- W empik go
Między światami - ebook
Między światami - ebook
Młody, przystojny i przebojowy mężczyzna prowadzi beztroskie życie, jednak powoli zaczyna chcieć czegoś więcej. Nagle budzi się w zupełnie nieznanym sobie miejscu, z wielką bolesną blizną na ciele. Jest słaby i nie pamięta nic z poprzedniego życia… Postanawia zawalczyć o siebie, choć nie wie nawet, kim jest. Czy uda mu się wydostać z przerażającego, ciemnego miejsca, gdzie został uwięziony?
Ta trzymająca w napięciu do ostatniej strony opowieść odkryje przed Wami zaskakującą historię…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-475-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Policyjna syrena wdzierała się z ulicy do sypialni, a stąd do wnętrza mojej głowy, boleśnie wyrywając mnie z objęć snu. Zerwałem się i gwałtownie usiadłem. Wokół wciąż panowała noc. Gdy po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegłem nikły blask ulicznej latarni rzucający delikatną poświatę na ścianę obok łóżka. Wzór firanki rozciągnięty nieforemnie po ciemnoszarej powierzchni wyglądał jak nierzeczywista sieć, którą metafizyczny pająk zarzucił właśnie na mnie. Chwytałem nikłe światło szeroko otwartymi oczyma i wsłuchując się w coraz cichszy dźwięk syreny, starałem się odświeżyć w pamięci obrazy, które nawiedziły mnie we śnie. Zakręciło mi się w głowie i rozglądając się, próbowałem nieporadnie opanować to dziwne uczucie. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio spałem spokojnie. Bardzo często szukałem snu, wpatrując się godzinami w ekran telewizora. Zmieniałem kanały bez zainteresowania. Patrzyłem beznamiętnie to na jakiś film, to na program sportowy lub kanał popularnonaukowy. Programowałem wcześniej odbiornik na automatyczne wyłączenie się, ale bardzo często bywało tak, że nadal nie mogłem zasnąć. Programowałem więc jeszcze raz. Gdy wreszcie zamykałem oczy, wystarczył byle hałas i wszystko zaczynało się od początku. Kilka godzin przed komputerem również nie było niczym dziwnym. Tym razem w łatwiejszym zaśnięciu pomogło mi kilka butelek piwa, które wysączyłem ze Skorkiem – jedynym przyjacielem, jaki mi jeszcze pozostał. Siedzieliśmy przy kominku i wpatrując się w tańczące płomienie, wylewaliśmy na siebie żale, które – jak zwykle – bardzo pomagała wyzwolić kombinacja piwa, płonących w kominku polan i odczuwana przez nas samotność. Zaczęło się zupełnie niewinnie. Poranny telefon z propozycją przejażdżki na motocyklach. Kilkugodzinna podróż przed siebie. Przepiękne, nastrajające nostalgicznie widoki, prędkość, wiatr, wolność. Powrót, zakupy i wreszcie bardzo długa rozmowa na tematy poruszane tylko w takich właśnie okolicznościach. Te – jak byłem w zwyczaju je nazywać – konferencje odbywały się zresztą dosyć regularnie. Podobnie jak częste były motocyklowe wypady w różne, czasami zupełnie niecodzienne miejsca. Moje dotychczasowe życie upływało według pewnego, na poły beztroskiego, na poły zaplanowanego schematu: praca, dom, relaks. O ile praca była koniecznością, bo z czegoś przecież trzeba żyć, a dom miejscem wykorzystywanym głównie do noclegu, to zabawa wypełniała mi każdą wolną chwilę. Takich wolnych chwil miałem zresztą naprawdę wiele. Jeszcze za czasów studenckich rozpocząłem staż w firmie reklamowej. Na początku biegałem z pocztą, zamawiałem pizzę i odbierałem telefony podczas nieobecności którejś z sekretarek. Ogólnie rzecz biorąc, odpowiadało mi to. Obowiązki właściwie żadne i odpowiedzialność praktycznie zerowa. Kasa z tego była niewielka, ale i moje wymagania nie były zbyt wygórowane. Zwłaszcza że praca ta niosła ze sobą nowe znajomości, nowe kontakty, nowe możliwości, nowe wszystko. Wiązało się z tym jeszcze coś. Były to spotkania integracyjne, wycieczki i inne firmowe imprezy. Właśnie w czasie tych spotkań uczyłem się życia i – stwierdzam to bez zbytniej przesady – nauka ta szła mi całkiem nieźle. Poza tym wiedza, którą wtedy chłonąłem, bardzo przydawała mi się w kontaktach z kobietami. W tym temacie bowiem byłem jak dotąd prawie zupełnie zielony. Cały wolny czas wykorzystywałem na motocyklowe szaleństwa i wszystko to, co szukający wrażeń młody facet może mieć bez większego zachodu. Dziewczyny, owszem, były, ale na drugim, może nawet na trzecim planie. Teraz jednak chciałem to wszystko uporządkować. Odgrodzić się grubą kreską od dotychczasowego życia. Czas nauki, zakończony dyplomem, zostawiłem daleko za sobą. W obecnych realiach i tak nie znalazłbym pracy w wyuczonym zawodzie. Choć kontynuowałem studia niejako siłą rozpędu, po ich zakończeniu planowałem rozpocząć zupełnie nowe, inne niż dotychczas życie. Stało się to łatwiejsze, gdy w firmie poznałem już wszystkich i powoli zaczynałem ich do siebie przekonywać. Poczułem się wtedy nieco pewniej i zaczynałem widzieć własną wartość. Szefowa podniosła mi pensję i otrzymałem własną firmową plakietkę z napisem „asystent”. Był to mój pierwszy awans, można by rzec: awansik. Potem jednak zupełnie nieoczekiwanie nastąpił następny. Czy jednak naprawdę bardzo mnie zaskoczył? Wiedziałem przecież, że w pracy awansowałem głównie dzięki temu, że regularnie uprawiałem seks z panią wiceprezes, co również mi bardzo odpowiadało. Byłem wszak niewyżytym, świeżo upieczonym magistrem, który jak dotąd nie wzbudzał zbyt wielkiego zainteresowania wśród koleżanek. Szefowa natomiast, mimo że prawie dwa razy ode mnie starsza, była piękną, zadbaną kobietą. Mówiło się, że zawsze zdobywała tego, kogo tylko chciała, ale była przy tym bardzo wybredna. Wielu facetów zabiegało o jej względy, ale odchodzili z kwitkiem. Tym bardziej schlebiało mi, że wybrała właśnie mnie. Była żoną dużo od siebie starszego mężczyzny, który wciąż gdzieś wyjeżdżał. Ona natomiast, jak każda normalna, zdrowa kobieta miała swoje potrzeby i musiała sobie z tym jakoś poradzić. Zmieniała partnerów, starannie ich dobierając. Chodziły słuchy, że jej mąż był dobrze poinformowany o wyczynach żony, jednak nie widział w tym wielkiego problemu, akceptując taki stan rzeczy. Żyli ze sobą na bardzo dziwnych zasadach. On wiecznie nieobecny, ona zarabiała na siebie, dbając o dobrą kondycję firmy. Bawiła się i żyła własnym życiem, w którym swoje miejsce znalazłem i ja. Tak to właśnie poznawałem tajniki gier miłosnych od ich podstaw do wymyślnych zabaw włącznie. Miałem, rzec by można, doskonałą, bardzo profesjonalną, prywatną nauczycielkę. Stałem się praktykiem i miłośnikiem seksu w każdej niemalże jego formie. W krótkiej karierze zawodowej stałem się młodszym asystentem, a gdy jeden z pracowników odszedł z firmy, awansowałem na jego miejsce. Miałem własne biurko, nienormowany czas pracy i trzy razy większe zarobki. Niestety, zwiększyły się też wymagania szefowej i to zarówno w kwestii zawodowej, jak i intymnej. Jeśli chodzi o sferę naszej intymności, problemów raczej nie było. Kłopot polegał na tym, że właściwie nie wiedziałem, co mam robić w kwestii zawodowej. Nikt nie chciał mi pomóc, a zażyłość z szefową wzbudzała wyraźnie wyczuwalną niechęć i ciągłe podszepty współpracowników. Starałem się nie wpadać w panikę i jakoś to wszystko ogarnąć. Minęło kilka tygodni, zanim wgryzłem się nieco w nowe obowiązki. Szefowa powtarzała wciąż, żebym nie martwił się niczym i dbał tylko o siebie i swoją kondycję. Cóż z tego, gdy w pracy miałem coraz więcej zajęć, a w zaistniałych okolicznościach nikt nie chciał kiwnąć nawet palcem, by ułatwić mi życie. Podchodziłem do tego z dystansem i nie ukrywam, że mimo wszystko odpowiadało mi takie życie. Choć w planach mojej szefowej pełniłem rolę specyficznej zabawki, nie myślałem o szybkiej zmianie tego stanu. Byłem wolny, miałem nieźle płatną pracę, w której nie musiałem się przemęczać, a szefowa co kilka dni zapraszała mnie na dobre jedzenie i jeszcze lepszy seks. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że ten stan nie może trwać wiecznie. Kiedyś przecież nastąpi moment, gdy coś się zmieni. Teraz jednak chciałem stanąć mocniej na nogach, kontynuować studia na nowym kierunku i odłożyć trochę grosza na przyszłość. Szukałem przecież własnego miejsca w życiu, a ten jego fragment wydawał się całkiem udany. Wydawałoby się, że ta sielanka jest urzeczywistnieniem potrzeb i szczytem samorealizacji młodego faceta. Jednak nie. Wrażenie wolności i swobody powoli ustępowało, a w jego miejsce pojawiało się nieodparte przeświadczenie, że to, co odczuwałem, jest tylko jej namiastką. Im więcej o tym rozmyślałem, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, jest dziełem szalonego architekta, w którego projekcie jestem tylko małą kreską na marginesie kartki. Początkowy spokój i pozornie poukładane w schematy życie zaczęły dziwnie doskwierać. Czułem coraz częściej duszność i brak prawdziwej swobody. Z jednej strony chciałem i potrzebowałem stabilizacji i pewności bytu. Z drugiej jednak moja prawdziwa natura wyrywała się, szukając własnej przestrzeni i wolności. Wtedy właśnie stało się coś, co zburzyło moją rzeczywistość. Nic nie zapowiadało, jak na razie, jakichkolwiek większych zmian w moim życiu. Owszem, wiedziałem, że takowe muszą nieuchronnie nastąpić. Nie chciałem przecież utknąć w jakimś biurze na zawsze. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to tylko krótki przystanek na mojej drodze życia. Pracowałem więc, rzetelnie wypełniając swoje obowiązki, i szukałem wciąż sposobów, by pogodzić to z potrzebami duchowymi. Uczyłem się sumienności, punktualności, lojalności i pracowałem nad wyglądem zewnętrznym, co było w moim przypadku dość trudne, kłóciło się bowiem z dotychczasowymi młodzieńczymi nawykami.
Tego dnia miałem sporo pracy z wykonaniem zestawienia zamówień z ostatniego okresu i jak często ostatnio, tak i tego popołudnia zostałem dłużej w pracy. Próbowałem poukładać stertę papierów piętrzącą się przede mną na biurku i wklepać w tabelki dane, na które już od rana czekała koleżanka zza sąsiedniego biurka. Gdy byłem w połowie pracy, podeszła do mnie szefowa i powiedziała, żebym pakował manatki, bo zabiera mnie na imprezę. Właściwie nie zdziwiła mnie taka propozycja. Podobne zdarzały się już kilkakrotnie. Teraz też odpowiadało mi takie zakończenie dnia. Nie miałem żadnych planów na wieczór, a perspektywa dobrej zabawy zakrapianej jeszcze lepszymi trunkami przypadła mi do gustu. Zwinąłem więc wszystko do szuflady, zapisałem zmiany w dokumentach, założyłem marynarkę i zszedłem na dół. Szefowa siedziała już w uruchomionym aucie i niecierpliwie poprawiała makijaż. Usiadłem obok, przepraszając za to, że musiała czekać, i po chwili jechaliśmy już czarną terenówką za miasto do nieznanych mi ludzi. Miało tam być kilku jej znajomych, dobra muzyka, alkohol i luźna atmosfera. Jechałem w milczeniu, podczas gdy ona opowiadała z podnieceniem w głosie, jak będzie przyjemnie i miło. Trzymała przy tym rękę na moim udzie, poruszała palcami, drażniąc i podniecając mnie coraz bardziej. Podróż przeciągała się nieco, na co miały wpływ korki na trasie wylotowej z miasta i spora, jak mi się wydawało, odległość do pokonania. Po kilku minutach szefowa włączyła muzykę i podróżowaliśmy dalej w milczeniu, wsłuchując się w jakąś symfonię. Nie potrafiłem odgadnąć ani nazwy utworu, ani kompozytora, muzyka poważna nie leżała bowiem w centrum moich zainteresowań. Mimo to wydłużająca się podróż, monotonia mijanego otoczenia i przerwa w rozmowie powodowały, że muzyka doskonale wypełniała swoje zadanie w tym momencie. Wsłuchiwałem się w rytm, brzmienie i barwę poszczególnych instrumentów. Oparłem głowę o zagłówek, odprężyłem się i łączyłem przyjemność słuchania z niewątpliwą przyjemnością, której sprawczynią była prawa dłoń szefowej. Trudno powiedzieć, jak długo trwała podróż, ale gdy dojechaliśmy na miejsce i moim oczom ukazała się ogrodzona wysokim parkanem posiadłość, byłem już w doskonałym nastroju. Odprężony, zaciekawiony i podniecony czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Za automatycznie zamykaną bramą zobaczyłem pamiętającą chyba jeszcze przedwojenne czasy willę otoczoną wielkimi, rozłożystymi drzewami. Na dużym parkingu przed domem stało już kilka wypasionych aut. Gdy weszliśmy do hallu, od razu dało się wyczuć niepowtarzalny klimat wnętrza. Kilkanaście osób bawiło się już, wypełniając salon i przyległe pomieszczenia wesołymi rozmowami. Wokół słychać było cichą muzykę, mającą, jak mi się wydawało, dalekowschodnie korzenie. Od razu zostałem uściskany przez kilka kobiet i ich partnerów. Moja pani gdzieś zniknęła, a ja zacząłem krążyć po wielkim salonie i podziwiałem gustowny wystrój wnętrza. Po chwili dostałem do ręki szklaneczkę z różowym płynem o początkowo nieokreślonym, słodko-kwaśnym posmaku, a w usta włożono mi skręta. Zarówno alkohol, jak i zioło były miłym zaskoczeniem, a pierwsze wrażenie powodowało chęć picia i ciągłego dolewania. Zrobiłem to. Wypiłem wszystko i uzupełniłem pustą szklankę do połowy. Po chwili uczucie słodkiej błogości zmieniło się w miłe ciepło rozchodzące się z brzucha po całym, rozluźnionym już zupełnie organizmie. Odczuwałem to z lekkim podnieceniem, patrząc na smużkę dymu tańczącą nad żarzącym się skrętem. Jak dotąd nie paliłem, więc nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Ciekawość jednak zwyciężyła. Pociągnąłem delikatnie i natychmiast moimi wnętrznościami targnął spazmatyczny kaszel. Zrobiłem się czerwony, a oczy napłynęły łzami. Wzbudziło to lekkie zamieszanie wokół mnie. Powtórzyłem to jeszcze raz i znów krztusząc się, straciłem oddech. Goście śmiali się i poklepywali mnie po plecach. Po trzeciej próbie i „powtórce z rozrywki” szefowa objęła mnie i poprowadziła do toalety. Tam się wykaszlałem, po czym uspokoiłem oddech. Przemyłem twarz zimną wodą i wsparty na sporych rozmiarów wannie, patrzyłem na własne, falujące dziwacznie odbicie w lustrze. Moja opiekunka przytuliła mnie, pocałowała i poprowadziła do pokoju na górze, gdzie miałem chwilkę odpocząć i dojść do siebie. Usiadłem na wygodnej kanapie i pociągnąłem spory łyk kolorowego płynu. Oddałem szklankę mojej partnerce i rozparłem się w półleżącej pozycji, patrząc, jak machając dłonią, wychodzi z pokoju. Rozejrzałem się wokół. Przez okno po prawej wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Ścianę naprzeciwko pokrywało wielkie malowidło przedstawiające chyba jakąś bliżej nieokreśloną, biblijną scenę. Z sufitu spływały zwoje upiętego fantazyjnie sukna: z jednej strony oplatało ono obraz, z drugiej obejmowało kanapę, na której siedziałem. Wszystko, na co spojrzałem, zdawało się poruszać w dziwnym, falującym tańcu. Zza przymkniętych drzwi dochodził stłumiony dźwięk dalekowschodniej muzyki. Wydawał się on idealnie współgrać z falującym wnętrzem pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Zsunąłem się z oparcia, ułożyłem wygodnie na kanapie i po chwili odpłynąłem. Przed oczyma pojawiły się przepiękne, kolorowe, świetliste wzory. Były tak zachwycające, że chciałoby się zanurzyć w nich i tak pozostać już na zawsze. Znalazłem się w stanie, w którym nie docierają do człowieka żadne konkretne dźwięki, wyraźne obrazy ani znane zapachy. Wszystko, co widziałem i czułem, pochodziło z wnętrza mojej świadomości czy może raczej nieświadomości. Trudno racjonalnie wyjaśnić, na jakich zasadach i według jakich reguł działa ten proces. Czas i przestrzeń przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Płynąłem w oceanie cudownych barw, żeglując w stronę coraz jaśniejszego światła rozświetlającego wszystko przede mną aż po horyzont. A światło to zapraszało i kusiło urzekającym pięknem. Nie czułem nic prócz błogiego ciepła i niesamowitej wręcz lekkości. Trudno opisać słowami doznania, jakie odczuwałem w tamtych chwilach. Być może istnieje na świecie język, który posiada słowa i zwroty na tyle pełne i wieloznaczne, by móc użyć ich do opisania tego, co czułem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to przecudowny, kolorowy obraz podświetlony falującymi blaskami, wewnątrz którego artysta umieścił pulsujące, magiczne światło. A wszystko to zbudowane w niesamowitej harmonii. Czułem, że powinienem wstać i dotknąć źródła tego światła. Miało ono w sobie jakiś niesamowity magnetyzm. Coś, co delikatnie, a jednocześnie stanowczo skupiało na sobie całą moją uwagę. Spróbowałem się podnieść, gdy nagle poczułem, że nie muszę nic robić. Wystarczyło, że o tym pomyślałem i już zbliżyłem się do źródła światła. Zrozumiałem, że nie działają tu żadne znane mi siły, a głównym napędem jest sama myśl. Początkowo świadomość tego stanu zauroczyła mnie, lecz po chwili zaniepokoiła, przeradzając się w jeszcze większą obawę. Z jednej strony czułem się bezpiecznie, z drugiej jednak wszystko było nowe i nieznane. Coś podpowiadało mi, że mogę być spokojny i nic złego nie może mnie tu spotkać. Odczuwałem jednak dziwny stan podniecenia i chciałem, musiałem wiedzieć, gdzie ja właściwie jestem. Co oznaczała ta świadomość bezczucia, beztroski i bezczasu? Nie wiem, jak długo trwałem w tym stanie. To, co stało się później, dosłownie mnie olśniło. Światło stało się bardziej intensywne, a zarazem mniej rażące. Ogarniało mnie teraz zewsząd, unosiło i mile pieściło, pociągając delikatnie w stronę, gdzie prawdopodobnie znajdowało się jego źródło. Ogarnął mnie cudowny błogostan. Postanowiłem poddać się mu i podążyć tam, skąd pochodziło. Nagle nastąpiła zaskakująca i nieoczekiwana zmiana. Wszystko, co dotąd widziałem, nagle zniknęło. Nastała ciemność tak nieprzenikniona i gęsta, że niemal namacalna. Już nie unosiłem się, kierując w stronę źródła światła. Już nie cieszył jego ciepły blask. Teraz dryfowałem zawieszony w czarnej mazi, ale nie to było najbardziej nieprawdopodobne. Wytrzeszczałem oczy, przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie widziałem zupełnie nic. Przelatujące przez moją głowę obrazy ustąpiły miejsca dziwnemu odczuciu braku ciążenia. Braku jakichkolwiek doznań, prócz tego czegoś, co gęstniało wokół mnie z każdą chwilą. Uczucie bezczasu i lekkości zmieniło się w napierającą na mnie siłę niewiadomego pochodzenia. Brak ciążenia zmienił się gwałtownie w jego przesadną obecność. Odczuwałem to coraz wyraźniej i jednocześnie stawało się to coraz bardziej nieprzyjemne. Już nie byłem lekkim niebytem, lecz zwykłym ludzkim organizmem ściskanym coraz mocniej przez coś, co otaczało mnie zewsząd i bardzo mocno przytrzymywało mnie na miejscu. Nagle poczułem, że nadal mam nogi i ręce. To one same „powiedziały” mi o tym. Powiedziały przez ból. Tak, poczułem ból rąk i nóg. Byłem zupełnie zdezorientowany. W pierwszej chwili chciałem poruszyć się i odejść stamtąd. Było jednak jeszcze coś, co mnie unieruchamiało. Coś prócz bólu. Była to ciekawość, ogromna ciekawość tego, czym była otaczająca mnie przestrzeń, której nie widziałem, lecz którą czułem coraz wyraźniej, coraz boleśniej. Prócz ciężaru, najbardziej unieruchamiającego nogi i ramiona, czułem coraz większy ból. Ogarniał on teraz całe moje ciało i wciąż mocniej i mocniej napierał na pierś. Poczułem nagły wstrząs. Ból rąk i nóg stał się tak wielki, że usłyszałem swój krzyk. Docierał do mnie jakby zza ściany. Był stłumiony i mieszał się z innymi dźwiękami nieokreślonego pochodzenia. Krzyczałem i miotałem się, chcąc wstać i uciec stąd. Coś jednak z ogromną siłą przyciskało mnie i przytrzymywało na miejscu. Próbowałem rozejrzeć się, lecz nadal nie widziałem zupełnie nic. Sparaliżował mnie strach. Nie mogłem się poruszyć. Słyszałem tylko swój głos zniekształcony innymi, dziwnymi dźwiękami. Ból rąk i nóg jakby delikatnie się zmniejszył. Stał się raczej dziwnym, nieprzyjemnym doznaniem, możliwym jednak do zniesienia. Przestałem krzyczeć. Skupiłem się na otaczającej mnie przestrzeni. Nadal nic nie widziałem, cisza pulsowała w uszach, a nogi i ręce stały się nie tyle bolące, co niesamowicie ciężkie. Nie czułem już bólu. Tak jak gwałtownie ogarnął mnie poprzednio, tak nagle teraz ustąpił. Pozostał dziwny ciężar uciskający zewsząd bezwładne nadal ciało. Podjąłem kolejną próbę poruszenia się i, o dziwo, coś się zmieniło. Ciężar jakby zmalał i naciskał mocno tylko na pierś. Z trudem oddychałem, lecz… oddychałem. Czułem to. Po raz pierwszy od początku tych niesamowitych doznań zdałem sobie sprawę z tego, że moje płuca pracują. Jeśli tak, znaczyło to, że nadal żyłem. Powietrze wpływało przez szeroko otwarte usta do płuc i po chwili opuszczało je tą samą drogą. Gdy to zrozumiałem, do moich zmysłów poczęło docierać coraz więcej bodźców. Powrócił ból nóg. Nie tak silny jak poprzednio, lecz bardzo wyraźny. Wszechogarniająca ciemność powoli ustępowała. Tak jak czułem, że posiadam kończyny, tak teraz zdałem sobie sprawę z tego, że widzę. Mam oczy, które zaczynają ponownie działać. W pierwszej chwili zniknęła gęsta czerń, a zaczęły pojawiać się plamy nieokreślonego kształtu, koloru i jasności. Mieszały się ze sobą, przenikały i zamieniały miejscami. Miałem wrażenie szeroko otwartych oczu, lecz do mózgu nie docierał żaden wyraźny obraz. Właściwie nadal nic konkretnego nie widziałem. Nic, co pomogłoby mi zrozumieć. Nie byłem w stanie nic zrobić, nie mogłem spojrzeć tak jak wcześniej wokoło i zorientować się wreszcie, gdzie jestem.
W tej właśnie chwili dotarło do mnie, że zanim zaczęły się kłopoty, byłem na przyjęciu. Tak, przypomniałem sobie – pojechałem tam z szefową. Wracała do mnie pamięć, a wraz z nią nadzieja. Tak, zjadłem coś lub wypiłem i „odleciałem”. Za jakiś czas wszystko wróci do normy. Odzyskam świadomość, czucie, wzrok, równowagę. Odzyskam wszystko, co było przed…
No właśnie, przed czym?
Co mi się stało?
Dlaczego dotknęło to właśnie mnie?
Czy jestem nadal na imprezie?
Co robią pozostali?
Czy udzielają mi pomocy, czy może to ktoś z nich tak mnie urządził?
A jeśli tak, to czy nadal coś mi grozi? Co stało się ze mną, co stało się z moim ciałem i duszą?
Znowu strach i niepewność. Znowu pytania bez odpowiedzi. Choć zacząłem przypominać sobie, co działo się wcześniej, i wiedziałem, kim jestem, to nadal nie rozumiałem, co mnie spotkało i jak mam wytłumaczyć wszystkie moje odczucia i wizje.
Oczy nadal przekazywały do mózgu obraz przedstawiający mieszaninę jasnych i ciemnych plam. Spróbowałem potrzeć je dłońmi, ale nie mogłem unieść ramion.
Dlaczego wciąż coś mnie trzymało?
Co to było i dlaczego tak właśnie na mnie działało?
Gdzie tak naprawdę jestem? Gdzie?!
Co to za miejsce?!
Gdy wysilałem mózg, by dojść do jakichkolwiek wniosków, ponownie poczułem nogi. Poczułem je bardzo mocno i wyraźnie. Przeszył je niesamowitej siły ból. Był tak wielki, że krzyk, który wyrwał się z moich piersi, wypełnił całą przestrzeń wokół. Jeszcze nigdy nie odczuwałem tak wielkiego bólu. Jeszcze nigdy tak głośno i spazmatycznie nie krzyczałem. Jedyne, co czułem teraz, to ten ogromny ból, a jedyne, co słyszałem, to mój przeraźliwy wrzask. Nie potrafiłem tego opanować. Nie mogłem przestać krzyczeć. Próbowałem poderwać się, wstać, biec, uciekać. Chciałem coś zrobić, cokolwiek, co przerwie tę niesamowitą mękę.
Nagle wszystko ucichło. Przestałem krzyczeć, zniknął ból, zniknęło to, co dotąd odczuwałem, a ponownie pojawiła się ciemność. Nie wiedziałem, czy cieszyć się tym, czy martwić. Ciemność… A jednak nie mogłem porównać jej do ciemności znanej ze snu. Takiej, którą „widzimy” zamkniętymi oczyma. Byłem przecież świadomy. Co prawda nie czułem w tej chwili zupełnie nic, ale miałem świadomość istnienia i przeogromną chęć wyjaśnienia tego, co działo się ze mną i wokół mnie. Skoro ta świadomość wciąż dawała o sobie znać, za wszelką cenę chciałem, by była wciąż aktywna. Wtedy prawdopodobnie po raz pierwszy pomyślałem, że umarłem, a to, co dzieje się ze mną, jest tego mocnym dowodem. Czytałem wiele na temat śmierci. Wiele również o tym rozmawiałem i rozmyślałem. Bardzo interesował mnie ten temat i swego czasu sporo wiedziałem o śmierci klinicznej. Nieobce mi były również najróżniejsze teorie dotyczące tzw. życia po życiu. Zawsze chciałem przekonać się na własnej skórze, jak to jest. Co innego jednak czytać o tym czy rozmawiać, a co innego doświadczać na sobie. W pierwszej chwili, gdy tylko zmalał ból, opanowała mnie panika. Paraliżujący strach przed nieznanym. Żal za tym, co minęło bezpowrotnie. Dopiero w takich chwilach człowiek odczuwa prawdziwie wielką tęsknotę za życiem. Za tym wszystkim, co to życie uosabia, a co nie powróci już nigdy. Strach i ciekawość. No tak, ale czego właściwie ja się tak bałem? Bólu? Przecież nie odczuwam go już. Nieznanego? Ciekawość jest jednak o wiele silniejsza.
Co mogłem zatem zrobić?
Jak zrozumieć to, co właśnie działo się ze mną?
No dobrze – nie czułem już tego strasznego bólu. To rzecz bardzo pozytywna. Na wspomnienie o nim robiło mi się słabo. Skoro wiedziałem, że oddycham, skoro myślałem i wspominałem, czy możliwe jest, że umarłem? Bałem się tego, co za chwilę mogę sobie uzmysłowić. Bałem się właściwie wszystkiego, co jest teraz wokół mnie. Czego więc się właściwie bałem? Nic nie widzę. Niczego nie czuję. Niczego w znaczeniu negatywnym. Jedyne, co powinno mnie niepokoić, to właściwie tylko niemożność ogarnięcia otoczenia zmysłami. Wszystko, co w tym momencie odczuwałem, ograniczało się do odruchów. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem niczego zaobserwować ani wyczuć. Myśli, które opanowały mnie wtedy, ani na moment nie pozwalały uspokoić się i choć na chwilę ogarnąć tego, co działo się ze mną w nowej i jakże odmiennej od wszystkiego, co dotąd znałem, rzeczywistości. Najbardziej niepokoiła mnie chyba świadomość niemocy.
Co mógłbym zrobić, by choć minimalnie zmienić ten stan?
Czy jest to w ogóle możliwe?
A jeśli tak już pozostanie?
Jeżeli to będzie już na zawsze moją rzeczywistością?
Zawieszenie w próżni. Gdzieś, w jakiejś niezrozumiałej, ciemnej, obcej przestrzeni. Co miały znaczyć obrazy, które zagościły w mojej głowie po przybyciu na imprezę? No właśnie – impreza! Wracała pamięć miejsc i osób. Tak, pamiętam to! Wypiłem coś, wypaliłem. To jest przyczyna!
No dobrze, ale co dalej?
Jak wyrwać się z tego miejsca?
Właściwie, co to za miejsce?
Czy faktycznie wpadłem w jakąś wielką czarną dziurę?
Czy to, co odczuwam, istnieje tylko w mojej świadomości?
Myśli, które kłębiły się w mojej głowie, zdawały się rozsadzać ją od wewnątrz. Nie było to uczucie przykre czy dokuczliwe. Odczuwałem coś w rodzaju parcia, którego źródło mieściło się gdzieś w potylicy. Skupiałem się na tym odczuciu, ponieważ było to jedyne doznanie, które absorbowało teraz moje zmysły. Starałem się wyczuć siłę i rodzaj odczuwanych wrażeń. Tak bardzo pragnąłem zrozumieć sens całej tej sytuacji. Umiejscowić siebie w konkretnym miejscu i czasie. Wytłumaczyć sobie znaczenie doznań i obrazów, które stały się tak nagle moją nową rzeczywistością. Pamiętając to, co wydarzyło się poprzednio, bardzo delikatnie, z lękiem i obawą o powrót wielkiego bólu, postanowiłem się poruszyć. Ponieważ miałem nadal świadomość własnego ciała, spróbowałem poruszyć palcami prawej dłoni. Nic z tego. Nie czułem jej. Wiedziałem, że moje ramię leży obok, ale to wszystko, co mnie z nim teraz łączyło. Świadomość jego posiadania to nic wobec niemożności jego użycia. Co jednak mi to dawało? Co z tego, że posiadałem ramię i dłoń, skoro nie potrafiłem ich użyć? W tym momencie stało się coś, co w pierwszej chwili zaniepokoiło mnie, ale w następnej ucieszyło. Próba poruszenia dłonią spowodowała chęć spojrzenia na nią. Co należy zrobić, by skierować wzrok w danym kierunku? Nikt nigdy się nad tym nie zastanawia. To czynność prozaiczna, niewymagająca namysłu, automatyczna. W mojej sytuacji nie było to tak oczywiste. Nie mogłem się poruszyć. Nic nie widziałem. Nic nie słyszałem. Zaraz, zaraz! Czy nic nie słyszę? Przecież słyszałem już własny krzyk. Teraz jednak dotarło do mnie wrażenie o tyle dziwne i zaskakujące, co nieoczekiwane. Z jednej strony nie słyszałem żadnego możliwego do określenia dźwięku. Z drugiej jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że coś dziwnego jest tuż obok mnie. Coś, co emituje niesłyszalny, ale wyczuwalny dziwnym sposobem dźwięk. Zadawałem sobie wciąż nowe pytania:
Co to jest?
Gdzie znajduje się jego źródło?
Gdzie w tym wszystkim jestem ja?
Gdzie ja jestem?!