Między aktami - ebook
Między aktami - ebook
Ostatnia powieść Virginii Woolf
Jest rok 1939. Letni dzień na wsi w samym środku Anglii. Mieszkańcy domu w Pointz Hall oraz ich goście celebrują codzienne salonowe rytuały. W tym samym czasie na pobliskiej łące wystawiane jest doroczne widowisko w amatorskiej obsadzie. W obu miejscach bohaterowie odgrywają te same role. Na scenę wchodzą: kobieta i mężczyzna, miłość i nienawiść, młodość i starość. Tak jak przed wiekami, tak samo i teraz. A odwieczną harmonię pomaga odnaleźć sztuka.
Między aktami to ostatnia powieść Virginii Woolf. Pisana w trakcie wojny, pomiędzy kolejnymi bombardowaniami Londynu, została ukończona na krótko przed samobójczą śmiercią autorki. Paradoksalnie jedna z najbardziej lirycznych książek Woolf.
Od jej pierwszej powieści, „The Voyage Out” po ostatnią „Między aktami”, nieukończoną i bardzo dla mnie prawdziwą – przechowuję w pamięci zarówno całe ich ustępy, jak i poszczególne zdania, słowa, w których Woolf tak pięknie zamknęła esencję starości, małżeństwa, kontemplacji ukochanego obrazu – jej pisarstwo było ciągiem śmiałych eksperymentów.
Doris Lessing, „The Guardian”
To, co najważniejsze w „Między aktami” ukrywa się między wersami. Niezwykła wyobraźnia, wyjątkowy talent w tworzeniu metafor, budowaniu kadencji, zaskakujące skojarzenia – oto geniusz Woolf.
Hudson Strode, „The New York Times”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07184-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani Haines, żona ziemianina, kobieta o gęsiej twarzy i wyłupiastych oczach, jakby właśnie dojrzały w rynsztoku coś, co można połknąć, powiedziała z emfazą:
– Cóż za temat do rozmowy w taki wieczór!
Potem zapadła cisza; zakaszlała krowa; co skłoniło panią Haines do uwagi, że to dziwne, ale jako dziecko nigdy nie bała się krów, tylko koni. No, ale kiedy była maleńkim dzieckiem, jeszcze w wózku, potężny perszeron przecwałował dosłownie cal przed jej twarzą. Jej rodzina, zwróciła się do starszego pana siedzącego w fotelu, od stuleci mieszka w pobliżu Liskeard. Groby na cmentarzu mogą o tym zaświadczyć.
Na zewnątrz zachichotał ptak.
– Słowik? – spytała pani Haines. Słowików nie ma, słowiki nie docierają tak daleko na północ. To był ptak dzienny, który nawet przez sen chichotał nad soczystą treścią dnia, nad robakami, ślimakami i kurzem.
Starszy pan w fotelu – pan Oliver, emerytowany urzędnik kolonialny z Indii – powiedział, że jeśli dobrze słyszał, to miejsce, które wybrali pod zbiornik kanalizacyjny, znajduje się na rzymskiej drodze. Z samolotu, powiedział, nadal wyraźnie widać bruzdy pozostawione przez Brytów, Rzymian, przez elżbietańskie dwory i przez pługi, które orały wzgórza pod pszenicę w czasach wojen napoleońskich.
– Ale pan nie pamięta... – zaczęła pani Haines. Nie, tego nie. Pamięta jednak... – i już miał im powiedzieć co, kiedy z zewnątrz dobiegł hałas i weszła Isa, żona jego syna, z włosami splecionymi w warkoczyki, w spłowiałym szlafroku w pawie. Weszła niczym płynący łabędź, ale zawahała się i zatrzymała nagle, zaskoczył ją widok zebranych w pokoju ludzi, zapalone lampy. Siedziała przy swoim synku, który źle się czuje, przeprasza. A o czym rozmawiają?
– Rozmawiamy o kanalizacji – powiedział pan Oliver.
– Cóż to za temat do rozmowy w taki wieczór! – znów wykrzyknęła pani Haines.
A co on mówił o kanalizacji lub o czymkolwiek innym? – zastanawiała się Isa, zwracając głowę w stronę ziemianina, Ruperta Hainesa. Spotkała go kiedyś na kiermaszu dobroczynnym i na towarzyskim turnieju tenisowym. Podał jej wtedy filiżankę i rakietę – to wszystko. Ale w jego pobrużdżonej twarzy zawsze wyczytywała tajemnicę, a w milczeniu – namiętność. Czuła to wtedy, na turnieju i na kiermaszu. Teraz, po raz trzeci, nawet może trochę silniej, poczuła to znowu.
– Pamiętam – wtrącił starszy pan – jak moja matka...
Pamiętał, że matka była bardzo tęga, że puszkę z herbatą zamykała na kluczyk, ale właśnie w tym pokoju ofiarowała mu tomik Byrona. Ponad sześćdziesiąt lat temu, powiedział, matka ofiarowała mu dzieła Byrona właśnie w tym pokoju. Zawahał się.
– „Idzie w Piękności, jak noc, która kroczy” – zacytował. A po chwili jeszcze: – „Nigdy już nie wypłyniem łodzią przy księżyca blasku”.
Isa uniosła głowę. Słowa utworzyły dwa kręgi, idealne kręgi, które niosły ich, ją i Hainesa, niczym parę łabędzi po strumieniu. Ale jego śnieżnobiałą pierś otaczała brudna plątanina rzęsy wodnej, a jej błoniaste stopy były uwięzione przez męża, maklera giełdowego. Zakołysała się na trójkątnym taborecie, obwisły jej ciemne warkoczyki, ciało w wypłowiałym szlafroku było jak wałek.
Pani Haines zdała sobie sprawę z uczucia, które tamtych wiązało, a ją wykluczało. Czekała, jak czeka się, aż wybrzmi dźwięk organów, zanim się wyjdzie z kościoła. W samochodzie, w drodze powrotnej do czerwonej willi, wśród łanów zboża, zniszczy to uczucie, jak drozd, który dziobem rozdziera motyle skrzydła. Odczekała dziesięć sekund, po czym wstała, zatrzymała się, a następnie, jakby dosłuchała do końca ostatniego dźwięku, wyciągnęła rękę do pani Gilesowej Oliverowej.
Isa, choć powinna była podnieść się w tej samej chwili, w której wstała pani Haines, siedziała nadal. Pani Haines popatrzyła na nią łapczywie z głębi swych gęsich oczu. „Bardzo panią proszę, pani Oliver, proszę mi zrobić ten zaszczyt i zauważyć moje istnienie...” – do czego Isa została ostatecznie zmuszona. Podniosła się wreszcie z krzesła, w wypłowiałym szlafroku, z warkoczykami opadającymi na ramiona.
≈