Między światłem a życiem - ebook
Współczesna powieść psychologiczna z elementami prozy obyczajowej i introspekcyjnej. Historia młodej kobiety uwikłanej w samotność, rodzinne oczekiwania i przeszłe zranienia. Akcja osadzona w przestrzeni miejskiej, gdzie codzienność splata się z emocjonalnym poszukiwaniem autentyczności, bliskości i sensu w świecie pełnym iluzji i niedopowiedzeń.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-509-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Muzyka była jak puls miasta — mechaniczna, nieustępliwa, bezwstydnie głośna. Uderzała w klatkę piersiową Isabelli falami basu, które rozbijały się o jej żebra jak przypływ o skały. Czuła dźwięk nie tylko w uszach, ale w kościach, w skroniach, w kręgosłupie. Klub był zatłoczony, rozmazany od świateł, które tańczyły po ścianach jak duchy o kolorowych twarzach. Fiolet, zieleń, kobalt — światło przecinało mrok jak ostrze, zostawiając po sobie cienie dłuższe niż ciała, do których należały.
Isabella szła przez ten zgiełk jak ktoś, kto już tu był, ale nigdy naprawdę. Jej czarna sukienka przylegała do skóry jak druga warstwa ciszy, głęboka i gładka, nieprzenikalna. Buty na cienkiej szpilce zdawały się nie dotykać podłogi. Ruchy miała płynne, jakby nie musiała już myśleć, co robi. Tylko ciało było — i muzyka. Głowa była gdzie indziej.
Zatrzymała się przy barze. Tequila, bez soli, z limonką. Rytuał, który nie miał już znaczenia, ale dawał złudzenie powtarzalności. Jak oddech.
Tuż obok niej pojawiła się Clara. Wysoka, z prostymi blond włosami i spojrzeniem, które zdawało się widzieć zbyt wiele. Jej usta — ciemnoczerwone — były jak klamra w tej wieczornej opowieści. Były sobie bliskie w dziwny, nieoczywisty sposób — jak dwa cienie, które czasem na siebie padają.
— Tu jesteś — powiedziała cicho.
— Bo zawsze tu jestem — odpowiedziała Isabella. — W miejscach, które tylko udają, że są pełne życia.
Po kolejnej szklance ruszyły na parkiet. Isabella tańczyła jak ktoś, kto chciałby zniknąć. Ruchy miała lekkie, ale zdecydowane. Jej ciało znało ten rytm, choć dusza nie miała już siły go słuchać. Każdy skręt bioder, każde uniesienie rąk, każde delikatne kołysanie przypominało falę, która próbuje coś zmyć. Ktoś inny patrzyłby i widział uwodzenie. Ona czuła tylko… automatyzm.
Zamknęła oczy. Dla innych była zmysłowa. Dla siebie — była pusta. Wewnętrznie martwa.
I wtedy poczuła go.
Nieznajomy nie dotknął jej od razu. Był za nią, czuła jego obecność, ciepło ciała, zapach czegoś drzewnego, lekko gorzkiego. Zbliżał się powoli, jakby badał jej granice nie dotykiem, lecz ciszą. Pochylił się do jej karku, ale nie musnął skóry. Tylko oddychał. Jakby mówił „jestem tutaj” — bez słów, bez siły. A ona… nie odsunęła się.
„Nie znam cię,” pomyślała. „Nie wiem, kim jesteś. I właśnie dlatego ci pozwolę. Bo nie muszę grać roli. Bo to się nie liczy.”
Jego dłonie zbliżały się do jej bioder. Powoli. Delikatnie. Jakby pytał. A ona nie odpowiadała, ale też nie odmawiała.
„Nie wiem, czy chcę, czy tylko nie chcę niczego czuć. Może to to samo,” mówiła sobie w myślach. „Nie chodzi o pragnienie. To nawet nie jest wybór. To ucieczka.”
Odwróciła się do niego. Ich oczy spotkały się po raz pierwszy. On nie był wyjątkowy. Nie miał tej iskry, tego magnetyzmu. Był po prostu… mężczyzną, który był tu, teraz. I wystarczał. Na dzisiejszy wieczór.
Ich twarze zbliżały się powoli. Bez gwałtowności, bez żaru. Usta Isabelli rozchyliły się miękko. Jego wargi musnęły je, najpierw niepewnie, potem pewniej. Całowali się wśród ludzi, wśród świateł i basu, jakby nikt nie patrzył. Jakby świat mógł się zatrzymać tylko na to jedno zderzenie.
Pocałunek był mokry, cichy, niemrawy — jakby oboje wiedzieli, że to nie ma przyszłości, że to nie ma sensu. Ale i tak był. Bo czasem to „tu i teraz” jest jedyną formą zapomnienia.
— Chodź — szepnął. Jego głos był niski, nieinwazyjny.
Nie odpowiedziała. Ruszyła za nim.
Drzwi do łazienki zatrzasnęły się za nimi z głuchym stuknięciem. Pomieszczenie pachniało chłodną wodą, mydłem i czymś jeszcze — może wilgocią samotnych spotkań.
Stanęli naprzeciw siebie. Ona oparła się o marmurowy blat. On zbliżył się powoli, jakby każde zbliżenie było negocjacją. Dłoń wsunął pod jej sukienkę. Nie było romantyzmu. Nie było szeptów. Tylko oddechy, coraz szybsze.
Podciągnął jej sukienkę do bioder. Nie miała bielizny. Ich spojrzenia zetknęły się na ułamek sekundy — ale w jej oczach nie było zawstydzenia. Była obojętność, która mówiła: „rób, co chcesz”.
Wszedł w nią gwałtownie, lecz nie brutalnie. Jej ręce oplotły jego szyję. Zamknęła oczy. Chciała, by to trwało krótko. Chciała tylko jednego — zapomnieć.
Ściany łazienki chłonęły ich ciała. Ruchy były szybkie, bez rytuału. On dyszał ciężko, a ona… nie wydawała dźwięku. Ani jęku, ani szeptu. Bo nie było w niej niczego, co chciałoby odpowiedzieć.
Kiedy skończył, odsunął się. Milczał. Uporządkował ubranie. Nie zapytał, czy dobrze się czuła. Nie spojrzał drugi raz.
A ona poprawiła sukienkę, umyła dłonie pod lodowatą wodą. Usta miała blade. Oczy spokojne. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby to był tylko moment między jednym oddechem a drugim.
Wyszła pierwsza.
Clara czekała na nią przy wyjściu z sali. Oparta o ścianę, z kieliszkiem białego wina w dłoni. Uśmiechnęła się półgębkiem — tym swoim uśmiechem, który nie był radością, tylko wiedzą.
— Szybko poszło — powiedziała.
Isabella wzruszyła ramionami.
— To nie był wieczór na rozmowy — odpowiedziała cicho.
Clara podała jej kieliszek.
— Na szczęście ty nigdy nie potrzebujesz słów, żeby rozumieć.
Isabella upiła łyk. Alkohol był chłodny, delikatny, jakby obmywał to, czego nikt nie powinien dotykać.
— Wracamy? — zapytała Clara.
Isabella nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na drzwi, przez które wyszła. Przez moment miała wrażenie, że coś w niej drgnęło. Ale nie, to tylko światło. To, które nigdy nie daje ciepła.
Skinęła głową i ruszyła za Clarą. I znów szła przez klub jak cień. Z tą różnicą, że tym razem niosła w sobie ciężar, który znała zbyt dobrze.
W mieszkaniu Clary panował półmrok. Drewniane podłogi pod stopami Isabelli były chłodne, ale nie nieprzyjemne. W kącie paliła się niska lampa, rzucając złoty cień na ściany, które wyglądały, jakby ktoś starannie wyciszył nimi hałas świata. W powietrzu unosiła się nuta drzewa sandałowego i pieczonego drewna — kadzidełko gasło właśnie w ceramicznej miseczce przy parapecie. Clara nalała wina. Czerwone, ciężkie, głębokie jak rozmowy, których nie chciało się już dłużej odwlekać.
Usiadły jak zawsze — przy niskim stoliku, na poduszkach, które nie pasowały do niczego, ale do nich pasowały doskonale. Bez słów. Bez tłumaczeń.
Clara podała jej kieliszek i spojrzała z boku.
— I jak było? — zapytała. Nie złośliwie. Po prostu. Jak ktoś, kto chce wiedzieć, czy przyjaciółka właśnie wróciła z życia, czy z kolejnej śmierci w drobnych kawałkach.
Isabella wzruszyła ramionami, upiła łyk i westchnęła.
— Bez szału — odpowiedziała po chwili. — Nawet nie wiem, jak się nazywał. Chyba nie powiedział. Może ja nie zapytałam. Nie miał nic ciekawego w oczach. Ani nic brzydkiego. Idealny do zapomnienia.
Clara nie odpowiedziała. Tylko kiwnęła głową, jakby rozumiała wszystko bez potrzeby rozkładania tego na czynniki.
Isabella zapatrzyła się w okno, gdzie odbijało się światło latarni.
— Wiesz, kiedyś tata zabierał mnie do tej rejestracji przy marinie. Robili tam najlepsze homary. Takie z chrupiącą skórką, z masłem i cytryną. Uwielbiałam to miejsce. On mówił, że jesteśmy rodziną z katalogu — mama, on i ja. Pachniało solą, pieprzem i… jakimś rodzajem ciepła, którego już nigdzie nie umiem znaleźć.
Jej głos stawał się coraz cichszy, ale nie drżał. Był jak echo dawnej opowieści, której nie chciało się kończyć.
— A potem zaczął znikać. Najpierw tylko zostawał dłużej w pracy. Potem zaczął jeść sam. Potem w ogóle przestał mówić, o której wróci. I wiesz przecież, jak mój ojciec siedzi długo w pracy…
Clara wzięła łyk wina, ale nie spuszczała z niej wzroku.
— Jak ma dużą firmę, to musi — powiedziała łagodnie.
Isabella spojrzała na nią z goryczą. — Nie musi. Ma od tego ludzi. Ale woli tabelki, bilanse, kontrakty. Tam nikt nie pyta, czy umie kochać. A tu… tu by musiał.
Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była nienaturalna. Była konieczna. Jakby w niej właśnie wszystko dojrzewało.
Po chwili Isabella odchyliła głowę do tyłu. Jej oczy patrzyły w sufit, ale widziały coś zupełnie innego.
— Mama… Ona kochała pieniądze. Im bardziej coś błyszczało, tym bardziej to chciała. Torebki, sukienki, dekoracje, które zmieniały się co dwa miesiące. Miałam wrażenie, że tata przestał ją obchodzić dawno temu. Liczyła się tylko karta. A potem kłótnie. O wszystko. O fotele, o zasłony, o transfery pieniędzy. Raz widziałam, jak wyrzucał jej torby na podjazd. Dior, Gucci, nawet perfumy. Krzyczała. On się zamknął. Ja też się wtedy zamknęłam — w pokoju. I tak zostało.
Clara przesunęła kciukiem po swoim kieliszku, nie podnosząc wzroku.
— Moja zniknęła w inny sposób. Też bolało — powiedziała cicho.
Isabella podniosła głowę i spojrzała jej w oczy.
— Wiesz… mama któregoś dnia po prostu wyszła. Zostawiła kartkę: „muszę coś przemyśleć”. I zniknęła. Bez pożegnania. Bez telefonu. Bez planu. Jakby ktoś wyciął ją z naszego życia nożem do papieru.
Długa, gruba cisza. Tym razem nikt nie odważył się jej przerwać.
Clara sięgnęła po drugą butelkę wina. Nalewała powoli, ostrożnie, jakby chciała nie zakłócić tego, co właśnie zawisło między nimi. Isabella uniosła kieliszek, spojrzała na rubinowy płyn, który drżał lekko w jej dłoni, i szepnęła:
— Tak. Polej.
Wino wypełniło szkło jak cień. Milczały. Ale już inaczej. Już razem.
Po chwili, kiedy alkohol zaczął znów rozgrzewać gardło, Isabella powiedziała tylko:
— Chciałabym kiedyś napić się z kimś, kto nie pyta. Kto po prostu wie, że nie chcę już więcej grać.
Clara dotknęła jej dłoni. Cicho. Bez słów.
A noc trwała. Cichsza niż zwykle. I może właśnie dlatego — możliwa do przeżycia.
Clara nalała ostatni kieliszek wina. Siedziały naprzeciw siebie, bose, zmęczone, z oczami lekko zamglonymi od alkoholu, ale w głowach było zbyt wiele, by mówić. Czasem milczenie między kobietami jest pełniejsze niż tysiąc słów — tak było teraz.
Isabella przesunęła palcem po powierzchni szkła, zostawiając mokry ślad. Głowa miała już dość — ale ciało nie chciało jeszcze snu. Czuła się rozhuśtana od środka. Jakby siedziała na czymś, co za chwilę się przewróci.
— Zostaniesz na noc? — zapytała Clara miękko, prawie szeptem.
— Tak — odpowiedziała Isabella po chwili. — Ale jeśli jutro zapytasz, czy dobrze spałam, wyrzucę cię przez okno.
— Obiecuję, nie zapytam — uśmiechnęła się Clara.
Isabella wstała powoli, jakby nogi nie do końca jej ufały. Westchnęła cicho i rozejrzała się po pokoju. Wszystko tu było miękkie — światło, zapach, oddech.
— Mogę się wykąpać? — zapytała.
Clara wskazała drzwi.
— Ręcznik jest na półce, środkowy. Szlafrok też. Woda czasem kaprysi, ale da się przeżyć.
Isabella skinęła głową i zniknęła w łazience.
Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę po prostu stała. Oparta plecami o chłodne drewno, z zamkniętymi oczami. Jakby musiała zebrać się w sobie, zanim zrobi kolejny krok. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i zgaszonej świeczki. Lustro było lekko zaparowane, mimo że jeszcze nikt dziś go nie używał. Cisza w tym pomieszczeniu nie była pusta — była gęsta. Miała ciężar, którego nie dało się unieść bez oddechu.
Zrzuciła ubrania mechanicznie. Sukienka opadła na podłogę bezszelestnie, jak milczenie. Stanik, majtki — wszystko zostawiła w kupce, nie patrząc nawet na to, gdzie lądują. Weszła pod prysznic, odkręciła wodę.
Pierwsze krople były zimne. I może dobrze. Nie cofnęła się. Stała, pozwalając, by zimno ściągało z niej napięcie, jakby ktoś oblewał ją ciszą.
Woda zaczęła się robić cieplejsza, leniwie spływała po jej karku, ramionach, piersiach, brzuchu, udach. Każdy strumień był jak dotyk — niechciany, ale nieunikniony.
„Czemu to znów się stało?” — pomyślała. — „Czemu ja w to zawsze wchodzę, jakbym nie miała innego wyjścia?”
Pochyliła głowę, pozwalając, by włosy przykleiły się do jej twarzy. Woda była wszędzie — na rzęsach, na ustach, w oczach, ale żadna z tych kropli nie była łzą. Bo płakać — to znaczy czuć. A ona… jeszcze nie czuła.
„Nie pamiętam, jak miał na imię. Może nie miał. Może tylko miał być kolejnym lustrem, w którym nie chcę się odbijać.”
Zamknęła oczy. Przypomniała sobie jego ręce. Nie były czułe. Nie były brutalne. Były obojętne. Jak dłonie kelnera, który podaje ci coś, czego nie zamawiałaś, ale przyjmujesz z grzeczności.
„Może ja wcale nie szukam miłości. Może tylko chcę, żeby ktoś mnie znalazł. Choćby przypadkiem. Choćby przez pomyłkę.”
Zaczęła myć ciało, ale robiła to powoli, jakby nie chciała się dotykać, ale musiała. Gąbka sunęła po ramionach, potem po karku, potem niżej. I z każdą kolejną częścią ciała miała wrażenie, że nie myje się z potu — tylko z wstydu.
„Nie jestem brudna ciałem. Jestem brudna od środka. Od wspomnień. Od słów, których nie powiedziałam. Od tych wszystkich razy, kiedy udawałam, że to mnie nie rusza.”
Przypomniała sobie matkę. Zawsze pachnącą za mocno. Wanilia. Migdały. Kłamstwa. Pamięta, jak matka zasłaniała twarz wielkimi okularami i mówiła: „Nie słuchaj ojca. On tylko tak mówi.” A potem znikała do sypialni, trzaskając drzwiami.
I ojca. Pachniał ciszą. Cisza nie ma zapachu, ale ma ciężar. Czasem czuła ją do dziś — na karku. Jak dłoń, która nie dotyka, ale przygniata.
Woda spływała po piersiach, między udami, wokół kolan. Czuła, że mięknie. Czuła, że jej ciało już się nie broni. Ale też nie przyjmuje. Jest po prostu… obecne.
„Nie umiem kochać. Nie umiem prosić. Nie umiem nawet powiedzieć: zostań. Dlatego wszyscy odchodzą, zanim zdążę.”
Obróciła się przodem do ściany. Położyła na niej dłonie. Czoło. Oparła się jak ktoś, kto musi się czegoś trzymać, by nie osunąć się na podłogę.
„Clara jest spokojna. Nawet kiedy cierpi, nie pokazuje. Jest miękka, ale mocna. Ja jestem twarda, ale pęknięta. I boję się, że któregoś dnia też mnie zostawi. Albo gorzej — że zostanie i będzie patrzeć, jak się rozpadam.”
Zacisnęła powieki.
„Nie chcę tak. Nie chcę więcej tych łazienek. Tych przypadkowych rąk. Tych pocałunków, które nie mają smaku.”
Ale już się wydarzyło. I nie można cofnąć dotyku. Nawet jeśli był bez znaczenia — ciało pamięta.
Wyłączyła wodę. Stała jeszcze chwilę, cała mokra, ciężka od myśli. Wytarła się ręcznikiem. Założyła szlafrok. Stanęła przed lustrem.
Zobaczyła siebie. Twarz bez makijażu. Oczy zbyt ciemne. Skórę zbyt bladą.
„Czy ja naprawdę jeszcze jestem piękna? Czy tylko dobrze zrobiona?”
Nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi. Światło z sypialni Clary było już przygaszone. Weszła cicho. Położyła się na kanapie i przykryła kocem. Pachniał lawendą. Pachniał spokojem, którego nie rozumiała.
Zamknęła oczy.
I pomyślała, że może jutro nie będzie jeszcze lepiej. Ale dziś… dziś po raz pierwszy czuła, że coś w niej się złamało nie po to, by się rozsypać, ale żeby móc ułożyć się na nowo.
Poranek był zbyt jasny. Światło sączyło się przez zasłony z uporem, jakby chciało wejść do środka, nawet jeśli nikt go nie zapraszał. Isabella otworzyła oczy, ale nie podniosła głowy. Czuła jeszcze ciepło koca, zapach lawendy. Przez moment leżała nieruchomo, nasłuchując.
W kuchni coś się poruszyło — odgłos filiżanki, przesuwanych krzeseł, zlewu. Czuła zapach jajek, przypieczonego chleba, czegoś zielonego — awokado. Dźwięki codzienności, których sama nie umiała tworzyć.
Wstała, zsunęła koc z ramion i przeciągnęła się powoli. Szlafrok zsunął się z jednego ramienia, ale nie poprawiła go. Przeszła do kuchni na bosaka, ostrożnie, jakby wciąż nie była pewna, czy chce wracać do rzeczywistości.
Clara siedziała przy stole z filiżanką w dłoniach. Miała na sobie grafitową marynarkę i związane niedbale włosy. Jej telefon leżał obok, ekran pulsował powiadomieniami, ale nie zwracała na nie uwagi. Popijała kawę małymi łykami, z zamyśleniem.
— Dzień dobry — powiedziała bez odwracania się. — Zrobiłam ci coś do jedzenia. Sama już zjadłam. Zaraz muszę się zbierać — praca, raporty, sztuczne uśmiechy. Wiesz.
Isabella kiwnęła głową.
Clara dodała jeszcze, jakby mimochodem:
— Zostaw klucz tam, gdzie zawsze. Nie musisz się spieszyć.
Zaraz potem podniosła się, wsunęła buty, zarzuciła torebkę na ramię i wyszła. Tylko cichy dźwięk zamykanych drzwi został po niej w powietrzu.
Isabella usiadła przy stole. Na talerzu czekała jeszcze ciepła jajecznica, dwa kawałki ciemnego chleba, awokado pokrojone w cienkie plasterki. Wszystko wyglądało estetycznie, jak zdjęcie z katalogu. Idealne śniadanie.
Jadła powoli, bez pośpiechu. Nie czuła smaku. Nie była głodna, ale jadła. Dla rytmu. Dla gestu.
Z każdym kęsem coś w niej opadało. Nie ból. Nie złość. Coś bardziej bezkształtnego.
Pustka.
Taka, która nie krzyczy, nie płacze. Tylko siada obok i patrzy, jak jesz.
Za oknem życie toczyło się jak zwykle. Ludzie spieszyli się z dziećmi, z psami, z papierowymi kubkami kawy. Ruch, który ją mijał. Jakby był światem, do którego nigdy naprawdę nie należała.
W kuchni wciąż unosił się zapach kawy. Jej zapach. Clara była już poza domem, ale przez chwilę Isabella miała wrażenie, że nadal siedzi przy stole. Milcząca. Uważna.
Dopiła wodę. Wstała. Umyła talerz. Ruchy miała dokładne, oszczędne, jakby każde działanie wymagało decyzji.
Podeszła do parapetu i sięgnęła pod doniczkę. Klucz wciąż tam był. Zostawiła go dokładnie w tym samym miejscu.
Bez słów. Bez zostawiania śladu.
To było jedno z tych wyjść, które zna się na pamięć.
Gabinet był zimny. Nie z powodu temperatury — z powodu ciszy, która nie miała ciepła. Wysokie okna wpuszczały poranne światło, które rozlewało się po długim biurku z ciemnego drewna, po grzbietach książek ustawionych równo jak cegły w murze, po szklanym blacie stolika, na którym leżały czasopisma o rynku inwestycyjnym i zegarki, których nikt tu nie nosił.
Ściany były ciemne, półki zbyt uporządkowane, a fotele ustawione w idealnym kącie. Jakby nikt tu nie myślał, tylko planował. Jakby wszystko, co mogło być miękkie, zostało wyrzucone dawno temu — razem z rozmowami, czułością i obecnością.
Ojciec siedział przy biurku. Wysoki, szczupły, w szarym garniturze, z rękoma ułożonymi precyzyjnie na tablecie. Mówił przez telefon. Jego głos był niski, pewny siebie, spokojny. Wypowiadał nazwiska, liczby, terminy. Głos człowieka, który prowadzi świat do przodu. Bez pytań. Bez zająknięcia.
Isabella usiadła naprzeciwko. Krzesło było twarde, zbyt głębokie. Obce. Czuła się w nim jak eksponat — coś, co tu nie pasuje, ale które chwilowo można tolerować.
Ojciec nie spojrzał na nią ani razu. Kiwał głową, notował, patrzył na zegarek.
A ona siedziała. I siedziała.
Zobacz mnie. Proszę. Siedzę tu. Czekam. Przecież wiesz, że nie przychodzę tu dla widoku z okna. Nie dla kawy, nie z nudów. Ja… tylko chcę, żebyś mnie zauważył. Choć raz. Żebyś przerwał tę rozmowę, choćby na minutę. Spojrzał jak ojciec, nie jak prezes. Ja tu jestem. Twoja córka. Twoja… Jeszcze jestem, choć coraz mniej mnie w tym siedzeniu. Nie umiem ci tego powiedzieć, ale błagam cię w środku całym sobą. Halo. Ja tu naprawdę jestem.
— Tak, Tomasz. Prześlę ci dane po trzynastej. Tak. Oczywiście. Cześć.
Rozłączył się i odłożył telefon. Westchnął lekko, przetarł palcami czoło. Dopiero wtedy spojrzał na nią. Krótko. Z wyraźnym zmęczeniem.
— Isabella. Co u ciebie?
— Jakoś leci.
Skinął głową. Krótkim, ekonomicznym ruchem.
— A życie?
— Też dobrze.
Zapadła cisza. Niewygodna. Sztywna. Jak marynarka, która źle leży, ale nikomu nie chce się jej poprawiać.
Ojciec spojrzał na telefon, potem na zegarek.
— Muszę jechać. Mam spotkanie z zarządem.
Isabella nie powstrzymała złości, która wybuchła w niej zbyt szybko.
— Zawsze coś musisz robić. Zawsze jesteś w biegu. Zawsze coś ważniejsze.
Zamilkł na chwilę. Poprawił mankiet. Westchnął — nie ze smutku, a z irytacji.
— A jak ci proponuję pracę u mnie, to nie chcesz. Tylko siedzisz w domu i nic nie robisz.
To uderzyło prosto. Nie z krzykiem. Z chłodem. Jak cios lodem w żołądek.
Tak. Ma rację. Mam dom na wzgórzu z widokiem na morze. Widać doliny, słońce, jachty. Dostaję piętnaście tysięcy co miesiąc. Bez pytania, czy żyję. Bez pytania, kim jestem. Mam piękne rzeczy i zero sensu. Może nie robię nic. Ale nie o to chodziło. Nie o przelew. Chodziło o rozmowę. Ale teraz… teraz jestem tak na ciebie zła, że obrażam się o wszystko.
Powiedziała tylko:
— To nie o pieniądze chodzi.
Ojciec wstał. Poprawił marynarkę. Wsunął portfel do wewnętrznej kieszeni.
— Ty nawet nie wiesz, czego chcesz. Może właśnie to jest problem.
To zdanie zostawił jak ślad po lodowatym palcu na szybie. Bez możliwości odpowiedzi.
Isabella patrzyła na niego przez chwilę. Stała już. Ale nie po to, żeby się pożegnać. Po prostu nie chciała siedzieć dłużej w tej ciszy, która nic nie znaczyła.
Otworzył jej drzwi, jakby była gościem. Formalnym. Obcym.
Ona wyszła. I po raz pierwszy nie spojrzała za siebie. Nie dlatego, że nie chciała. Po prostu… już nie umiała.
Wyszła na ulicę bez celu. Słońce paliło jasnymi plamami po chodnikach, ale jej było chłodno. Nie fizycznie — głęboko, w środku. Jakby coś się w niej wyziębiło w tym gabinecie i nie chciało już wrócić na swoje miejsce.
Szła powoli, z rękami w kieszeniach płaszcza. Nie spieszyła się. Nie miała dokąd.
Miasto żyło swoim tempem — szybciej, głośniej, pewniej niż ona. Samochody jak stalowe paciorki, światła zmieniały się automatycznie, przechodnie nie patrzyli sobie w oczy. Każdy gdzieś szedł. Każdy coś miał. Każdy wiedział, kim jest.
Zatrzymała się przy jednej z wystaw sklepowych. Manekiny w kremowych płaszczach stały nieruchomo — jak kobiety, które nie muszą już nic czuć. Za szybą świat był czysty. Wypolerowany. Cichy. Przewidywalny.
Może to ja powinnam tam być. Bez myśli. Bez pulsującego w gardle zdania: „Nie wiem, co robić.”
W odbiciu zobaczyła swoją twarz. Trochę z boku. Trochę nie swoją. Jakby należała do kogoś, kto kiedyś miał plan, ale go zgubił.
Za szybą — kobiety, które nie starzeją się nigdy. Na chodniku — matki z wózkami, pary z lodami, kobiety z torebkami, z listą zakupów. Pachniały drogimi kremami i gotowym obiadem z plastiku. Każda z nich miała kogoś, kto na nią czekał.
Isabella nie miała nikogo, kto czekał. Tylko drzwi otwierane kodem. Tylko marmurowe blaty. Tylko echo stóp w holu.
Mam dom. Ale nie mam powrotu.
Weszła do jednej z galerii handlowych. Było jasno, cicho, sterylnie. Przesuwała się między butikami jak przez muzeum. Sukienki, które już miała. Perfumy, które przestały pachnieć. Buty, których nie potrzebowała, bo i tak nie miała gdzie w nich pójść.
Zatrzymała się przy ladzie z cienką, złotą bransoletką. Prosta. Elegancka. Z jednym kamieniem.
Ktoś kiedyś powiedział, że złoto nosi się na szczęście. Tylko jak nosić coś, czego się nie czuje?
Podeszła do ekspedientki. Skinęła głową.
— Tylko oglądam — szepnęła.
Nie czekała na odpowiedź. Wyszła.
Znów była w ruchu ulicznym. Znów wśród ludzi. Ale jeszcze bardziej osobna.
Zamiast wracać do domu, skręciła w stronę parku. To było jedno z niewielu miejsc, gdzie czas nie przyspieszał. Gdzie nie trzeba było mieć celu.
Park pachniał liśćmi, wilgocią, eukaliptusem i światłem przelewającym się przez korony drzew. Ścieżki wiły się łagodnie jak rysunki palcem po skórze.
Isabella szła powoli, wsłuchując się w dźwięki natury — delikatne, nienachalne. Ćwierkanie ptaków, szelest liści, pojedynczy śmiech dziecka gdzieś z oddali.
Kiedyś chodziłam tu z nim. Z tatą. Trzymał mnie za rękę i opowiadał, jak niektóre ptaki wracają zawsze w to samo miejsce. Mówił, że to, co wraca, nie musi boleć. Wtedy mu wierzyłam. Teraz nie wiem.
Zatrzymała się przy ławce. Nie tej samej — tamta dawno zgniła, została wymieniona. Ale pamięć miała inne źródła. Usiadła. Oparła łokcie na kolanach. Zamknęła oczy.
To jedno z niewielu miejsc, gdzie oddycha się inaczej. Głębiej. Czasem myślała, że gdyby mogła zacząć od nowa, robiłaby coś z przyrodą. Może fotografię? Czasami robiła zdjęcia — drzew, liści, światła. Dla siebie. Nigdy ich nie pokazywała. Chciała tylko zatrzymać coś, zanim zniknie.
Otworzyła oczy. I wtedy go zobaczyła.
Siedział na murku, oparty o kolano, pochylony nad szkicownikiem. Obok — płócienna torba z farbami, pędzle, kubek z wodą. Malował. W skupieniu. Bez pośpiechu. Jakby świat poza kartką nie istniał.
Był młody. Przystojny w sposób, który się zauważa nawet mimo woli. Ciemne, falujące włosy, oliwkowa skóra, mocne rysy. Usta zarysowane, czoło lekko zmarszczone od skupienia. Ramiona szerokie, dłonie silne, ale delikatne w geście. Jakby w każdej z nich trzymał coś kruchszego niż papier.
Typowy Hiszpan — ale taki, którego się nie zapomina. Spokojny. Piękny w ciszy.
Isabella patrzyła. Dłużej, niż powinna.
Spojrzała na niego i poczuła coś trudnego do nazwania — jakby jej skóra zarejestrowała jego obecność szybciej niż myśli. Jakby znała kogoś, kogo nigdy nie spotkała. I coś w niej… drgnęło.
Wibracja telefonu przerwała ten moment.
Clara.
— Cześć — odezwała się Isabela, nie odrywając wzroku od chłopaka.
— Hej! Wpadłam na pomysł. W sobotę domówka. Nic wielkiego — trochę wina, znajomi, mój kuzyn przyjeżdża z daleka. Dawno go nie widziałam. Przyjdziesz?
— Kto będzie?
— Moi ludzie. On. I ty. Proszę, Izzy.
Isabella spojrzała jeszcze raz na chłopaka z pędzlem.
Zazwyczaj unikała ludzi. Ale może raz warto. Może jedno spotkanie nie boli. Może… coś czeka.
— Dobrze. Przyjdę.
— Po dziewiętnastej. Weź coś czerwonego i swój uśmiech.
Rozłączyła się.
Chłopak nadal malował. W jego świecie nie było jej. Ale jej świat już go znał.
Została z tym obrazem pod powiekami — jak z czymś, co może być początkiem. Albo złudzeniem. Ale teraz — wystarczyło, że istniał.
Dom przywitał ją ciszą. Tą drugą — chłodną, martwą, rozszerzającą się po ścianach jak ciemna plama wilgoci. Zatrzasnęła drzwi i stała przez moment w korytarzu, jakby nie była pewna, czy rzeczywistość za nią nie była tylko snem.
Światło zapaliło się automatycznie. Białe, zimne. Jak w galerii, a nie w domu.
Zsunęła płaszcz, rzuciła torebkę gdzieś na sofę. Stopy bose na marmurze. Szła powoli, jakby każdy krok ważył coś więcej niż ciało. Przeszła przez salon. Usiadła. Cicho. Na brzegu kanapy. Jak gość we własnym życiu.
Spojrzała przez panoramiczne okno. Morze w oddali było spokojne, niemal niebieskoszare. Doliny przed nim — aksamitne. Ale w niej wszystko było spięte jak sprężyna.
Tata znów nie miał czasu. Znów coś ważniejszego. Zawsze coś. Nigdy ktoś.
Schowała twarz w dłoniach.
Nie chciałam pieniędzy. Chciałam, żeby zapytał, jak się czuję. Żebym nie musiała udawać, że nie boli. Ale chyba za długo udaję. Tak długo, że już sama w to wierzę.
Wstała. Podeszła do kuchni. Otworzyła szafkę, sięgnęła po kieliszek i butelkę czerwonego wina. Wlała — powoli, jakby liczyła sekundy.
Pociągnęła łyk. Gorzki. Ale potrzebny.
Podeszła do parapetu. Na blacie obok telefonu leżał jej aparat. Mały, cyfrowy, już trochę porysowany. Nie pokazywała go nikomu. Zdjęcia robiła dla siebie. Czasem. Cicho. Jakby wycinała z dnia fragmenty, które były do zniesienia.
Fotografuję drzewa. Nie dlatego, że są piękne. Ale dlatego, że są ciche. Że zostają w jednym miejscu. Że nawet jak milczą, to są.
Przewinęła kilka zdjęć — liść, cień gałęzi na ścianie, światło odbijające się w kałuży. Nic wielkiego. Ale tylko wtedy czuła, że coś zatrzymuje.
Może to śmieszne. Może dziecięce. Ale jak nie zatrzymam tego, co delikatne, wszystko we mnie stwardnieje. A tego się boję najbardziej.
Usiadła znów na kanapie. Wzięła telefon. Otworzyła wiadomość od Clary z godziną i adresem.
Sobota. Domówka. Wino. Obcy ludzie. Kuzyn z daleka. Zwykle by odmówiła.
Ale może potrzebuję czegoś, co rozbije tę ciszę. Nawet jeśli miałoby zaboleć. Może… potrzebuję zaryzykować, że jeszcze coś się zdarzy. Że nie wszystko już we mnie zaschło.
Spojrzała znów przez okno. Nad morzem ciemniało.
Nie wiem, co będzie w sobotę. Ale wiem jedno — nie mogę już tylko siedzieć i patrzeć. Nawet jeśli nie umiem jeszcze mówić.
Upiła kolejny łyk. W środku — nadal była pustka. Ale gdzieś na jej krawędzi coś cicho drgnęło.ROZDZIAŁ 3: Rysa w marmurze
Gabinet ojca zawsze wydawał się Isabelli zbyt duży, zbyt ciemny, zbyt pełen cieni. Ale dziś — był inny. Gdy weszła, zderzyła się z czymś, czego się nie spodziewała. Jej ojciec — ten sam, który nie okazywał emocji, który znał tylko siłę i kontrolę — zarumienił się, jakby przyłapano go na czymś intymnym. Był zdezorienotowany. Unikał wzroku. Dłoń drżała mu lekko, choć starał się to ukryć.
Naprzeciw niego siedzieli dwaj mężczyźni. Starszy — siwy, spokojny, z twarzą rzeźbioną przez czas i ciężar decyzji, które już dawno przestały boleć. Drugi — młody. Zbyt młody, by pasować do tego miejsca, a jednak czuł się w nim jak u siebie. Miał nienaganną cerę, czyste linie twarzy, ciemne, gęste brwi i spojrzenie, które przenikało do środka, nie pytając o pozwolenie. Jego noga spoczywała nonszalancko na kolanie, a dłoń lekko muskała brodę w geście, który wydawał się równocześnie zamyśleniem i prowokacją.
Isabella poczuła, jak jej oddech staje się płytszy.
— Dzień dobry — odezwała się, siląc się na spokój. — Miałam po panów przyjechać, ale… była mała przeszkoda. Przepraszam. Przyniosłam kartkę z…
— Córko, proszę wyjdź — przerwał jej ojciec.
Słowa zawisły w powietrzu jak klamra. Chciała zapytać: dlaczego? Ale coś w spojrzeniu ojca mówiło: nie teraz. Już miała się odwrócić, gdy rozległ się głos.
— Zapomnijmy o wszystkim — powiedział młody mężczyzna, zerkając na nią z uśmiechem — jeśli państwa córka zgodzi się spotkać ze mną.
Milczenie. Ciężkie. Ojciec skinął głową prawie natychmiast.
Isabella zesztywniała. Czy ja jestem walutą? — przemknęło jej przez głowę. Ale zaraz potem przyszła inna myśl. Cisza była pełna oceny, ale i fascynacji. Ten mężczyzna… nie jest jak inni.
Uśmiechnęła się. Krótko. I wyszła.
Reszta dnia była jak zamglony sen. Zrobiła herbatę, ale jej nie wypiła. Próbowała czytać, ale słowa się rozmazywały. Obraz jego twarzy — zbyt wyraźny, zbyt pewny siebie — wracał. Jak on się nazywa? Może Omar? Albo Yusuf?
Gdy słońce zaczęło znikać za dachami miasta, telefon zawibrował:
„O 20:00 przyjadę po Ciebie. — O.”
Bez podpisu. Bez pytań. Jakby wiedział, że się zgodzi.
Punktualnie o dwudziestej biały Mercedes zjechał pod jej dom. Nowy, połyskujący, jeszcze bez pyłku kurzu. Isabella wychyliła się przez firankę i jej serce przyspieszyło. Drzwi otworzyły się bez pośpiechu. Wysiadł on — w jasnej koszuli, z rozpiętym kołnierzem i złotym zegarkiem na nadgarstku. Krok miał miękki, ale pewny. Jak drapieżnik, który zna teren.
— Dla ciebie — powiedział, wręczając bukiet czerwonych róż i całując ją w dłoń. — Gotowa?
— Chyba tak — odparła cicho.
Weszła do auta i zatrzymała się w pół ruchu. Wnętrze pachniało świeżą skórą, nutą drzewa sandałowego i czymś jeszcze — czymś drogim i nieuchwytnym. Wciągnęła ten zapach głęboko.
— Ten zapach… Auto jest nowe?
Uśmiechnął się, nie patrząc na nią.
— Kupiłem dziś rano.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Ale jak to? Przecież jak ja kupowałam samochód z salonu, musiałam czekać trzy miesiące.
— Ja nie muszę — odpowiedział krótko. Bez arogancji. Po prostu jak fakt.
Isabella zamilkła. Ale czuła, że to był początek innej rozmowy.
— Lubisz prowadzić? — zapytała po chwili.
— Uwielbiam kontrolować kierunek — odpowiedział, zerkając na nią. — W każdej dziedzinie życia.
Jechali przez centrum miasta. Ulice tętniły wieczornym życiem. Ludzie spacerowali w parach, śmiech dzieci niósł się spod kawiarni, a światła witryn migotały odbiciami w szybach. Miasto wyglądało jak scena — piękna, żywa, oddychająca.
Isabella obserwowała wszystko przez szybę. Miała wrażenie, że jest w filmie, którego scenariusz pisany jest na bieżąco.
— Często jeździsz sam? — zapytała.
— Czasami. Ale dziś nie chciałem być sam — odpowiedział.
Spojrzała na niego ukradkiem. Był inny. Trochę zbyt pewny siebie, ale nie ordynarny. Elegancki, ale nie zimny. Z tajemnicą.
Podjechali pod restaurację. To była TA restauracja. Ta, do której chodziła kiedyś z ojcem. Tam były homary. Tam były śmiechy, rozmowy, kiedyś. Teraz — tylko wspomnienia.
Zaskoczyło ją to miejsce. Ale nie powiedziała nic.
W środku było elegancko, spokojnie. Pachniało winem, cytryną, ziołami. Muzyka sączyła się z głośników jak aksamit.
Kelner zaprowadził ich do stolika. Isabella sięgnęła po menu z zamiarem zamówienia homara. Tego samego, co zawsze.
— Menu jest przestarzałe — powiedział Omar, zanim zdążyła otworzyć kartę. — Kto jeszcze je homary?
— Ja… — zaczęła.
— Carbonara będzie idealna. Dwa razy — rzucił w stronę kelnera, nie czekając na jej reakcję.
Isabella zamarła. Poczuła, jak coś w niej się zamyka. Nie zapytał. Nie pozwolił wybrać. Ale milczała. Uśmiechnęła się sztucznie.
Jedli. On mówił. O pieniądzach. O ropie. O ojcu. O magazynach. O tym, co osiągnął. O tym, co jeszcze zamierza osiągnąć.
Ona słuchała. Wciąż milcząc.
W drodze powrotnej atmosfera zgęstniała.
Omar położył dłoń na jej kolanie. Nieśmiało, ale wyraźnie. Spojrzała na niego — nie gniewnie, nie złością — tylko z chłodnym spokojem.
Zrozumiał.
Pod domem, zanim wysiadła, spróbował się zbliżyć. Zatrzymała go lekkim ruchem głowy.
— Nie dziś — powiedziała cicho.
Uśmiechnął się. Bez cienia urazy.
— Do kolejnej randki — rzucił, jakby to było oczywiste.
— Do kolejnej — odpowiedziała.
Wchodząc do domu, zdjęła buty i oparła się o ścianę. W dłoni wciąż trzymała jednego z czerwonych róż. Zaciśniętą tak mocno, że prawie wbijała sobie kolce w skórę.
Chciał mnie pocałować. Ale ja… nie mogłam na to pozwolić.
Nie chcę być kolejną przygodą. Chcę czegoś więcej. Tylko nie wiem jeszcze, czy on potrafi to dać.
W domu panowała cisza. A w niej — jej własne myśli, które wcale nie chciały zamilknąć.