- W empik go
Między bukami echa mają gęstość krwi - ebook
Między bukami echa mają gęstość krwi - ebook
Doskonały karpacki kryminał w sam raz na wczasy! Co zrobić z dławiącym oddech przeczuciem zbliżającej się śmierci o zapachu mokrego błota? Gdzie znajduje się zdziadziały emeryt, który zaginął tuż po wizycie swego marnotrawnego syna?
W zapadłej wsi na Pogórzu Przemyskim mają miejsce przedziwne zdarzenia: policja od lat poszukuje dziewczyny z tatuażem na kostce, podejrzany o morderstwo Kudłaty Rafałek wymaga natychmiastowej amputacji zarobaczonej ręki, zaś w pobliżu chałupy z karłowatą gruszą u boku gromadzi się sto dwadzieścia osób pragnących pomóc w wyjaśnieniu okoliczności zniknięcia zamieszkałego w niej zdziwaczałego Lecha Chołymskiego...
To przewrotnie mroczna opowieść o przegranym życiu ludzi z zapomnianej wsi na Podkarpaciu.
Jeśli lubisz klimatyczne powieści, w których nostalgia za latami 80-tymi miesza się z wątkami kryminalnymi i psychologicznymi, oto lektura w sam raz dla ciebie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-7233-0 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PANIE CHOŁYMSKI?
Czwartki w Husnem właściwie niczym się nie różniły od reszty wtorków, piątków czy nawet niedziel lub całych długich weekendów. Ludzie tutaj byli w większości emerytami, w pewnym sensie podobnymi do Chołymskiego. Tak samo odstawieni na bok, zezłomowani; zdawali się trzymać kalendarza tylko z przyzwyczajenia albo czegoś bardziej na wzór obowiązku, łudząc się przy tym, że ma to w ich życiu jakieś szczególne znaczenie. Nie inaczej było i tamtego ranka, o godzinie ósmej trzydzieści siedem dokładnie, gdy jeszcze nic nie zapowiadało, że ten akurat czwartek zostanie zapamiętany na dłużej.
Fotel w pokoju Chołymskiego chyba nie powstał po to, aby służyć wygodą. Był raczej z rodzaju tych zbyt miękkich, zbyt gąbczastych, żeby móc na nim siedzieć, o spaniu już nie wspominając. Mimo to jednak przyszłej zakonnicy udało się spędzić na nim ponad dziesięć godzin. Był to swego rodzaju wyczyn, lecz ciało Weroniki miało chyba coś innego do powiedzenia, ponieważ zdecydowało się przerwać proceder, wysyłając w tym celu pojedynczy, acz pociągły i złośliwie drapieżny skurcz, który szarpnął dziewczynę w okolicach lędźwi. Grymas bólu wykrzywił spokojną dotąd twarz. Jej właścicielka machinalnie odwróciła się na drugi bok tylko po to, jak się okazało, aby swoją sytuację pogorszyć.
– Rany boskie – westchnęła i tym oto sposobem pobudka stała się faktem. Nie było od niej ucieczki.
Zdając sobie z tego sprawę, dziewczyna wyprężyła się, zmusiła do ruchu skute ze sobą kręgi – o, jak zagruchotały – i usiadła na skraju fotela, gdzie ziewnęła szeroko, po czym zadrżała, gdy dotarł do niej chłód nowego, jakże wspaniałego dnia. Poza tym w głowie zakłuł ją kac, a na języku poczuła wspomnienie bimbru z gruszek, który podziałał na nią lepiej niż pierwszej klasy melatonina.
Nie spodziewała się, że tak zareaguje na owocowe przetwory Chołymskiego, ale nie było co ukrywać, fakty mówiły same za siebie: wypiła całą szklankę na raz. Rumieniec znów pojawił się na jej pospolitym obliczu i nie był to wcale rumieniec wstydu czy politowania względem własnej lekkoduszności, przeciwnie – był to rumieniec pochwały. Najwidoczniej w środku małej nowicjuszki od jakiegoś czasu kwitła wcale niemała potrzeba, żeby popełnić jakieś głupstwo. Może chciała sobie przypomnieć, że to jeszcze potrafi?
Zadowolona z siebie sięgnęła za okulary, które ktoś z niej zdjął, ostrożnie wyczyścił z sadzy, poskładał i z ewidentną rozwagą położył na parapecie, żeby były w jej bezpośrednim zasięgu. Musiał to być ten stary piernik, pomyślała z sympatią, a gdy założyła na oczy szkła, spostrzegła, że wersalka Chołymskiego stoi pusta. Jego człapaki z filcu – nieruszone. Niewiele to znaczyło. Na początku. Dziewczyna poszła więc skorzystać z łazienki, którą znalazła bez trudu (jedyne pomieszczenie na parterze, nie licząc kuchni oraz dużego pokoju z widokiem na las i zamurowanym lata temu kominkiem).
W łazience zapach panował cierpki. Po wejściu do środka ślina w ustach niemal natychmiast mieszała się z molekułami żelaza. To przez zacieki, które powypływały z rur, plamiąc kafelki barwy więdnącej leniwie mięty. Stojąca przy ścianie wanna również pozostawiała wiele do życzenia i przydałoby jej się porządne szczotkowanie. To jednak wymagałoby determinacji fińskich pograniczników, ponieważ woda u Chołymskiego była lodowata i szorstka od nadmiaru kamienia. Skóra tężała przez to, jak guma. Weronika przekonała się o tym dosłownie, kiedy umyła ręce, a po nich umyła też i twarz. Jej powieki na kilka sekund zrobiły się sztywne.
Po załatwieniu wszystkich spraw natury sanitarno-fizjologicznej (nie bez problemów), weszła do kuchni, gdzie po aktywności gospodarza wciąż nie było śladu. Dziewczyna doszła do wniosku, że musiał wyjść na zewnątrz, aby przynieść nieco świeżego drwa. Byłoby to z jego strony rozsądne, zważywszy na to, że termometr za oknem wskazywał ledwo kilka stopni na plusie, a w koszyku pod kuchennym piecem nie było już nic, czym by można było palić. Postanowiła zaczekać. Usiadła na krześle. Zaskrzypiało.
Skrzypiał również i czas, którego trybiki obracały się z trudem, zupełnie od niechcenia. Mogłaby przysiąc, że to słyszy, a już na pewno słyszała każdy swój wdech, każdy ruch powietrza szumiący wewnątrz jej ciała. Za oknem natomiast wiatr musnął powierzchnię lasu, to i drzewa zaszumiały. Zaraz potem jakiś jęk przemknął przez zwichrowane drzwi. Coś stęknęło u krokwi na dachu. Słuchała tego wszystkiego, siedząc na krześle w kuchni, i mimo towarzystwa dźwięków poczuła się sama, ta dziewczyna z klasztoru, tak strasznie sama w cudzym domu pod lasem na końcu wsi, gdzie powoli zaczynało już pachnieć śniegiem.
—
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.