- W empik go
Między nami - ebook
Między nami - ebook
Codzienność to pole bitwy… zwłaszcza dla młodej matki!
Natalia, mama dwójki urwisów, zarządza codziennym chaosem z niezachwianym wdziękiem. Wszyscy dookoła dbają, by nie zaznała nudy: dzieci, przyjaciółki w kryzysie, teściowa, a nawet budząca postrach żona szefa.
Na domiar złego, kiedy życie wydaje się już wystarczająco skomplikowane, Natalię niespodziewanie odwiedza jej siostra, odzywa się do niej dawny przyjaciel, a na horyzoncie pojawia się kobieta aspirująca do roli kochanki jej męża… Natalia jednak nie zamierza się poddawać. Z brawurą podchodzi do życiowych zmagań i stawia czoła wszystkim wyzwaniom!
Między nami to słodko-gorzka powieść, która z humorem pokazuje, jak czerpać siłę z codziennych trudności.
Misia chyba już zdążyła się znudzić swoją układanką, bo zorientowałam się, że nie ma jej na dywanie. Co jednak bardziej mnie zaniepokoiło – nie było też Duszka. No i ta cisza… Wiadomo, coś się wydarzy. Jak nic, wykorzystali okazję, że poszłyśmy do kuchni i nikt na nich nie patrzy. Ciekawe, co tym razem wymyślili…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-360-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy masz dzieci, budzik jest niepotrzebny. Piąta rano, dzień w dzień, od poniedziałku do piątku – to samo. Kiedyś słyszałam, że niektórzy rodzice z pociechami śpią do szóstej, ale nie wiem, czy można w to wierzyć.
– Nie chceeeę iść do przedszkola… – Duszek już tuptał słodkimi małymi stópkami ze swojego pokoju do naszej sypialni.
Poranny dramat rozgrywa się najczęściej w naszym łóżku. Nic dziwnego, scena dwa na dwa metry pomieści więcej emocji niż łóżko przedszkolaka.
Wdech, wydech. Muszę dojść do siebie szybciej, niż on dojdzie do naszej sypialni. Jeszcze się dobrze nie obudził, pojawi się z jednym okiem otwartym, a drugim jeszcze kończącym sen, ale już świadomy tego, co go czeka za dłuższą chwilę. Mamy co najmniej dwie godziny – rzut oka na zegar – trzy godziny zabawy – a on już rozpoczyna jednoelementową litanię. Tak będzie aż do wyjścia z domu. Wstajemy o piątej od kilku dobrych tygodni. Z zegarkiem w ręku – piąta i ani minuty później. Jakimś cudem przeważnie udaje nam się doleżeć do szóstej z minutami, a potem zaczyna się wyścig z czasem. Nie, nie musimy się spieszyć. Czasu z pozoru jest ho, ho, ho, ale czynności, które trzeba wykonać przed wyjściem, to kolejna litania. Tym razem już o niezliczonej liczbie elementów.
– Kochanie, poniedziałek to jest taki mały potworek, który wymaga oswojenia. Spędziliśmy weekend razem i nikomu nie chce się wracać do pracy – ja też nie tęsknię do szarej codzienności, do tych samych czynności, do rutyny, którą z jednej strony lubię, bo zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej przewidywalność nudzi i męczy. Nie chodzi mi o brak przygód, bo z dwójką dzieci nie mogę na to narzekać, ale o taki stan zawieszenia, wykonywania obowiązków przeplatanych drobnymi przyjemnościami w oczekiwaniu na zmianę. Ja czekam najbardziej na jedną – wysłanie Misi do przedszkola i powrót do pracy w normalnych godzinach. Ale to musimy jeszcze na jakiś czas odroczyć.
Żyję nadzieją, że adaptacja Misi przebiegnie spokojniej niż Dawidka i oszczędzi mi stanów stresowych, niekończących się rozmów o tym, po co jest to durne przedszkole i za jakie grzechy trzeba tam iść. Moja kreatywność w wygłaszaniu mów motywacyjnych prawdopodobnie wyczerpała się na Duszku, więc Misia musi to łyknąć spokojniej. Inaczej zginiemy, a ja pierwsza. Po tygodniach klęsk i niepowodzeń Marek wymyślił taką sprytnie działającą metaforę. Moje starsze dziecko nie chodzi do przedszkola, tylko do pracy. Kilka dni przed adaptacją zapał minął jednak całkowicie, a zastąpiło go przerażenie. Średnio mieliśmy pomysł, co z tym zrobić. Cierpliwie czekaliśmy, myśleliśmy, że się ułoży, Duszek znajdzie kolegę, polubi to miejsce. Panie dwoją się i troją, ale on na razie zdecydowanie woli być w domu, nawet chory. Marek przeprowadził z nim rozmowę, wyjaśnił, że tata idzie do swojej pracy, a Dawidek do swojej, bo każdy ma jakieś obowiązki. Bardzo mu się to spodobało. Być jak tata w jego wieku to wielka rzecz i tego się trzymamy, żeby przetrwać.
– Nieee chceeę iść do przedszkolaaa!!! – powtarza coraz głośniej i głośniej Duszek. Zaraz dojdą łzy, krzyk i zobaczymy, co jeszcze. Wdech, wydech. Wiem, że tylko mój spokój może nas uratować przed katastrofą, ale też czuję, że akurat w poniedziałek o piątej rano mam dość ograniczone rezerwy. Jak puszczą mi nerwy, wybuchnie też po kolei cała reszta. Czasem czuję, że to za dużo: być fundamentem spokoju całej rodziny. Czasami bardzo chciałabym dać upust emocjom, ale pamiętam, czym to się kończy. Nie mam siły powstrzymywać się i chłonąć ich emocji jak gąbka, ale tym bardziej brak mi jej, by gasić potem kilka pożarów naraz z płonącą z emocji mną na czubku tej katastrofy. Po weekendzie jest zawsze najgorzej. Przerwa, dobrze wykorzystany czas razem na mieście, jakieś szalone przygody i atrakcje wymyślane po to, żeby było inaczej niż od poniedziałku do piątku. Cel: zmęczyć dzieci i wypić gorącą kawę, którą ktoś zrobi i poda, a potem jeszcze pozmywa brudne kubki. Tylko po dobrobycie trudno, bardzo trudno, wskoczyć z powrotem w niechciany kierat. Dobra, wykrzeszę z siebie jeszcze odrobinę cierpliwości, empatii i… luzu! Tak, tylko luz może nas uratować.
– A co chcesz na śniadanie? – Dziś jadę na rezerwie, więc jedyne, co przychodzi mi do głowy, to odwrócenie jego uwagi. Ten pomysł działa zwykle jak tępe nożyczki – niby tną, ale jednak całą czynność trzeba powtórzyć od nowa, jeszcze raz dobrać lepsze narzędzie, tfu, zestaw słów.
– Jajecznicę – usłyszałam z ust mojego małego. _Tell me why I don’t like Monday._ Nieee, udało mi się? Przeszliśmy o krok dalej? Jak to dobrze, że dzieci potrafią zaskakiwać też pozytywnie.
– No to lecimy z tym poniedziałkiem! – Nie czekam zbyt długo, bo może się okazać, że to tylko chwilowy przypływ dobrej energii. Zeskakuję z łóżka, chwytam w pędzie ciuchy Misi, nową pieluchę i rach-ciach, jedno dziecko już ubrane, czyste i pachnące. Jajecznica się robi, córcia słodko chodzi w kółko i próbuje podskakiwać, co chwilę bijąc sobie brawo, zachwycona nową umiejętnością. Tak trzeba żyć, myślę, patrząc na nią. Pierworodny wybiera koszulkę. Włączam radio, niech nas obudzi jakimś mocnym uderzeniem. Chociaż chyba trzeba się przerzucić na coś bardziej familijnego, jeśli nie chcemy, żeby teściowa znowu miała stan przedzawałowy, przepytywana przez wnuczka o sprawy wagi najwyższej.
– Ile mamy jeszcze czasu? – pyta zaniepokojony młody człowiek, zasiadając przed talerzem jajecznicy z szynką, czyli daniem, które wchodzi zawsze. Tosty mogą wylądować na podłodze, parówka może podzielić ich los, buła bywa dziurawiona palcem aż do rozerwania, ale jajecznica wchodzi jak złoto.
– Sporo – odpowiadam z uśmiechem. – Zjemy, umyjemy zęby, dłuższa chwila zabawy i… – kontynuuję, zerkając na zegarek – …szlaczki albo malowanki też zdążymy.
– A krzyżówkę? – domaga się Duszek, który kocha łamigłówki.
– Też. – Uśmiecham się do siebie nad kromką chleba z pastą z suszonych pomidorów, bo już wiem, że jakoś ten tydzień zaczęliśmy i na razie ofiar nie ma.
Żeby nie było zbyt pięknie, przed wyjściem koniecznie trzeba się przebrać, bo koszulka się zalała nie wiadomo czym, zaginął but, którego nie dało się zastąpić żadnym innym, i okazało się, że na śniadanie jednak miały być tosty… Kiedy zamykałam kluczem drzwi od mieszkania, a Duszek łapał windę, byłam już całkowicie obudzona. Bez kawy. Zjeżdżając na parter, starałam się przypomnieć sobie, czy w ogóle ją zrobiłam. Pewnie tak, tylko zapomniałam wypić. Jak wrócimy, będzie, jak znalazł. Pyszna i zimna jak zawsze.ROZDZIAŁ 3
– Mamo, a ilu trzeba mieć przyjaciół? – Duszek zadał to pytanie, kiedy wracaliśmy z przedszkola. Ależ trafił. Akurat dziś?
Dzieci mają wbudowany radar, słowo daję. Zawsze trafiają w dziesiątkę. Dziś jest rocznica śmierci mojej przyjaciółki. Kamila odeszła nagle, tak jak odchodzić się nie powinno. Miała wypadek. Okoliczności nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Nie bardzo też umiem się z tym jej odejściem pogodzić, chociaż minęło już kilka lat. Byłyśmy ze sobą bardzo blisko, odkąd pamiętam. Co prawda wchodzenie w dorosłość sprawiało, że nasze drogi powoli się rozchodziły, ale zawsze umiałyśmy znaleźć czas, żeby się spotkać. Kamila wyciągała mnie z dołów, zawodów miłosnych i wszelkich rozczarowań. Czuwała nade mną jak anioł stróż. Na mnie też mogła liczyć, choć rzadko potrzebowała pomocy. Była silna, naprawdę silna. Nie przejmowała się za bardzo tym, co inni o niej myślą, podczas kiedy ja analizowałam każde krzywe spojrzenie. Po porażkach dawała sobie czas na odsapnięcie i zawsze podnosiła się jeszcze silniejsza, wyciągała wnioski z nieudanych relacji, złych decyzji. W zasadzie była moim przeciwieństwem i czasem zastanawiałam się, jak to się stało, że łączyła nas tak silna więź.
Kamila wpadła pod samochód. Wypadek, jakich mnóstwo, ale do jej historii to zupełnie nie pasowało. Zawsze rozglądała się kilka razy w obie strony, mogła być wzorem dla dzieci uczących się zasad bezpiecznego poruszania się po drodze. Nawet kiedy bardzo się spieszyła, cierpliwie czekała, stojąc na czerwonym świetle. Jako kierowca była równie uważna. Jeździła zgodnie z przepisami, nie przekraczała prędkości, nie wyprzedzała na trzeciego. Przy całym swoim życiowym szaleństwie i czerpaniu garściami z tego, co podsuwa los, była po prostu odpowiedzialnym uczestnikiem ruchu drogowego. Tacy ludzie nie wpadają pod samochód.
W ten feralny dzień rano zadzwoniła do mnie z informacją, że chce mi powiedzieć coś ważnego i musimy się spotkać, bo to nie jest temat na telefon. Wyczułam w jej głosie radość pomieszaną z czymś jeszcze, ale zapytana, nie chciała zdradzić nic więcej. Miałyśmy się spotkać wieczorem, po jej pracy. Nie spotkałyśmy się. Czekałam w naszej ulubionej knajpce niedaleko centrum, ale kiedy minęło dwadzieścia minut od umówionej godziny, wiedziałam już, że wydarzyło się coś złego.
Kamila weszła na jezdnię na czerwonym świetle wprost pod koła pędzącego samochodu. Nikt, kto ją znał, nie mógł uwierzyć w taki scenariusz. Życie jednak nie przejęło się specjalnie tym, że obsadziło ją nie w tej roli, co trzeba. Do tej pory wydaje mi się to nieprawdopodobne. To był dla mnie ogromny szok i cios jednocześnie. Kiedy się dowiedziałam, nie byłam w stanie uronić ani jednej łzy. Niedorzeczne. Byłam zrozpaczona, że straciłam najlepszą i jedyną przyjaciółkę, a nie potrafiłam tej straty opłakać. Przecież tak się robi, kiedy człowiek dowiaduje się, że jego świat się zawalił. Trzeba płakać. To oczyszcza i przynosi ulgę, ale mnie nie udawało się wydobyć z siebie nic. Byłam wściekła, bo czułam, że łzy zabrałyby część tego smutku, przyniosłyby ukojenie, przynajmniej na chwilę. Ale nie, nic. Oczy suche jak pustynia, nawet w czasie pogrzebu.
Pękłam po kilku dniach. Właśnie brałam prysznic, roztrząsając wydarzenia minionego dnia, i pomyślałam odruchowo, że muszę zadzwonić do Kamili, żeby jej wszystko opowiedzieć i zapytać o radę. Zapomniałam o tym, co się stało, a może wciąż nie mogłam w TO uwierzyć. Wyszłam, szybko złapałam ręcznik, a zaraz potem chwyciłam telefon, wybrałam jej numer i… i przypomniało mi się, że nikt nie odbierze, bo jej już nie ma. Łzy napływały do oczu powoli, ale było ich coraz więcej i więcej. Byłam wtedy sama w mieszkaniu. Płakałam całą noc. Oglądałam nasze wspólne zdjęcia, czytałam ostatnie SMS-y, maile i… I dopiero wtedy poczułam, że ją pożegnałam.
Nagle z zamyślenia wyrwał mnie ciągnący za rękaw Duszek. O co pytał? A tak…
– Przyjaciół nie trzeba mieć, raczej można – zaczęłam niepewnie, bo naprawdę nie wiedziałam, dokąd ta rozmowa nas zaprowadzi, ale dziś wolałabym, żeby nie było to zbyt daleko i głęboko.
– Nie trzeba? – zapytał zdziwiony.
– Nie, nie trzeba. – Wiem, jak trudno wchodzi się w nowe relacje. Znam to doskonale. Po śmierci Kamili już nikogo nie dopuściłam do siebie tak blisko. Ona była moją jedyną przyjaciółką. Inne koleżanki to tylko… koleżanki z pracy, znajome ze studiów. Z uprzejmości podtrzymywałam lepiej rokujące znajomości, inne zaniedbałam aż do rozpadu. Nowe osoby też poznawałam niechętnie. Duszek moje obawy i lęki przed relacjami przejął w całości. Nie zawsze wiem, jak mu pomóc, choć staram się robić co w mojej mocy, kiedy tylko mam na to zasoby. Na placu zabaw próbuję mu coś podpowiadać, zdarza się, że jakoś niezgrabnie zacznę rozmowę z innym rodzicem, ale w przedszkolu jest już zdany tylko na siebie.
– A Michałek mówił, że trzeba mieć dużo przyjaciół.
Michałek… coś czuję, że tego pana to jeszcze nieraz weźmiemy na języki w tym roku. Najstarszy w grupie, największy, najbardziej skory do łobuzowania. Na razie trzyma się z daleka od Duszka, ale coś mi mówi, że prędzej czy później nadejdą michałkowe kłopoty.
– Kochanie, może Michałek to gdzieś usłyszał i powtórzył? Nie wiem, co ma w głowie. Ja ci mówię, że przyjaciel to jest ktoś bardzo bliski twojemu sercu, ktoś, komu ufasz, możesz mu zdradzić swoje sekrety. Nie trzeba mieć wielu przyjaciół, wystarczy jeden. – Zawahałam się. Mówić czy nie mówić? – A czasem nie ma się żadnego przyjaciela, takiego, wiesz, bliskiego, jak ci mówiłam. Czasem ma się tylko kolegów, koleżanki…
– A ty masz przyjaciela? – przerwał mi.
No i co mu powiedzieć? Nie mam już dziś siły na rozmowę o śmierci, odchodzeniu. Skłamać? Nie lubię i staram się tego nie robić, w żadnym wypadku.
– Ja mam Marka, waszego tatę. Ufam mu, rozmawiam z nim o wszystkich sprawach…
– Tata to tata – zauważył trzeźwo Duszek – ale czy masz przyjaciela, nie tatę? –Stanowczo domagał się innej odpowiedzi.
Gdzie nam się potem gubi ta ciekawość? Dziecko musi znać odpowiedź teraz, już. Z biegiem lat człowiek ten dar przeważnie traci, przyzwyczaja się do niezrozumiałych sytuacji albo słów. Niepotrzebnie.
– Mąż też może być przyjacielem. – Nie wiem, czy to temat na rozmowę z pięcioletnim dzieckiem. Przepraszam, pięcioipółletnim…
– A innego nie masz? – Chyba wizja taty jako mojego przyjaciela nie do końca go przekonała.
– Nie. Nie mam teraz innego przyjaciela. Nie mam też przyjaciółki – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zobaczymy, jak to przyjmie.
– I co? – Spojrzał na mnie podejrzliwie. Nie wiem, o co mu chodzi.
– I co: co? – To może być początek burzy. Już nieraz tak niewinnie zaczynały się niezłe wybuchy. Jak nie zrozumiałam jego pytania albo wywodu, bo sam się zapętlił w słowach, to zazwyczaj ja byłam temu winna.
– I co, że nie masz? – doprecyzował jednak.
– I nic, jakoś trzeba żyć. – Westchnęłam, gotowa na to, że jednak będzie burza.
– No to ja też nie będę miał – podsumował krótko, bez żalu. Jak mama może z takim faktem żyć, to on też spróbuje.
– Nikt w twoim przedszkolu nie nadaje się na przyjaciela? – zapytałam, choć wiedziałam, co odpowie.
Jest tam niezbyt długo, na razie woli obserwować dzieci niż się z nimi bawić. Znając prawidłowości przedszkolnego życia, obawiam się, że kiedy mój syn będzie gotowy na nawiązanie relacji, to już, niestety dla niego, wszyscy będą połączeni w pary, i zostanie sam. Boję się tego jako mama. Chciałabym dla niego pięknego dzieciństwa, dobrego czasu, gdziekolwiek jest, i przyjaznych ludzi wokół. Ale im dłużej jestem mamą, tym wyraźniej widzę, że mój wpływ jest ograniczony, a oczekiwania muszę pogodzić z faktem, że urodziłam nie drugą siebie, lecz nowego człowieka, który pójdzie przez życie na swoich, a nie na moich zasadach. Czas spędzony na siedzeniu z boku, dla mnie stracony, dla niego może być rozbiegiem, który musi pokonać, żeby wystartować, albo rozgrzewką poprzedzającą trening. Tyle już razem przeszliśmy i tyle pokonaliśmy przeciwności. Może znajdziemy kolegę w tym przedszkolu… za jakiś czas. To znaczy Duszek, bo ja kolegi nie szukam.
– Jeden się nadaje. – Ale szok! – Trochę się nadaje, a trochę nie.
– A kto? – Ależ byłam ciekawa.
– Grzesio lubi motory. – No tak. To dobry znak, będzie o czym pogadać. Teraz moja w tym głowa, co można z tym zrobić.
– Super, rozmawialiście o motorach?
– Nie, on dziś przyniósł do przedszkola mały motorek i się nim bawił.
– Chciałbyś się kiedyś z nim pobawić?
– Nie… – Logika pięciolatka. Przepraszam, pięcioipółlatka… Na przyjaciela się trochę nadaje, lubi motory, ale bawić się z nim nie chce. Ja też taka byłam? Też tak miałam? Nie… ja już na etapie czterolatki miałam poukładane: dorosłych się słucha, nie wolno się mazgaić i trzeba bawić się z innymi bez gadania. Grzeczna dziewczynka w warkoczykach z kokardami.
– A może spróbujemy się z nim kiedyś spotkać po przedszkolu? – Szybki pomysł, a na twarzy Duszka jakby błysk radości.
– Dobra – rzucił od niechcenia – tylko on przyjechał z baaardzo daleka. – Masz ci los! Nie dość, że będę musiała przełamać się i podejść do kogoś nieznanego, to szykuje się pogawędka w obcym języku. Zawsze mam pod górkę.
– Angielski to może jakoś ogarnę, co? – rzucam i puszczam do niego oko. W końcu tłumaczę książki z tego języka. – Dobra, Duszek, lecimy szybko do domu, a potem może jeszcze jakiś spacer się uda albo chociaż wyjście na plac zabaw.
Oczywiście okazało się, że Grzesio, co lubi motory, nie ma anglojęzycznych rodziców. A dlaczego tak wyszło? No dlaczego? Bo trafiło na mnie, a ja mam przeważnie w życiu pod górkę. Mama z Hiszpanii włada tylko _español_, a tata… Tata wygląda na Skandynawa i… Skandynawem jest. Fin. Jakby był Norwegiem, to może przypomniałabym sobie cokolwiek z niemieckiego, ale nie – Fin. Przyjechali na kontrakt do Polski i… zaczynają się tu uczyć angielskiego. Brzmi jak absurd, ale jednak. Ona pracuje w korporacji, w haerze, i ogarnia Hiszpanów i Włochów, on podobnie, ale Finów i… Węgrów. Zatem język angielski jest im jakby niepotrzebny. Grześ przejawia niewytłumaczalne, trochę nadprzyrodzone zdolności językowe, bo z dziećmi rozmawia tak, jakby się urodził w Polsce. Do zabawy motocyklami to akurat wystarczy „brum”, „stop” i „start”, ewentualnie „tanku, tanku”, jak paliwa braknie. Może się dogadają z Duszkiem, bo mnie z jego rodzicami pójdzie zapewne raczej słabo. Zobaczymy, co będzie dalej. A skąd to wiem? Z przypadkowej rozmowy z panią dyrektor, która zapisywała Grzesia (George’a) z lekkim niepokojem, który jednak został całkowicie rozwiany, bo chłopiec jest bardzo kontaktowy i błyskawicznie się uczy.
Wszystko, co żyje, niech będzie mi świadkiem, że chcę pomóc mojemu dziecku z całego serca, ale życie rzuca mi pod nogi takie kłody, że głowa boli, i nie daje spać.