprost, zawsze okrężnie, ukrywając sens między wersetami biblijnymi i kurtuazyjnymi zwrotami. Ale Hodon czytał listy biskupów od trzydziestu lat. Wiedział, jak szukać prawdy między kłamstwami.

Sens był jasny: Mieszko się nie ugnie. Nie zapłaci zaległego trybutu, nie wycofa się z ziem między Odrą a Wisłą, nie przyzna zwierzchności cesarstwa nad swoim barbarzyńskim państewkiem.

— Pycha — mruknął Hodon.

— Panie?

— Pycha tego Polaka. — Zmiął pergamin, ale nie wyrzucił. Schował za pas, odruchowo. — Myśli, że jak przyjął chrzest od Czechów, to może robić, co mu się podoba. Że cesarz o nim zapomni.

Giselher milczał. Hodon nie oczekiwał odpowiedzi.

Podszedł do stołu, gdzie leżała mapa. Stara, podniszczona, miejscami nieczytelna — piórem i atramentem, na cienkiej skórze koziej, jeszcze sprzed jego urodzenia. Rogi podwinięte, krawędzie postrzępione. Ale wciąż najlepsza, jaką miał. Nikt nie malował map tych ziem. Po co? Dzikie pustkowia na krańcach świata, zamieszkałe przez barbarzyńców mówiących językami, których nikt rozsądny nie chciał poznać.

Pochylił się nad mapą, śledząc palcem bieg Odry. Rzeka wyglądała jak siniak na skórze — ciemna kreska, kręta, z dopływami rozchodzącymi się jak żyły. Za nią, na wschodzie, ziemie niemal puste. Kilka nazw, kilka kresek oznaczających drogi. I dużo białej przestrzeni.

Kresy cesarstwa, zaznaczone czerwoną kreską, kończyły się na Łabie. Dalej zaczynało się błękitne nic, poplamione nazwami, które brzmiały jak splunięcie: Wolinianie, Wieleci, Obodryci. I tam, na wschodzie, gdzie mapa się urywała — Polanie.

Dwadzieścia lat temu to były dzikie plemiona, gryzące się między sobą jak psy. Walczyli z Wieletami, z Czechami, między sobą. Mordowali się nawzajem przy dziedziczeniu władzy, palili własne osady, sprzedawali jeńców na targ niewolników w Hedeby. Kupcy, którzy przeżyli podróż przez ich ziemie, mówili o nich z pogardą i strachem.

Teraz mieli jednego władcę, wojsko, grody. I czelność stawiać się imperium.

To był problem. Nie sam Mieszko — jeden barbarzyński wódz więcej czy mniej nie robił różnicy. Problem była zmiana. Chaos był bezpieczny. Chaos można było wykorzystać, podzielić, przeczekać. Jedność była groźna. Jedność mogła rosnąć.

— Ilu ludzi mamy? — zapytał Hodon, choć znał odpowiedź.

— Trzy tysiące w marszu, panie. Kolejny tysiąc dołączy pod Brenną.

— A Zygfryd?

— Graf Zygfryd z Walbeck zapewnił tysiąc pięciuset. Może więcej, jeśli uda mu się zebrać vazalów spod Halberstadt.

Hodon kiwnął głową. Pięć, może sześć tysięcy ciężkiej jazdy i piechoty przeciwko barbarzyńcom. Powinno wystarczyć.

*Powinno.*

Irytowało go to słowo. Zawsze irytowało. Jego ojciec mówił: „powinno" to słowo tchórzy i głupców. Mądry człowiek mówi „wystarczy" albo milczy. A Hodon nie był ani tchórzem, ani głupcem. Był pragmatykiem. Liczył ludzi, konie, zapasy. Kalkulował straty, czas marszu, koszty. Robił to od trzydziestu lat i jeszcze nigdy się nie pomylił tak, żeby przegrać całkowicie.

*Ale pomyłki były*, szepnął głos w głowie. *Worms.*

Zamknął oczy. Nie teraz. Nie czas na wspomnienia.

Usiadł na krześle przy kominku. Ogień prawie zgasł, został żar i popiół. Giselher natychmiast podszedł, żeby dorzucić drewna, ale Hodon powstrzymał go gestem.

— Zostaw. Ciepło mi.

Nie było mu ciepło. Ale nie chciał ruchu, nie chciał hałasu. Chciał myśleć.

— Opowiedz mi o tym Mieszku.

Kapelan zmarszczył brwi.

— Co chciałby pan wiedzieć?

— Wszystko. — Hodon splótł palce. — Słyszałem plotki. Teraz chcę faktów.

Giselher usiadł na ławie pod ścianą. Nie pytał o pozwolenie — znali się zbyt długo na takie gierki. Pięć lat temu Hodon byłby zły. Teraz był wdzięczny, że nie musi grać w ceremonie z każdym, kto wchodzi do pokoju.

— Mieszko, syn Siemomysła. Władca Polan od... trudno powiedzieć. Może dwadzieścia lat, może dłużej. Zjednoczył plemiona, które wcześniej walczyły między sobą. Goplanie, Lędzianie, inne — ich nazwy nie zachowały się w naszych źródłach. Mówią, że zanim objął władzę, były to luźne związki, przywódcy się zmieniali, sojusze trwały jedną zimę.

— A teraz?

— Teraz jest jedno państwo. Z centrum w Gnieźnie. — Giselher zawahał się. — Albo w Poznaniu. Nie jestem pewien.

— Nieważne. Jak to zrobił?

— Przemocą, panie. Mieczem i ogniem. — Giselher wzruszył ramionami. — To barbarzyńcy. Nie znają innej metody.

Hodon milczał. Sam używał miecza i ognia. Ale on był chrześcijaninem, wasalem cesarza, dziedzicem starożytnych tradycji. To co innego.

*Czy na pewno?*, szepnął głos w głowie.

Zepchnął go. Głos był irytujący. Pojawiał się coraz częściej ostatnio, kwestionując rzeczy, które powinny być oczywiste. Może to też była starość.

— Poślubił Dobrawę, córkę Bolesława Czeskiego — kontynuował Giselher. — Dla niej, mówią, przyjął chrzest.

— Dla kobiety?

— Tak mówią.

Hodon prychnął. Wyobraził sobie barbarzyńskiego wodza klękającego przed ołtarzem, bo jakaś czeska księżniczka go o to poprosiła. Słabość. A może — przebiegłość. Bo chrzest dawał legitymację. Chrześcijański władca, nawet barbarzyński, był trudniejszym celem niż pogański. Cesarz nie mógł go tak łatwo zaatakować bez powodu. Papież mógł się wtrącić. Biskupi mogli protestować.

*Ale powód mamy*, pomyślał Hodon. *Trybut. Ziemie. Honor cesarstwa.*

Powód był dobry. Uzasadniony. Prawnie i moralnie. Mieszko naruszył umowy, zajął ziemie, które do niego nie należały, odmówił płacenia danin. To była obraza korony. To wymagało odpowiedzi.

*A to, że odpowiedź da ci więcej ziemi i więcej władzy, to przypadek?*

Głos znowu. Hodon zacisnął zęby.

— Co jeszcze? — zapytał.

— Ma brata. Czcibor. Słynie z okrucieństwa i... śmiałości w boju. To on dowodzi większością wypraw. Mówią, że spali wieś dla zabawy. Że topi jeńców w rzece, żeby słuchać, jak krzyczą.

— Prawda czy plotka?

— Nie wiem, panie. Na granicy jedna z drugą. — Giselher zawahał się. — Ale wiem, że Wieletowie go nienawidzą. A to znaczy, że jest skuteczny.

Skuteczny. Hodon lubił to słowo. Skuteczność była mierzalna. Można ją było zrozumieć, przewidzieć, pokonać.

— A Mieszko?

— Mieszko zarządza. Planuje. Nie lubi wojny, mówią — ale nie unika jej, gdy trzeba. Mówią, że jest cierpliwy. Że potrafi czekać latami na właściwy moment.

*Nie unika jej, gdy trzeba.* To brzmiało jak przestroga. *Cierpliwy.* To brzmiało jak groźba.

Hodon wstał. Ogień w kominku strzelił iskrami, gdy przechodził obok. Kolana zabolały — zimno, wilgoć, lata w siodle. Nie pokazał po sobie. Nigdy nie pokazywał.

— Te ziemie — wskazał mapę — między Odrą a... jak to się nazywa?

— Warta, panie.

— Warta. Te ziemie były łupem wojennym. Mieszko zabrał je Wieletom, nie nam. Ale Wieleci to nasi wasale. Co jest ich — jest nasze.

— Tak mówi prawo cesarstwa.

— Właśnie. — Hodon uderzył palcem w mapę. — A ten barbarzyńca myśli, że może łamać prawo, bo włożył krzyżyk na szyję i mamrocze pacierze. Myśli, że chrzest go ochroni.

Podszedł do okna. Na dziedzińcu zaprzęgano ostatnie konie. Jego sztandar — czarny orzeł na srebrnym polu — powiewał na wietrze. Ten sam sztandar, który nosił jego ojciec. I dziad. I pradziad. Cztery pokolenia wojowników, którzy bronili granic cesarstwa.

Piąte pokolenie nie zawiedzie.

— Ile dni marszu?

— Dwa tygodnie, panie. Może trzy, jeśli drogi rozmokną.

Hodon odwrócił się.

— Wiesz, czego oczekuję? — Mówił wolno, akcentując każde słowo. — Nie chcę rzezi. Nie chcę palić ich osad, zabijać chłopów, kraść bydła. To robią Węgrzy i inni dzicy.

— Czego więc pan chce?

— Chcę, żeby Mieszko uklęknął. Publicznie. Przed moimi ludźmi i przed jego. Chcę, żeby przyznał się do winy, zapłacił trybut i obiecał wierność. — Hodon uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne. — Potem możemy go zostawić. Niech rządzi swoimi Polanami. Ale jako nasz wasal, nie równy.

— A jeśli odmówi?

— Wtedy będzie wojna. Prawdziwa wojna, nie wyprawa karna. Przyjdę z dziesięcioma tysiącami, nie pięcioma. Spalę Gniezno. Spalę Poznań. Spalę każdy gród między Odrą a Wisłą. I postawię tam swoich ludzi, którzy będą pilnować, żeby to się nigdy nie powtórzyło.

Milczał przez chwilę.

— Ale to ostateczność. Wolałbym pokój. Pokój jest tańszy.

I czystszy, dodał w myślach. Mniej trupów do chowania, mniej wdów do pocieszania, mniej koszmarów w nocy. Bo nawet po trzydziestu latach wojowania koszmary przychodziły. Nie tak często jak kiedyś, ale przychodziły.

------------------------------------------------------------------------

Wieczorem Hodon odprawił wszystkich i został sam.

Siedział w komnacie przy jednej świecy, pijąc wino — stare, burgundzkie, ostatnia beczka z zeszłorocznej wyprawy. Kupił je od włoskiego kupca, który twierdził, że wino pamięta jeszcze czasy cesarza Ottona. Kłamstwo, oczywiście. Ale wino było dobre. Głębokie, ciemne, z posmakiem dębiny i czegoś, co mogło być śliwkami.

Myślał o przeszłości.

Pierwszą wojnę pamiętał jak przez mgłę. Miał szesnaście lat, jechał z ojcem na wschód, przeciw Słowianom — nie pamiętał już którym. Wszyscy wyglądali tak samo: brudni, ubrani w skóry, z włosami w kłakach. Wszystko trwało może tydzień. Spalili kilka wiosek, wzięli jeńców, wrócili z łupami. Nie zabił nikogo, ale widział, jak inni zabijają. Pamiętał twarz jednego wojownika — młodego, może w jego wieku — który patrzył na ojca Hodona z mieczem w brzuchu. Nie było krzyku. Była tylko cisza i zdziwienie, jakby chłopak nie mógł uwierzyć, że to się naprawdę dzieje.

Potem nie mógł spać przez miesiąc. Budził się zlany potem, z obrazem tych oczu przed sobą.

Teraz spał bez problemów. Przyzwyczajenie.

Czy to było dobre? Nie wiedział. Ale było konieczne.

Drugą wojnę pamiętał lepiej. Dwadzieścia lat, już żonaty, już z pierwszym synem w kołysce. Małym Hansem, który umarł na ospę rok później. Wyprawa na Węgrów, ten przeklęty naród, który gnębił cesarstwo od dekad. Jeźdźcy stepowi, którzy uderzali i znikali, którzy strzelali z łuków w cwale, którzy śmiali się z ciężkiej jazdy chroniącej granice.

Bitwa pod Lech — nie główna, ta słynna, tylko mniejsza potyczka, gdzie jego oddział wpadł w zasadzkę. Stracił połowę ludzi, sam dostał cios w ramię, który zostawił bliznę po dziś dzień. Biała kreska od barku do łokcia, która bolała w deszczowe dni.

Nauczył się wtedy czegoś ważnego: plany to jedno, rzeczywistość to drugie. Wróg nie robi tego, czego oczekujesz. Teren nie wygląda jak na mapie. Ludzie uciekają lub giną, gdy tego nie przewidzisz. I nie ma bohaterów — są tylko ci, którzy przeżyli, i ci, którzy nie.

*A co ja wiem o tym Mieszku?*, myślał, kręcąc kielichem w palcach. *Plotki. Pogłoski. Nic pewnego.*

To było złe. Wróg, którego nie znasz, jest niebezpieczniejszy niż wróg dwukrotnie silniejszy. Można pokonać armię — wystarczy lepsza taktyka, więcej ludzi, szczęście. Ale nie można pokonać niewiadomej. Niewiadoma zawsze wygrywa, bo zawsze może okazać się czymś, czego nie przewidziałeś.

Ale co mógł zrobić? Czekać? Zbierać informacje przez lata? Cesarz oczekiwał działania. Wieleci oczekiwali zemsty za stracone ziemie. Honor cesarstwa wymagał odpowiedzi na zniewagę.

A jego własna ambicja? Ta też wymagała. Nie oszukiwał się. Zwycięstwo nad Polanami dałoby mu ziemię, wpływy, pozycję. Syn Bernhard odziedziczyłby więcej niż ojciec. To był cel wart ryzyka.

Hodon odstawił kielich.

*Wygramy*, powiedział sobie. *Mamy więcej ludzi. Lepszą broń. Lepszą dyscyplinę. To wystarczy.*

Ale gdzieś w głębi umysłu, tam gdzie rozum nie sięgał, coś szeptało: *A jeśli nie?*

Zgasił świecę i położył się spać.

Śniło mu się pole bitwy — ale nie pamiętał po której stronie stał.

------------------------------------------------------------------------

Trzy dni później Hodon przekroczył Łabę na czele swojej armii.

Jechał na czele kolumny, w pełnej zbroi, ze sztandarem powiewającym nad głową. Zbroja była ciężka — kolczuga z żelaznych ogniw, hełm z nosem — ale przywykł. Nosił ją od tylu lat, że bez niej czuł się nagi. Koń, stary Grimnir, szedł spokojnym krokiem. Ten koń widział więcej bitew niż niejeden żołnierz i dawno przestał się bać hałasu.

Żołnierze śpiewali pieśń o Karolusie Wielkim — starą, marsową, którą ich dziadowie śpiewali idąc na Saracenów. Słowa mówiły o chwale i honorze, o krzyżu wzniesionym nad poganami. Melodia była prosta, rytmiczna, dobra do marszu. Hodon słyszał ją setki razy i dawno przestała go poruszać.

Ale żołnierzy poruszała. I to było ważne.

Chłopi stali przy drodze, gapili się z otwartymi ustami. Niektórzy zdejmowali czapki, inni żegnali się. Dzieci biegały wzdłuż kolumny, pokazując palcami konie i broń. Kobiety patrzyły z okien, z mieszaniną strachu i fascynacji.

Armia margrabiego była największą, jaką widzieli w życiu. Może największą, jaką ktokolwiek widział na tych ziemiach od czasów cesarza Ottona.

Hodon jechał prosto, nie patrząc na nich. Myślał o Mieszku.

*Kim jesteś?* — zadawał sobie pytanie. *Jakim człowiekiem? Mądrym czy głupim? Odważnym czy ostrożnym? Brutalnym czy przebiegłym?*

Nie znał odpowiedzi. I to go niepokoiło bardziej niż cokolwiek innego.

Trzeciego dnia dołączyła kawaleria z Magdeburga — dwustu ciężkozbrojnych rycerzy pod wodzą młodego Wolframa, syna miejscowego grafa. Chłopak miał może dwadzieścia lat, pełen entuzjazmu i pozbawiony doświadczenia. Twarz jak dziecko, ramiona jak mężczyzna, zbroja błyszcząca jak nowa. Patrzył na Hodona jak na bohatera z pieśni.

— To zaszczyt służyć pod pańskim dowództwem — powiedział podczas pierwszej narady. Głos mu się łamał ze zdenerwowania.

Hodon kiwnął głową, nie komentując. Widział takich młodych przez całe życie. Połowa ginęła w pierwszej bitwie. Reszta albo twardniała, albo uciekała. Nie było sensu ich żałować, bo żal nie zmieniał kolei losu.

— Słyszałem o pańskich zwycięstwach — kontynuował Wolfram. — Pod Radolfzell. Pod Worms. Pod...

— Przegrałem pod Worms — przerwał Hodon.

— Słucham?

— Przegrałem. Mój syn tam zginął. — Hodon odwrócił się. — Nie wspominaj mi o Worms.

Wolfram zbladł. Wycofał się, mamrocząc przeprosiny, potykając się o własne nogi.

Hodon stał przy mapie, nie patrząc na nikogo. Czuł na sobie wzrok oficerów — ciekawość, może lęk. Niech się boją. Lęk przed dowódcą trzyma dyscyplinę lepiej niż żołd.

*Worms*, pomyślał gorzko. *Pięć lat i wciąż boli.*

Jego syn, Georg, dwudziestodwuletni, dopiero żonaty, z pierwszym dzieckiem w drodze. Maria, tak miała się nazywać dziewczynka. Albo Otto, jeśli chłopiec. Ale nie było Ottona ani Marii. Była tylko strzała, która przeszła Georgowi gardło podczas szturmu na mury. Hodon znalazł go godzinę później, martwego, z oczyma wciąż otwartymi.

Zamknął mu oczy sam. Nie płakał — nie mógł płakać, nie przed żołnierzami. Płakał później, w namiocie, gdy nikt nie widział.

Tamtej nocy przysiągł, że już nigdy nie straci nikogo bliskiego w bitwie.

*Ale co z innymi?*, szepnął głos w głowie. *Co z synami innych ludzi?*

Odepchnął tę myśl. Nie miał na nią czasu.

------------------------------------------------------------------------

W Brennie dołączył Zygfryd z Walbeck.

Starszy, siwy, z twarzą pokrytą bliznami po ospie. Wyglądał jak chora owca, mówili żołnierze — ale cicho, bo Zygfryd miał uszy wszędzie i pamięć jak słoń. Mieli wspólną historię — walczyli razem i przeciw sobie, sojusze zmieniały się co kilka lat w tym skomplikowanym tańcu lojalności i ambicji, który stanowił politykę cesarstwa.

Nie lubili się — to było wiadome. Zygfryd uważał Hodona za brutala bez honoru. Hodon uważał Zygfryda za sentymentalnego głupca, który czyta za dużo poezji i za mało raportów. Ale obaj byli lojalni wobec korony, a to wystarczyło na czas jednej wyprawy.

— Słyszałem, że Mieszko zbiera wojska — powiedział Zygfryd wieczorem, przy ognisku. Ogień trzaskał między nimi, iskry leciały w czarne niebo.

— Skąd wiesz?

— Zwiadowcy. — Graf wzruszył ramionami. — Jego bratanek... nie, brat. Czcibor. Jedzie z północy z jakimiś siłami. Pewnie Wieletami, których kupił.

— Wieleci walczą dla Polaków? Myślałem, że to wrogowie.

— Wieleci walczą dla tego, kto płaci. — Zygfryd splunął w ogień. Iskry syknęły. — Barbarzyńcy wszyscy tacy sami. Nie ma lojalności, tylko interes. Dziś wróg, jutro sojusznik. Pojutrze znów wróg, jeśli cena będzie dobra.

Hodon milczał. Myślał.

Jeśli Mieszko zbiera siły, to znaczy, że zamierza walczyć. Nie kapitulować, nie uciekać — walczyć. To było dobre i złe jednocześnie.

Dobre, bo rozstrzygająca bitwa była szybsza niż oblężenia i partyzantka. Jedno starcie, jasny wynik, potem do domu. Żołnierze mogli wrócić na żniwa, jeśli wszystko pójdzie dobrze.

Złe, bo znaczyło, że Mieszko wierzy w swoje szanse. A człowiek, który wierzy w swoje szanse przeciw potężniejszemu wrogowi, albo jest głupcem, albo wie coś, czego nie wiemy my.

*W co wierzysz?* — pomyślał Hodon, wpatrując się w płomienie. *Co wiesz, czego ja nie wiem?*

— Ruszymy pojutrze — powiedział głośno. — Przekroczymy Odrę, zanim zdąży nas zatrzymać.

Zygfryd kiwnął głową.

— Masz plan?

— Prosty. Znajdziemy go i zniszczymy.

— Proste plany są najlepsze — zgodził się Zygfryd. Ale w jego głosie było wahanie. Słyszalne, choć ukrywane. — Tylko... wiesz, jaki to teren?

— Lasy. Bagna. Rzeczki bez nazw.

— Właśnie. — Zygfryd pochylił się. Cienie tańczyły na jego pokiereszowanej twarzy. — Jego teren. Nie nasz.

Hodon skinął głową. Znał ten problem. Przewaga liczebna mniej znaczyła w lesie niż w otwartym polu. Konie grzęzły w błocie. Łucznicy ukryci za drzewami mogli dziesiątkować kolumnę bez ryzyka. I nie było map — żadnych, które by cokolwiek znaczyły. Tylko ta stara, z kozej skóry, która pokazywała rzeki tam, gdzie ich nie było, i pomijała wzgórza, które istniały.

— Mamy przewodników — powiedział. — Wieletów, którzy znają te ziemie.

— Wieletów, którzy walczyli dla Polaków rok temu?

— Teraz walczą dla nas.

— Dopóki płacimy.

Hodon zacisnął zęby.

— Masz lepszy pomysł?

Zygfryd milczał przez chwilę. Ogień trzaskał między nimi. Gdzieś dalej żołnierze śmiali się przy swoim ognisku. Normalne dźwięki obozu przed bitwą.

— Nie — przyznał wreszcie. — Nie mam.

Podali sobie ręce. Na niebie wschodziła pełnia księżyca, wielka i żółta jak oko chorego boga. Za dwa tygodnie będzie czerwiec. Za miesiąc — rozstrzygnięcie.

Tej nocy spał spokojnie. W końcu był margrabią cesarstwa, potomkiem rycerzy, weteranem trzydziestu wojen.

Czego miał się bać od barbarzyńców?ROZDZIAŁ 1: GIECZ

Wojciech obudził się przed świtem.

Przez chwilę leżał bez ruchu, wsłuchując się w ciszę. Gdzieś daleko piał kogut — ten stary, ochrypły, który budził całą osadę od lat. Matka mówiła, że kogut ma więcej lat niż Jaksa i że niedługo zdechnie, ale jakoś wciąż żył. Za ścianą chrząkała świnia — ta nowa, kupiona na targu w Gnieźnie, gruba i leniwa, ale dająca dobre mięso. Powietrze pachniało sianem i dymem z paleniska, które nigdy nie gasło całkiem. Ten zapach — znajomy od dzieciństwa, wsiąkły w każdą belkę domu — był jak ramiona matki. Oznaczał dom.

Nad głową ciemne belki sufitu. Pomiędzy nimi pajęczyna, której nikt nie uprzątnął od zeszłej jesieni. Matka mówiła, że pająk w domu to szczęście. Ojciec się nie zgadzał, ale nie kłócił — bo w sprawach domowych zawsze ustępował, nawet jeśli mruczał pod nosem. Wojciech patrzył na pajęczynę, widząc w bladym świecie świtu delikatne nitki, napięte między belkami jak struny.

Obok, na sienniku, spał Jaksa. Brat zwinięty w kłębek, z kolanami pod brodą, jak zawsze. Trzynaście lat, już prawie mężczyzna — ale we śnie wciąż wyglądał jak dziecko. Włosy mu się kleiły do czoła, mokre od nocnego potu. Usta miał lekko otwarte, oddech cichy i miarowy. Czasami mruczał przez sen, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym.

Wojciech wstał cicho, żeby go nie budzić. Podłoga — ubita ziemia przykryta słomą — była chłodna pod stopami. Narzucił na ramiona stary kaftan, ten z dziurą na łokciu, który matka obiecała zacerować i wciąż nie zacerowała. Wyszedł na zewnątrz.

Świt był szary i chłodny. Maj, a wciąż przymrozki. Na trawie leżała rosa, błyszcząca w pierwszych promieniach słońca. Niebo na wschodzie różowiało, ale nad lasem wisiały jeszcze chmury — ciemne, ciężkie, może przyniosą deszcz.

Wojciech obszedł chałupę, sprawdzając. Drzwi do obory zamknięte — zasuwka na miejscu, tak jak zostawił wieczorem. Płot przy ogrodzie stoi prosto — jedna sztacheta trochę krzywo, trzeba będzie poprawić. Kura, która wczoraj uciekła, siedzi pod krzakiem agrestu — najwyraźniej wróciła sama w nocy. Wszystko na miejscu.

Stanął przy studni, patrząc na osadę. Giecz budził się powoli. Z sąsiednich chałup unosiły się nitki dymu. Gdzieś szczekał pies — ten wściekły kundeł starego Gniewka, który szczekał na wszystko i wszystkich. Bydło ryczało w oborach, czekając na wypędzenie na pastwiska.

Normalny dzień. Taki jak setki innych.

Ale coś było inaczej. Wojciech nie umiał powiedzieć co. Może ten dziwny niepokój, który czuł od kilku dni. Może sny, które przychodziły nocą — niespokojne, pełne obrazów, których rano nie pamiętał.

Przy studni spotkał matkę.

Jarogniewa wyciągała wiadro z wodą, sznur skrzypiał na kołowrocie. Jej ręce — duże, spracowane, z paznokciami obgryzonymi do żywego mięsa — poruszały się mechanicznie. Robiła to codziennie od dwudziestu lat i mogłaby robić z zamkniętymi oczami.

— Nie śpisz? — Nie podniosła głowy.

— Obudziłem się.

— Pomóż.

Wziął wiadro. Ciężkie, pełne po brzegi, woda chlupotała o drewniane ścianki. Kilka kropel wylało się na jego dłoń — zimna, przenikliwa do kości.

Matka patrzyła na niego przez chwilę — tym wzrokiem, którym patrzyła ostatnio coraz częściej. Jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak. Jakby szukała w jego twarzy czegoś, czego tam nie było. Wojciech znał ten wzrok. Matka martwi się o niego, choć nie mówi. Matki zawsze się martwią.

— Dzisiaj jadę do Chociana — powiedział, żeby przerwać ciszę.

— Wiem.

— Wrócę przed wieczorem.

— Wiem.

— Mamo...

— Idź, idź. — Machnęła ręką. — Wiem, po co jedziesz. Nie jestem głupia.

Zaniósł wodę do chałupy. Matka szła za nim w milczeniu. Jej kroki szeleściły po ubitej ziemi — lekkie, niemal niesłyszalne, jak zawsze. Wojciech pamiętał te kroki z dzieciństwa. Matka poruszała się jak cień, zawsze obecna, ale jakby niewidoczna. Tylko wtedy, gdy mówiła, świat ją zauważał.

------------------------------------------------------------------------

Przy śniadaniu ojciec mówił o zasiewach.

— Żyto wzeszło dobrze — mówił, grzebiąc łyżką w misce z kaszą. — Lepiej niż zeszłego roku. Ale jęczmień marnie. Za sucho było w kwietniu, pamiętasz?

— Pamiętam — odpowiedział Wojciech, choć go to nie interesowało. Myślał o Miłosławie.

— Deszcz by się przydał. Prawdziwy deszcz, nie te mżawki. — Ojciec patrzył przez okno, jakby mógł wywołać chmury samym wzrokiem. — Za moich czasów maj był deszczowy. Teraz wszystko się zmienia.

— A owies?

— Owies jest. Chude ziarno, ale jest. — Ojciec wzruszył ramionami. — Przeżyjemy.

Przeżyjemy. To słowo wracało w rozmowach ojca jak refren. Nie „będziemy bogaci", nie „nam się powiedzie". Tylko „przeżyjemy". Jakby to był szczyt ambicji. Jakby więcej od życia nie można oczekiwać.

Ojciec — Dobromił z Giecza, jak go nazywali w okolicy — był starym człowiekiem. Może pięćdziesiąt lat, może więcej, nikt nie liczył dokładnie. W tych czasach ludzie nie obchodzili urodzin tak jak teraz. Liczyło się, czy dożyłeś kolejnej wiosny.

Biała broda, skórzane ręce pokryte bliznami, plecy zgarbione od lat pracy przy ziemi. Twarz poorana zmarszczkami, jak mapa dróg, którymi nigdy nie jechał. Oczy — kiedyś jasne, mówiono, teraz wyblakłe — patrzyły na świat z rezygnacją, ale bez smutku.

Kiedyś był wojownikiem. Walczył pod rozkazami samego księcia, mówiono — ale dawno, przed urodzeniem Wojciecha. Opowiadał o tym czasem, późno w nocy, gdy myślał, że dzieci śpią. O bitwach, o przyjaciołach, o czasach, gdy był młody i silny. Ale to było dawno. Teraz był tylko rolnikiem.

Jaksa przysłuchiwał się, grzebiąc w misce z kaszą. Chudy jak patyk, z oczami zbyt dużymi jak na tę chudą twarz. Włosy jasne, niemal białe — po matce. Twarz owalna, delikatna — też po matce. Tylko upór, ten uparty zacisk szczęki, był po ojcu.

Myślał o czymś innym — Wojciech widział to po sposobie, w jaki brat wpatrywał się w ścianę, nie widząc jej naprawdę.

— O czym myślisz? — zapytał.

— O niczym.

— Jaksa. — Ton ojca był ostrzegawczy.

— O mieczu. — Brat wzruszył ramionami. — O tym starym, w kuźni. Myślisz, że ojciec da mi go kiedyś?

Ojciec parsknął.

— Miecz to nie zabawka. Jak dorosniesz, zobaczymy.

— Kiedy dorosnę?

— Jak ci broda urośnie.

— A Wojciechowi urosła i nie wojuje.

Cisza.

Wojciech poczuł, jak atmosfera w izbie gęstnieje. Powietrze stało się cięższe, jakby przed burzą. Matka stanęła przy palenisku z plecami do nich, ale jej ramiona zesztywniały. Widział, jak zacisnęła dłonie na brzegu garnka.

— Wojciech wojuje inaczej — powiedział ojciec cicho. Głos miał spokojny, ale pod spodem czaiło się coś twardego. — Wojuje z ziemią. Z pogodą. Z tym, co trzeba, żebyśmy przeżyli.

— To nie wojowanie.

— Zamknij się i jedz.

Jaksa pochylił głowę. Wojciech wstał od stołu, zostawiając miskę w połowie pustą. Nie był głodny. Nie po takiej rozmowie.

Za nim słyszał głos matki — cichy, łagodzący — i odpowiedź ojca. Nie słuchał słów. Nie chciał.

------------------------------------------------------------------------

Droga do Chociana prowadziła przez las.

Wojciech jechał powoli, ciesząc się ciszą. Koń — stary siwy, któremu dawno powinni zmienić imię, ale nikt nie pamiętał jakiego, więc mówili po prostu „siwy" — stąpał miarowo po ścieżce. Kopyta miękko uderzały w wilgotną ziemię, zostawiając płytkie ślady.

Las pachniał wiosną. Młode liście brzóz szeleściły na wietrze, mieniąc się wszystkimi odcieniami zieleni. Gdzieś wysoko ćwierkała sikora — te same trzy nuty, w kółko, bez końca. Między drzewami migały promienie słońca, które wyszło wreszcie zza chmur.

Wojciech oddychał głęboko, ciesząc się zapachem. Mokra ziemia, żywica, coś słodkiego — może pierwsze kwiaty? Nie umiał rozpoznawać kwiatów, to była domena matki. Ale ten zapach lubił.

Myślał o Miłosławie.

Poznali się rok temu, na targu w Gnieźnie. Pojechał tam z ojcem, żeby sprzedać skóry — te kilka, które udało się zgromadzić przez zimę. Targ był tłoczny, głośny, pełen ludzi i zwierząt, zapachów i krzyków. Wojciech nie lubił takich miejsc. Wolał ciszę lasu, spokój pola.

Ale wtedy zobaczył ją.

Stała przy straganie z miodem — jej ojciec, Chocian, handlował też miodem, nie tylko końmi — i coś robiła z garnkami. Nie pamiętał co. Pamiętał tylko, że stanął jak wryty i patrzył, dopóki ojciec go nie szturchnął.

Nie była najpiękniejsza. Nie była najbogatsza. Były ładniejsze dziewczyny na targu — te z bogatych rodów, w kolorowych sukniach, z wstążkami we włosach. Były takie, za którymi oglądali się wszyscy mężczyźni.

Ale w Miłosławie było coś innego. W sposobie, w jaki trzymała głowę — prosto, ale bez wyniosłości. W tych ciemnych oczach, które patrzyły prosto, bez wstydu i bez wyzwania. W spokoju, który z niej emanował, jakby świat mógł się walić, a ona by stała niewzruszona.

Zagadał ją. Nie pamiętał, co powiedział — pewnie jakąś głupotę. Ale ona odpowiedziała. Rozmawiali może chwilę, może dłużej — czas przestał istnieć. Potem on musiał wracać do ojca, ona do swojego stoiska. Ale umówili się, że wróci. I wrócił.

Przez zimę jeździł do Chociana co tydzień, czasem częściej. Droga trwała pół dnia, ale nie przeszkadzała mu. Oficjalnie jechał negocjować kupno konia — Chocian był znany z dobrych koni, więc wymówka była wiarygodna. W praktyce jechał, żeby widzieć Miłosławę.

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij