- W empik go
Mięczak - ebook
Mięczak - ebook
Inspektor z Londynu Tom Thorne podąża tropem psychopaty. Młoda matka zostaje uduszona na oczach swojego trzyletniego synka. Tego samego dnia zostaje odnaleziona druga ofiara, pozbawiona życia w identyczny sposób. Policja podejrzewa, że chodzi o seryjnego mordercę. Thorne dochodzi jednak do wniosku, że mają do czynienia z dwoma niezależnie działającymi zabójcami.
"Mięczak" to kolejna po znakomitym "Kokonie" powieść, której bohaterem jest roztargniony inspektor Tom Thorne. To również fascynujące studium zdarzeń, które mogą ukształtować mordercę.
”Billingham jest coraz lepszy. To książki i bohaterowie, z którymi nie sposób się rozstać.” - Michael Connelly
”Od lat nie czytałam tak dobrej książki.” - Martina cole
”Pasjonująca… wciągająca i trzymająca w napięciu aż do końca.” - The times
Mark Billingham należy do czołówki brytyjskich autorów powieści kryminalnych. Od kilku lat kryminały o inspektorze Tomie Hornie zdobywają najbardziej prestiżowe nagrody. Każdy z nich trafia na najwyższe miejsca listy bestsellerów „Sunday Timesa”.
(Tom Thorne: Tom 2)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788742860021 |
Rozmiar pliku: | 861 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak zawsze mnóstwo osób służyło mi pomocą, doradzało, cierpiało...
Szczególne podziękowania dla inspektora Neila Hibberda z Grupy do spraw Przestępstw Szczególnych za cierpliwość i informacje kreatywne oraz dla Pauline O’Brien (rzecznika policji), Seliny Onorah (z Biura do spraw Kontaktów z Mediami) Komendy Głównej Policji Sekcji Zachodniej za poświęcony mi czas i trud.
Za nieoceniony wkład w innych, równie trudnych kwestiach muszę podziękować Jasonowi Schone’owi, Glendzie Brunt, Yaron Meron i, z jak zawsze właściwie napisanym nazwiskiem, Philowi Cowburnowi.
Z wydawnictwa Little, Brown podziękowania, nierzadko spóźnione, należą się: Filomenie Wood, Alison Lindsay i Tamsyn Berryman.
A oto i ci, których nazwiska z wielu powodów muszą znaleźć się na tej i podobnych stronach następnych moich książek...
Hilary Hale i Sarah Lutyens, z oczywistych wględów; Mike Gunn za przeszłość i teraźniejszość; Alice Pettet za notatki i nazwisko; David Fulton za wyciągnięcie mnie z dołka; Paul Thorne za brak przekonania; Howard Pratt za wiedzę z różnych dziedzin; Wendy Lee za to, że niczego nie przeoczyła...
A przede wszystkim Peter Cocks, który ma oczy i uszy bardziej wyczulone niż większość osób i nieomylny instynkt.
No i Claire, za Dave’a i Carmelę.Prolog
SZKOŁA PODSTAWOWA DLA CHŁOPCÓW IM. KRÓLA EDWARDA IV
14 sierpnia 1984
Państwo Palmerowie
43, Valentine Rd
Harrow
Middlesex
Szanowni Państwo,
Po odbyciu nadzwyczajnego zebrania naszych wykładowców, na którym podjęto niezbędne decyzje, z żalem zmuszony jestem potwierdzić na piśmie, że syn Państwa Martin został nieodwołalnie, ze skutkiem natychmiastowym, relegowany z naszej szkoły.
Przyznać muszę, że podjęte przez nas działania stanowią ostateczność i uciekamy się do nich jedynie w szczególnych przypadkach. Jednakże z uwagi na charakter przewinienia nie mogliśmy przedsięwziąć żadnych innych kroków. Poczynania Państwa syna stanowiły dla nas powód do niepokoju już od jakiegoś czasu, a biorąc pod uwagę jego wybitne osiągnięcia w nauce i wcześniejszy brak jakichkolwiek trudności wychowawczych, decyzja, którą musieliśmy podjąć, była dla nas szczególnie kłopotliwa. Jednakże ostatni, wyjątkowo oburzający incydent jest zaledwie jednym z wielu przejawów niemożliwych do zaakceptowania zachowań oraz jawnym przykładem łamania zasad obowiązujących w naszej placówce.
Jak Państwo wiedzą, syn nie jest jedynym uczniem zamieszanym w całą tę drastyczną sytuację i niech pewną pociechą będzie dla Państwa fakt, że moim zdaniem to nie on był prowodyrem wszystkich tych zajść, a jedynie został sprowadzony na złą drogę. Niestety, z przykrością stwierdzam, iż nie przejawia on w ogóle skruchy i nie chce wyjawić, kto był jego wspólnikiem przy popełnianiu tych ohydnych czynów.
Placówka nasza szczyci się wyjątkową reputacją i aby ją zachować, zmuszeni jesteśmy niekiedy uciekać się do drastycznego przestrzegania dyscypliny. Tak jest właśnie w tym przypadku i zachowania takiego jak Państwa syna nie mo˝emy tolerować.
Życzę Martinowi powodzenia w nowej szkole. Z poważaniem
Philip Stanley, członek angielskiego kolegium wykładowców, magister nauk humanistycznych, dyrektor szkoły
Rectory Road, Harrow, Middlesex, MA3 4HL2001
Data: 27 listopada
Cel: kobieta
Wiek: 20-30 lat
Miejsce wyboru: londyński dworzec (wejście lub wyjście) Metoda: gołe ręce (broń może być użyta wyłącznie w celu zastraszenia, o ile to będzie konieczne)
Nicklin, nie mrugając, patrzył, jak tamtych dwoje, trzymając się za ręce, idzie przez peron w jego kierunku.
Była doskonała.
On wciąż trzymał w ręku książkę, którą zapewne czytał w pociągu, ona jadła kanapkę. Śmiali się i rozmawiali. Szli nieprzerwanie. Patrzyli wprost na Nicklina, lecz go nie dostrzegali. Nie rozglądali się na boki, nikogo nie wypatrywali. Nie spodziewali się nikogo spotkać.
Usiadł, sącząc colę z puszki, i co kilka chwil zerkał na tablicę odjazdów. Ot jeszcze jeden sfrustrowany podróżny kontrolujący opóźnienia. Odwrócił głowę i patrzył, jak go mijają. Zapewne szli do taksówki, autobusu lub metra. Gdyby wybrali taksówkę, wróciłby tu i zaczekał na kogoś innego. To denerwujące, ale jeszcze nie koniec świata. Jeżeli wybiorą środek komunikacji miejskiej, ruszy za nimi.
Miał szczęście.
Tamci, wciąż trzymając się za ręce, zjechali ruchomymi schodami do metra. Nicklin upuścił niedopitą puszkę na podłogę i wstał przy wtórze głośnego trzasku kolan. Uśmiechnął się. Lat mu nie ubywało.
Sięgnął do kieszeni kurtki po batonik, który kupił wcześniej. Odsuwając nóż, wyjął batonik i zaczął go rozwijać, kierując się ku schodom ruchomym. Gdy na nie wszedł, rozerwał opakowanie, odgryzł kawałek batonika i po upewnieniu się, że dwójka wciąż znajduje się o jakieś dwadzieścia kroków od niego, wyjrzał przez wielkie okno na dworzec autobusowy. Tłumy rzedły, godzina szczytu minęła.
Zaczęło zmierzchać. Na ulicach i w domach robiło się ciemno.
W ludzkich umysłach także.
Pojechali metrem linii Northern na południe. Usiadł o kilka miejsc od nich i obserwował. Miała nieco ponad trzydzieści lat, skonstatował. Wysoka, ciemnowłosa, ciemnooka, o oliwkowej cerze. Matka Nicklina nazwałaby ją brudaską. Nie była ślicznotką, ale trudno jej było odmówić pewnego uroku.
Zresztą to i tak nie miało znaczenia.
Skład minął West End i kierował się dalej na południe. Jadą do Clapham, uznał, albo może do Tooting. Nieważne...
Tamta dwójka była zajęta sobą. On wciąż wgapiał się w książkę, od czasu do czasu zerkał na nią, aby się uśmiechnąć. Ona ściskała go za rękę i co chwilę muskała nosem jego kark. Ludzie wokół nich uśmiechali się i kręcili głowami.
Poczuł pot perlący mu się na czole oraz tę wilgotną zatęchłą woń, kwaśną i przybierającą na sile za każdym razem, kiedy był już blisko.
Wstali, gdy pociąg zaczął się zbliżać do stacji Balham.
Patrzył, jak, chichocząc, wysiadają, i odczekał chwilę, zanim również wyskoczył na peron.
Trzymał się w stosownej odległości za nimi, oni jednak byli tak zajęci sobą, że równie dobrze mógłby im deptać po piętach. Szli, nie mając pojęcia o jego obecności, zmierzając ku wyjściu ze stacji. Ona miała na sobie długi zielony płaszcz i buty do kostek. On był ubrany w niebieską kurtkę z kapturem i wełnianą czapkę.
Nicklin nosił długi czarny płaszcz z głębokimi kieszeniami.
Na ulicy oświetlonej barwnymi lampkami choinkowymi byli widoczni jak na dłoni. Ich sylwetki odcinały się na tle purpurowego nieba. Wiedział, że zapamięta ten obrazek. Oczywiście będą jeszcze inne.
Minęli ciąg małych, ozdobnie udekorowanych sklepików i z trudem powstrzymał się przed wejściem do jednego z nich po kolejny batonik. Został mu już tylko jeden. Wiedział, że to zajęłoby mu zaledwie kilka sekund, ale nie chciał ich zgubić. Kupi batoniki, kiedy już będzie po wszystkim. Do tej pory na pewno zgłodnieje.
Zeszli z głównej drogi w dobrze oświetloną, ale cichą boczną uliczkę, a jego oddech stał się urywany, gdy zobaczył, jak sięgnęła do kieszeni po klucze. Przyspieszył kroku. Słyszał, jak rozmawiali o tostach, herbacie i spaniu. Wiedział, że cieszyli się, iż są już pod domem.
Wsunął rękę do kieszeni, rozglądając się dokoła, czy nikt go nie widzi.
Miał nadzieję, że mają duże, oddzielne mieszkanie. Że będzie mieć odrobinę prywatności. Modlił się, by dopisało mu szczęście.
Wsunęła klucz do zamka, a on zatkał jej usta dłonią. W pierwszej chwili chciała krzyknąć, lecz Nicklin przyłożył jej nóż i gdy ostrze drasnęło jej skórę, odzyskała zdrowy rozsądek. Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.
– Wejdźmy do środka.
Czując na ustach pot z jego dłoni i strużkę moczu ściekającego po swoich nogach, ona otwiera drzwi frontowe, rozpaczliwie macając ręką i poszukując obok siebie tego, którego kocha. Bo zależy jej tylko na jednym.
Na jej synku.
– Proszę...
Jego dłoń tłumi jej głos. Słowo jest całkiem niesłyszalne. On wpycha ją i chłopca do środka, wchodzi zaraz za nimi i energicznie zatrzaskuje drzwi.
Mały chłopiec w niebieskiej kurteczce wciąż trzyma w dłoni książkę z obrazkami. Unosi wzrok i patrzy na nieznajomego ciemnymi jak u jego matki oczami, a usta dziecka rozchylają się w wyrazie nieskrywanego zdziwienia i zakłopotania.1
Parę minut po wpół do dziesiątej rano. Pierwszy szary poniedziałek grudnia. Z okna na trzecim piętrze Becke House Tom Thorne patrzył ponad betonowymi placami i kolumną na obraz zadowolenia, jakim było Hendon, żałując, że nie myśli jasno.
Ale właśnie to robił. Sortował materiał, który miał prze sobą, chłonął go. Nie przeoczył żadnego szczegółu, choćby nieświadomie, reakcje emocjonalne, które temu towarzyszyły, miały ubarwić mu godziny pracy w kolejnych miesiącach.
A także sny.
Rozbudzony i skoncentrowany Thorne siedział i kontemplował śmierć, tak jak inni wgapiali się w ekrany komputerów albo siedzieli przy kasach. Pracował z takim materiałem każdego dnia, a jednak zawsze potrzebował czegoś przyjemnego dla rozładowania napięcia. Nawet kac bywał przydatny. Cokolwiek, co mogło choć trochę rozluźnić atmosferę. I stłumić odgłosy koszmaru.
Widział setki, może nawet tysiące takich zdjęć. Patrzył na nie przez lata z taką samą obojętnością jak dentysta na rentgen zębów albo pracownik fiskusa na formularz zeznania podatkowego. Stracił już rachubę bladych kończyn, poskręcanych, oderwanych lub brakujących, przedstawionych na błyszczących czarno-białych zdjęciach. Były też kolorowe. Sine ciała na zielonych dywanach. Krąg fioletowych zasinień na białej jak kreda szyi. Krzykliwa barwna tapeta, na której rozbryzg krwi był prawie niewidoczny.
Cała ta ekspozycja mówiła tylko jedno: emocje mają potężną moc.
Ciała są kruche i nietrwałe.
W jego biurze znajdowało się całe archiwum takich zdjęć, ich duplikaty przechowywał w swojej pamięci. Obrazy umarłych i portrety żywych w agonii. Czasami, kiedy Thorne patrzył na te czarno-białe fotografie, wydawało mu się, że dostrzega gniew, nienawiść, chciwość lub żądzę albo tylko cień tych emocji unoszących się w kątach pokoju niczym ektoplazma.
Zdjęcia leżące na blacie stołu przed nim dziś rano nie wyglądały gorzej od innych, które widywał wcześniej, ale patrzenie na martwą kobietę było jak wpatrywanie się w ogień, miał wrażenie, że roztapiają mu się gałki oczne.
Widział ją oczami dziecka.
Charliego Garnera, trzylatka, teraz sieroty.
Charliego Garnera przygarnęli dziadkowie, którzy nie wiedzieli, jak mają powiedzieć chłopcu, co się stało z jego mamą.
Charliego Garnera, trzylatka, który spędził prawie dwie doby w domu sam na sam ze zwłokami matki, trzymając w dłoni papierek po batoniku, wylizany starannie do czysta; chłopiec był brudny, głodny i zapłakany, aż w końcu odnalazła go sąsiadka, która zapukała do drzwi.
– Tom...
Thorne jeszcze przez chwilę wpatrywał się w szarość, zanim z rezygnacją odwrócił się, by spojrzeć na inspektora Russella Brigstocke’a.
Wskutek przeprowadzonej w ubiegłym roku reorganizacji służb policyjnych pojawiły się nowe jednostki wchodzące w skład trzech komórek objętych wspólną nazwą Grup do spraw Przestępstw Szczególnych. Jednostka złożona wyłącznie z emerytowanych funkcjonariuszy przywróconych do służby zajmowała się starymi, nierozwikłanymi dotąd sprawami. Nazwana Wydziałem Spraw Zamkniętych, stanowiła jedną z kilku nowych inicjatyw mających na celu efektywniejsze zwalczanie przestępstw popełnianych coraz częściej i z coraz większą bezwzględnością. Były też inne grupy specjalizujące się w gwałtach, przemocy wobec dzieci i zbrodniach popełnionych z użyciem broni palnej.
I był też zespół nr 3 Grupy do spraw Przestępstw Szczególnych (Sektor Zachodni).
Oficjalnie powołano go, by prowadził śledztwa wykraczające poza kompetencje innych zespołów i niepasujące do ich profilu. Byli też tacy, którzy sugerowali, że zespół nr 3 założono dlatego, że nikt nie wiedział, co zrobić z detektywem inspektorem Tomem Thorne’em. Sam Thorne uważał, że w tej kwestii prawda leżała pośrodku.
Russell Brigstocke był jego przełożonym i Thorne znał go od dziesięciu lat. Był potężnym mężczyzną, postawnym i barczystym, noszącym okulary w rogowych oprawkach i szczycącym się gęstymi włosami. Były ciemne, granatowoczarne, a nadinspektor preferował fryzurę na Elvisa Presleya. Jeżeli jednak pod pewnymi względami mógł wydawać się karykaturalny, dla podejrzanych bywał istnym koszmarem. Thorne widywał Brigstocke’a, który zdejmował okulary, zaciskał pięści i zarzucał włosami, ocierając pot z czoła, krążąc po pokoju przesłuchań, krzycząc, grożąc, realizując swe groźby i poszukując prawdy.
– Carol Garner była samotną matką. Miała dwadzieścia osiem lat. Jej mąż zginął w wypadku trzy lata temu, tuż po narodzinach ich syna. Pracowała jako nauczycielka. Znaleziono ją martwą w jej domu w Balham cztery dni temu. Nie było żadnych śladów włamania. Na stacji Euston zjawiła się o wpół do siódmej wieczorem, dwudziestego siódmego, wracając z wizyty u rodziców w Birmingham. Uważamy, że zabójca śledził ją od stacji, zapewne jechał z nią metrem. W kieszeni miała bilet.
Głos Brigstocke’a był cichy, beznamiętny, wręcz monotonny. A mimo to lista faktów brzmiała przerażająco. Thorne znał już większość z nich, bo Brigstocke wprowadził go w sprawę dzień wcześniej, ale mimo to przyjął te słowa jak serię ciosów, jeden mocniejszy od drugiego, i w efekcie aż zaparło mu dech. Wiedział, że inni byli równie wstrząśnięci.
A najgorsze miał dopiero usłyszeć. Brigstocke mówił dalej:
– Możemy się jedynie domyślać, jak zabójca dostał się do domu Carol Garner i ile czasu tam spędził, ale wiemy, co zrobił, będąc tam...
Brigstocke powiódł wzrokiem wzdłuż stołu, dając tym samym znak, aby osoba siedząca naprzeciw niego podjęła przerwany wywód. Thorne spojrzał na postać w czarnym polarze, z ogoloną głową i mnóstwem kolczyków na twarzy. Phil Hendricks nie wyglądał na archetyp patologa, ale był najlepszym, z jakim Thorne miał okazję pracować.
Thorne uniósł brew. Czy od ostatniego razu liczba jego kolczyków jeszcze się powiększyła? Hendricks miał zwyczaj upamiętniać swoich kolejnych kochanków nowym ćwiekiem lub kolczykiem. Thorne miał szczerą nadzieję, że tamten ustatkuje się, zanim nie będzie w stanie utrzymać głowy w pionie.
Doktor Phil Hendricks był cywilnym członkiem zespołu. Pracował z nim od samego początku, gdyż właśnie odnalezienie zwłok pobudzało zespół do działania. Ciało podziurawione nożem – prawda o jego doświadczeniach, które doprowadziły je na zimną stal stołu w kostnicy, szeptana cicho, wyjawiona przez martwe tkanki i zesztywniałe organy. To był obszar działań patologa.
Choć on i Hendricks byli przyjaciółmi, od tej chwili, w kontekście śledztwa, Thorne ucieszyłby się, gdyby go więcej nie zobaczył.
– Zważywszy na to, że wiemy, o której godzinie wsiadła do pociągu z Birmingham, sądzimy, że zginęła między dziewiętnastą a dwudziestą drugą, dwudziestego siódmego. Kiedy ją znaleźliśmy, nie żyła od czterdziestu ośmiu godzin.
Głos z manchesterskim akcentem mówił zwięźle i precyzyjnie o rzeczach jakby żywcem wyjętych z najgorszego koszmaru. Thorne dostrzegł na twarzach osób siedzących przy stole niewypowiedziane przez nikogo pytanie.
Jak musiały wyglądać te dwa dni dla Charliego Garnera?
– Nie było śladów gwałtu ani oznak tego, że zaciekle się broniła. To jawny dowód, że zabójca zagroził dziecku. – Hendricks przerwał, wziął głęboki oddech. – Udusił Carol Garner gołymi rękami.
– Skurwiel.
Thorne spojrzał w lewo. Detektyw sierżant Sarah McEvoy wpatrywała się w zawartość leżącej przed nią teczki. Thorne czekał, ale najwyraźniej powiedziała wszystko, co ją dręczyło. Z nich wszystkich ją Thorne znał najkrócej. I wciąż jej nie znał. Była twarda, to nie ulegało wątpliwości, i wyjątkowo kompetentna. Ale miała w sobie coś, co sprawiało, że Thorne trzymał się na dystans. Coś w sobie skrywała.
Głos konstabla Dave’a Hollanda wyrwał Thorne’a z zamyślenia.
– Czy należy brać pod uwagę, że zaatakował ją ze względu na dziecko?
Thorne skinął głową.
– To był jej słaby punkt. A więc chyba tak... Brigstocke wszedł mu w słowo.
– Ale to nic nie znaczy.
– Nic nie znaczy? – Holland wydawał się zdezorientowany, gdy spojrzał na swego szefa.
Thorne wzruszył ramionami i popatrzył na niego. Poczekamy, zobaczymy, Dave...
Minął ponad rok, odkąd Thorne zaczął współpracę z Dave’em Hollandem, i tamten zaczął w końcu dorastać. Włosy wciąż miał zbyt jasne i wiotkie, ale rysy jego twarzy ostatnio nieco się wyostrzyły. Thorne wiedział, że miało to związek nie tyle z wiekiem, ile z doświadczeniem. Zmęczenie materiału. Po zetknięciu z tym, co oferowała praca, jaką wykonywali, nawet najbardziej pogodne i niewinne twarze stawały się chmurne.
Zmiana zaczęła się podczas ich pierwszej wspólnej sprawy. Trzy miesiące, podczas których Thorne utracił przyjaciół i zyskał wrogów, a Dave Holland był stale przy nim, obserwując, chłonąc i stając się kimś innym. Trzy miesiące zakończyły się wraz z cięciem skalpela na poddaszu ociekającego krwią domu w południowym Londynie.
Holland wiele się nauczył i oduczył, a Thorne przyglądał się temu z dumą i smutkiem zarazem. Regularnie spierał się o to z samym sobą. Czy dobry glina i dobry człowiek wzajemnie się wykluczają?
Częściowe zobojętnienie było jak najbardziej korzystne, ale nawet ten proces miał swoją cenę. Przypomniał sobie plakat ostrzegawczy, jaki widział w poczekalni u dentysty: przedstawiał kawałek wargi odgryziony przez pacjenta testującego znieczulenie miejscowe. Możesz gryźć i gryźć, a i tak nic nie poczujesz, kiedy jednak środek przestanie działać, pojawi się ból.
Otępienie także minie, nawet u najbardziej zatwardziałych gliniarzy, jakich Thorne miał okazję poznać. Bez względu na to, czy ich pancerz brał się z umysłu, czy z butelki, któregoś dnia zniknie, a wówczas cierpienie stanie się nie do zniesienia. Tom Thorne nie korzystał z podobnych metod, był ulepiony z innej gliny i pomimo brawury i całego tego szajsu, jaki sobie przyswoił, wiedział instynktownie, że Holland jest pod tym względem podobny do niego.
Dobry glina i dobry człowiek. Może to wzajemnie się nie wykluczało, ale cholernie trudno było połączyć jedno z drugim. Jak te zjawiska z fizyki, teoretycznie możliwe, ale nikt ich nigdy nie widział.
W małej klitce, szumnie zwanej salą konferencyjną, zapadła chwila ciszy. Był to praktycznie gabinet, z dzbankiem z kawą i kilkoma dodatkowymi plastikowymi krzesłami. Thorne zastanawiał się, co wie o człowieku, który zabił Carol Garner. Człowieku, który lubił albo musiał panować nad sytuacją. Tchórzu uwielbiającym kontrolę. Zapewne pod względem fizycznym brakowało mu władczych cech... Chryste, zaczynał się zachowywać jak psychiatrzy sądowi, o których miał ugruntowaną opinię i uważał, że byli przepłacani. Wiedział jedno – to nie był zwykły zabójca. Wręcz przeciwnie. Był niezwykły i miał większy potencjał, niż sądzili Holland czy McEvoy.
Nasuwało się pytanie o przyczynę. Jak zawsze zresztą. I jak zawsze Tomowi Thorne’owi było obojętne, dlaczego ten ktoś to robił. Stawi temu czoło, jeżeli będzie miał okazję. Uchwyciłby się tej szansy obiema rękami, gdyby tylko wiedział, że dzięki temu złapie zabójcę. Ale nie dbał o przyczyny. Miał gdzieś, czy ten, kogo ścigał, w dzieciństwie nie dostał upragnionego rowerka...
McEvoy zaczęła się wiercić na krześle. Przejrzała już akta i Thorne czuł, że chciała coś powiedzieć.
– O co chodzi, Saro?
– To bez wątpienia okropne... Cała ta sprawa z dzieckiem jest naprawdę paskudna, ale wciąż nie rozumiem, czemu trafiło to do nas. W przeciwieństwie do wszystkich innych. Przecież mógł ją zabić ktoś, kogo znała. Nie było śladów wtargnięcia, więc w grę może wchodzić jej facet lub były chłopak... Czemu akurat my?
Thorne spojrzał na Brigstocke’a, który z wprawą położył na stole kolejny plik zdjęć. Holland sięgnął po nie jakby od niechcenia.
– Pomyślałem o tym samym. Nie rozumiem, czemu... – Przerwał na widok zdjęcia ukazującego leżącą na wznak kobietę, z otwartymi ustami i przekrwionymi, wychodzącymi z orbit oczami. Kobieta leżała wśród worków na śmieci, w ciemnym chłodnym zaułku. To nie była Carol Garner.
Ten gest miał być z założenia dramatyczny i taki właśnie był. Brigstocke chciał, aby zespół nabrał motywacji do działania. Chciał nimi wstrząsnąć, zmobilizować ich i przepełnić gniewem.
To mu się udało.
Thorne wyjaśnił wszystkim, z czym mieli do czynienia.
– Ta sprawa jest inna, Holland – rzekł, przenosząc wzrok na McEvoy
– i dlatego trafiła do nas, ponieważ on zrobił to ponownie.
Cisza, jaka wówczas zapadła, brzmiała niczym krzyk. Thorne nie słyszał nic prócz odległego echa własnego głosu i szumu adrenaliny wypełniającej krwiobieg. Brigstocke i Hendricks siedzieli nieruchomo, ze spuszczonymi głowami. Holland i McEvoy wymienili pełne zgrozy spojrzenia.
– To dlatego wiemy, że śledził Carol Garner z dworca Euston. Bo kiedy ją zabił, tego samego dnia udał się na King’s Cross. Na innym dworcu upatrzył sobie inną kobietę i zrobił raz jeszcze to samo.
Karen, to znów się stało.
Pozwól, proszę, że ci o tym opowiem. Nie zniósłbym, gdybyś miała o mnie złe zdanie. Wiem, że nie możesz wybaczyć ani darować tego, co zrobiłem... tego, co robię, ale na pewno to zrozumiesz. Zawsze uważałem, że gdybym miał szansę wyjaśnić ci wszystko, zwierzyć się, ty jedna mogłabyś mnie zrozumieć. Zawsze postrzegałaś mnie takim, jaki byłem. Zawsze wiedziałaś, co o tobie myślę. Wiedziałem to po sposobie, w jaki się uśmiechałaś. Miałaś taki nieśmiały uśmiech.
Wiedziałaś, że masz nade mną władzę, ale ja nigdy się o to nie złościłem. Poniekąd lubiłem te nasze przekomarzania. Chciałem, abyś się ze mną drażniła. Czułem wtedy, że mnie pragniesz. I stawałaś się dla mnie jeszcze bardziej pociągająca, Karen...
Ale... Jezu, o Jezu. Znów to zrobiłem. To, co mi kazano.
Była sama i niczego się nie bała. Zorientowałem się po sposobie, w jaki szła, kiedy ją śledziłem od stacji. To nie była zadziorność nieznająca lęku ani swoista ufność. Ona dostrzegała we wszystkich dobro. Byłem tego pewien. Było ciemno, a ona nie zauważyła, jaki jestem zły i plugawy. W jej oczach nie było lęku, kiedy do niej przemówiłem.
Ale chyba zrozumiała, co ją czeka, gdy ujrzała strach w moich oczach.
Gdy tylko to pojęła, zaczęła stawiać opór, lecz nie była dość silna. Była o połowę mniejsza ode mnie, Karen, i wystarczyło, że zaczekałem, aż trochę osłabnie. Ona drapała i pluła, a ja nie mogłem na nią spojrzeć. A kiedy już było po wszystkim, nie mogłem znieść, że jej oblicze, tak ciepłe i otwarte jak twoje, wydawało się, jakby było za szkłem albo może zastygłe w bryle lodu, i to ja byłem temu winien. To przeze mnie tak się stało.
Co więcej, stwardniałem, Karen. Tam, na dole. Kiedy to robiłem i później, kiedy ją ukryłem. Byłem podniecony, dopóki szum w mojej głowie nie ucichł, a zadrapania na rękach nie zaczęły piec.
Nigdy jeszcze nie byłem taki twardy, nawet kiedy myślę o przeszłości.
Nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie tym, o czym mówię, muszę być jednak wobec ciebie absolutnie szczery, w przeciwnym razie wszystko na nic. Kiedy miałem okazję, nie mówiłem ci, co czuję, i teraz nie zamierzam tego ukrywać.
I nigdy cię nie okłamię, Karen, obiecuję.
Oczywiście, nie jesteś jedyną osobą, która wie, kim naprawdę jestem, ale tylko ty wiesz, co we mnie siedzi. Nie zamierzam się tłumaczyć, wiem, że na nic nie zasługuję, ale przynajmniej niczego przed tobą nie zatajam. Jestem otwarty i szczery.
Ta kobieta z dworca nic dla mnie nie znaczyła. Była dla mnie nikim i wydusiłem z niej życie.
Tak mi przykro. Zasługuję na to, co mnie z pewnością spotka.
Nie znoszę o nic prosić, Karen, ale kiedy ją spotkasz, tę kobietę, którą zabiłem, czy zechcesz powtórzyć jej to ode mnie?1982
Dzieciaki nazywały to Dżunglą.
Ofiarę przygniatano do asfaltu, jeden chłopak przytrzymywał jej ręce, a drugi siadał na klatce piersiowej. Bronią były palce – dźgające, szturchające i wpijające się w ciało, wystukujące rytm na mostku. Uderzenia symbolizowały kroki kolejnych zwierząt przemierzających dżunglę. Chodziło tylko o jedno – okazję do zadania ofierze możliwie jak największego bólu.
Chudy czarnowłosy chłopak stał oparty o ścianę, jego małe czarne oczy wychwytywały każdy szczegół. Obserwował początek tortur.
W wypadku małp czy innych drobnych stworzeń, o których na początku opowiadał narrator, były to zaledwie delikatne łaskotki. Ofiara wiła się, błagała, by przestali, by ją puścili, najbardziej obawiając się tego, co miało dopiero nadejść. Potem pojawiały się lwy i tygrysy. Stąpały ciężej, palce wpijały się więc głębiej i mocniej, w kącikach oczu pojawiały się łzy. Naturalnie wszystko prowadziło do zdającego się nie mieć końca stada słoni przedzierającego się przez dżunglę, gdy palce przy wtórze rozdzierającego bólu uderzały z wielką siłą o kości mostka.
Wielki dzieciak leżący na asfalcie wył na całe gardło.
Chłopak odsunął się od ściany, wyjął ręce z kieszeni i przeszedł przez boisko, do miejsca, gdzie gapie ustawieni w krąg śmiali się i klaskali. Nadszedł czas, by zainterweniować.
Ten, który „opowiadał historię”, nazywał się Bardsley. Chłopak go nienawidził. Przecisnął się przez tłum, co nie było trudne, gdyż większość obserwatorów bała się go. Bądź co bądź był „szajbusem”, tym, którego stać na wszystko. Nieobliczalnym. Potrafił wyrzucić stolik przez okno, wymachiwać wackiem na środku klasy albo poprzebijać nauczycielowi opony w aucie. Był wielokrotnie zawieszany w prawach ucznia i w pełni zasłużył na swą reputację, ale było warto, bo dzięki temu zyskał respekt.
Nie znał się na gramatyce języka francuskiego czy geografii, ale o respekcie wiedział co trzeba.
Sięgnął ręką, jakby od niechcenia schwycił Bardsleya za włosy i odciągnął go do tyłu. Tłum zamarł, a potem zachichotał nerwowo, gdy Bardsley poderwał się wściekły, gotów dołożyć zdrowo śmiałkowi, który pociągnął go za włosy.
I wtedy zobaczył sprawcę. Chłopca niższego i drobniejszego niż on, który przyglądał mu się ze spokojem oczyma zimnymi i ciemnymi jak kamienie zamarznięte w błocie; ręce znów włożył do kieszeni.
Tłum rozproszył się na mniejsze grupki. Spodziewano się ostrej rozróby, ale Bardsley po prostu zrejterował do szatni, obiecując, że po szkole spuści śmiałkowi solidne manto, choć nie zamierzał tego zrobić. Chłopak leżący na ziemi podniósł się powoli i zaczął wygładzać pomięty mundurek. Nic nie mówił, tylko nerwowo patrzył na swego wybawcę, równocześnie poprawiając krawat i wycierając rękawem smarki z nosa.
Czarnowłosy chłopak widywał go wielokrotnie, ale nigdy nie rozmawiali. Był o rok młodszy, miał zapewne tylko dwanaście lat, a różne roczniki nie utrzymywały ze sobą kontaktów.
Jasne włosy miał zwykle starannie uczesane, z przedziałkiem i często przesiadywał gdzieś w kącie, zerkając jasnoniebieskimi oczyma znad książki na dzieciaki grające w gry zespołowe, w których on nie uczestniczył. Był dużym chłopcem, co najmniej o trzydzieści centymetrów wyższym niż większość jego rówieśników, i piekielnie bystrym, ale pod innymi względami, tymi ważniejszymi, pozostawał daleko w tyle. Zapewne nie zrobił nic konkretnego, aby wkurzyć Bardsleya, choć to nie miało większego znaczenia.
Starszy chłopak patrzył z uśmiechem na brązowy plastikowy grzebyk, który pojawił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zaczął rozczesywać jasne włosy, usuwając z nich grudki żwiru. On sam też miał grzebyk, ale inny, metalowy, dużo fajniejszy, używany głównie do gry z chłopakami, gry, w której był niekwestionowanym mistrzem. Była to brutalniejsza wersja „łapek” albo „papier, nożyce, kamień”, a po spotkaniu z nimi ręka jego przeciwnika po paru sekundach ociekała krwią. Był mistrzem, nie dlatego, że był szybszy od innych, po prostu potrafił dłużej znosić ból.
Kiedy musiał, potrafił poradzić sobie z naprawdę silnym bólem.
Jasnowłosy chłopiec starannie wsunął grzebyk do wewnętrznej kieszeni marynarki, chrząknął nerwowo, a na jego ustach pojawił się rzadki u niego uśmiech. Uśmiech zniknął, gdy nie wywołał żadnej reakcji. W tej sytuacji chłopiec wyciągnął do swego wybawcy rękę, pozbawioną jakichkolwiek zadrapań i blizn.
– Dziękuję za to... co zrobiłeś. Nazywam się Palmer. Martin...
Chudy czarnowłosy chłopak, świr, dzieciak zdolny do wszystkiego, pokiwał głową. Zignorował podaną mu dłoń i przedstawił się, wymawiając swoje nazwisko z łobuzerskim uśmieszkiem, jakby wyjawiał wstydliwy sekret. Albo dawał podarunek wart więcej, niż mogło się z pozoru wydawać.
– Nicklin.