- W empik go
Między ustami a brzegiem pucharu - ebook
Między ustami a brzegiem pucharu - ebook
Berlin, przełom XIX i XX wieku. Hrabia Wentzel – młody arystokrata z Prus, w którego żyłach płynie polska krew – zakochuje się w dumnej i pięknej dziewczynie z Wielkopolski, Jadwidze Chrząstkowskiej. Zdesperowany mężczyzna wszelkimi sposobami stara się podbić serce pięknej Jadwigi. Na przeszkodzie stoi nie tylko narzeczony panny, lecz także niewygodne pochodzenie.
Przypadek zrządza, ze Wentzel ratuje dziewczynę napastowaną na ulicy przez pijanego barona Wertheima. Mimo pomocy Jadwiga nie chce się z nim spotkać. Ale hrabia łatwo nie daje za wygraną... „ Między ustami a brzegiem pucharu ” to ciekawa i wciągająca od pierwszego akapitu lektura.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-289-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Berlin spał. Pogasły światła po magazynach, po teatrach, po mieszkaniach filistrów, po suterynach i strychach.
Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna klubów karciarzy, restauracji podrzędnych, sal tańca i aptek.
Długa linia pałaców Pod Lipami spała też – drzemały kariatydy balkonowe, zapadały i ginęły w mroku ornamentacje okien i drzwi. Ruch tej pierwszorzędnej arterii ustawał. Z rzadka zaturkotał spóźniony powóz lub przechodzień przesunął się pośpiesznie, wracając z zabawy do domu: Berlin spał.
Tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath czuwano jeszcze. Dwa okna pierwszego piętra rzucały stłumiony blask zza ciężkich firanek, a za tymi oknami w prywatnym buduarze hrabiny, wyzłoconym jak bombonierka, nie myślano o spoczynku. Młoda, cudownie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koronkowym negliżu, obnażonymi rączkami rozplatając od niechcenia złote, przepyszne warkocze.
U jej nóg prawie, na taborecie, rozparty wygodnie, z głową na jej kolanach, młody jak ona i jak ona piękny mężczyzna przypatrywał się tej złotej fali, co mu chwilami muskała twarz i nucił półgłosem Lorelei.
Para ta była na model dla malarza: ona – smukła, ślicznie zbudowana, o twarzy z greckiego posągu, ale żywej, zalotnej, a śmiejącej się całym urokiem białych ząbków, koralowych ust i zmrużonych, sfinksowych oczu; on – wybujały jak topola, silny, dumny, ciemnowłosy, zapatrzony w kobietę całym ogniem wyrazistych ciemnoszafirowych źrenic.
Był w nim pierwiastek germański wielkiej siły i twardego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ delikatniejszy, ognisty, zuchwały a wesoły. W spojrzeniu była dziwna mieszanina – pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu: musiał to być człowiek bardzo szczęśliwy, bardzo bogaty i bardzo pieszczony przez życie.
– Wszak odesłałeś konie, Wentzel? – zaczęła po małej przerwie piękna pani.
– Naturalnie.
– Lubię cię za to!
– Za co? – spytał, biorąc pierścień jej włosów i bawiąc się nim.
– Za to, że mną się nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
– Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czyż mnie zaliczasz do jednej z tych kategorii?
– Ejże, bohaterze! Zdarza się to i tobie!
– Może być. Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.
– Więc mnie cenisz i kochasz niby?
– Tak, ciebie jedynie, teraz i podobno zawsze!
– A jednak dla mnie nie poświęciłbyś tysiąca owych stosunków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?
– Nie, jutrzenko. Ani jednego!
– Pfe! Prawisz impertynencje.
– Pfe! Jesteś zazdrosna jak subretka! – odrzucił wesoło, całując białą rączkę.
– Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
– Ja jednak cierpliwie znoszę takie stanowisko.
– Ty szkaradna istoto! Powiedz choć jedno.
– Dziesięć, Auroro! Primo: twój mąż...
– Ech, admirał to amfibia, którego już dwa lata nie widziałam, i żeby nie portret w sali, to bym nie poznała bez rekomendacji.
– Secundo: książę Herbert.
– Ach, nonsens! Zaśmiałam się może parę razy.
– Tertio: ten kuzynek z Harcu!
– Musiałeś dzisiaj pić za wiele przy kolacji... bredzisz! – rzuciła z dąsem, a potem nagle przechyliła się ku niemu i, skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała z przymileniem:
– Ale ty mnie kochasz, szkaradniku... nie rzuciłbyś dla nikogo!
– Dla nikogo, nigdy, Auroro! – odparł bez namysłu.
– Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
– Słowo twojego Wentzla.
– Masz, pocałuj mnie za to.
Chwilę milczeli oboje w namiętnym uścisku i pozostali przytuleni do siebie, szepcząc stłumionym głosem.
– Wiesz – mówiła kobieta – czemu dziś takam niespokojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pan, pierwsza partia, i taki piękny!
– Ciekawym, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem na przykład? Któż to mnie pożąda?
– Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki! Wszyscy ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki itd. Imię ich: legion!
– Włosy mi się jeżą ze zgrozy.
– I nic więcej?
– Nic!
Kobieta złote swe włosy okręciła mu około głowy i szyi i, zaciskając te czarodziejskie, jedwabiste pęta, szeptała w pocałunkach:
– Och, a ja cię tak kocham... ubóstwiam... nie dam nikomu, nigdy!
Mógł być dumny i próżny ten człowiek – i nie dziw, że do gruntu popsuty był swym szczęściem.
Tymczasem zegar w sąsiednim pokoju wybił powoli drugą godzinę.
Metaliczny dźwięk zbudził oboje. Hrabina drgnęła przerażona, hrabia wstał opieszale.
– Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawię cię złej cery i migreny, a jutro u książąt Holenlohe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanym bocznym przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz paltota, bo go chłód owiał – i z rękami w kieszeniach ruszył ku domowi.
Pałac jego leżał niedaleko, ale go nie nęcił spoczynek; skręcił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi, może opędzić się od chwilowego rozdenerwowania.
Półgłosem nucił znowu Lorelei.
Nagle, o kilkanaście kroków przed sobą, ujrzał dwie postacie – kobiecą i męską; doleciał go głos niecierpliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przyśpieszyła kroku – szukała widocznie obrony w ucieczce – mężczyzna nie ustępował.
– Daj buzi, panieneczko! – posłyszał hrabia głos swego znajomego, sławnego birbanta i awanturnika. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli czy po niewoli!
Kilku skokami dopędził uciekającą, ujął ją za ramię – był widocznie tęgo podchmielony.
Kobieta szarpnęła się gwałtownie i dostrzegając hrabiego rzuciła się ku niemu.
– Proszę mnie odprowadzić do domu! – rzekła zdyszana, wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik poskoczył – znalazł się oko w oko z hrabią – zdumiał się.
– A, to ty, Wentzel! No, nie przeszkadzaj! Albo pomóż dać rady tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna!
– Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo mnie o to prosiła! Odegrałeś swoją rolę, idź za kulisy i odeśpij chmiel należycie.
– A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Marsz, panie ekskapitanie, do koszar!
Postąpił o krok, wyciągnął rękę do kobiety, ale hrabia ją zasłonił sobą, zmarszczył brwi.
– No, dosyć tego! Przegrałeś bitwę, panie baronie Wertheim, bierz się do odwrotu. Ze mną sobie nie pozwalaj, bo możesz pożałować. Dama ta jest i zostanie pod moją opieką, dopóki zechce, a panu, jeśli się to nie podoba, zostaje wolna droga rozmówienia się ze mną jutro, w moim mieszkaniu. Marsz!
– Rozmówimy się na szpady, panie hrabio Croy-Dülmen! – krzyknął podpity panicz.
– A choćby na szydła! Jak się panu podoba! – odparł swobodnie hrabia. – Tymczasem żegnam!
Minął napastnika i spytał kobietę o adres. Baron włożył ręce w kieszenie i roześmiał się lekceważąco:
– Wylazło szydło z worka, Metysie! Warcholska krew twych przodków po kądzieli nie ginie. Jako Niemiec, ja burd nie lubię. Ustępuję z placu.
Po pięknej twarzy hrabiego przeszedł gorący rumieniec: uwolnił rękę kobiety, obrócił się jak ruszony sprężyną.
– Powtórz, błaźnie! – krzyknął zdławionym od wściekłości głosem.
– Powtórzę! – odparł tamten zuchwale. – Jesteś mieszańcem; o tym wiesz sam dobrze i nie ja pierwszy ci to mówię.
– I nie pierwszy odpowiesz za obelgę. Przodkowie moi walczyli pod Barbarossą, byli tak rdzennie Germanami jak góry Schwarzwaldu i Sprewy; każdy z nas służył krajowi dłonią, głową, mieniem, wszystkim. Mam krew mieszaną... ha! Za to ci jutro twoją czystą wytoczę, jakem Prusak!
Głos mu świstał przez zaciśnięte zęby; wziął ramię przeciwnika i wstrząsnął nim. Przewyższał go o głowę, a uścisk był żelazny.
– Ruszaj pan swoją drogą, bo dalej nie ręczę za siebie. Mogę zapomnieć, żeśmy obaj szlachtą.
Wyraz jego twarzy i ton zmieszały barona i oprzytomniły; usunął się na bok i zginął w bocznej ulicy.
Młody człowiek zwrócił się do swej damy i uchylił kapelusza.
– Pani daruje zwłokę. Służę.
Rozdrażnienie drgało mu jeszcze w głosie, a twarz przed chwilą niefrasobliwa i uśmiechnięta, zachowała wyraz dzikiej zaciętości i ledwie hamowanego wybuchu.
Kobieta przez ciąg tej sceny stała opodal i słuchała uważnie, z brwią ściągniętą i widoczną przykrością. Twarz jej, delikatna, blada, mieniła się tysiącem wrażeń. Wielkie, piwne oczy patrzyły ostro na hrabiego. Widniał w nich gniew i obraza. Niecierpliwie zagryzła usta.
Gdy jej podał ramię, usunęła się na bok i ruszyła naprzód w milczeniu.
Piękny panicz czuł się w obowiązku zagaić rozmowę.
– Co za mgła! – rzekł już swobodniej, równając się z nią. – I ani jednej dorożki. Nie śmiem proponować pani zwrócenia się do mego pałacu. Kareta byłaby za pięć minut.
– O, dziękuję. Mgła mi nic nie szkodzi... Żeby nie przykre spotkanie... Droga moja zaraz się kończy!
Mówiła po francusku bardzo poprawnie, więc i on zaczął w tym języku.
– Może mi pani pozwoli nieść pakiecik – rzekł, wyciągając rękę po flaszeczkę, którą trzymała.
– Dziękuję. To lekarstwo, tak trudno zdobyte, doniosę sama – odparła.
– Pani ma kogo chorego?
Skinęła tylko głową.
Obserwował ją spod oka. Była istotnie uderzająco piękna – pięknością poważną, klasyczną, nakazującą szacunek i względy. Trzeba było być bardzo pijanym lub zuchwałym, by ją zaczepić jak pierwszą lepszą.
Głos miała głęboki, trochę ponury; rysy spokojne i chłodne; oczy zamyślone, głębokie, okryte rzęsami – podnosiła je rzadko; usta dumne, małe, musiały się bardzo niewiele uśmiechać.
Typ to był niepospolity – zwróciłby i w tłumie uwagę, patrząc na nią, uczuwałeś gwałtowną chęć zbudzenia życia w tych poważnych rysach, rozjaśnienia śmiechem ust zaciętych, rozświecenia blaskiem mrocznych źrenic.
Byłaby wtedy porywającym czarem.
Hrabia był znawcą i bałamutem z zawodu. Wspomnienie barona zbladło mu w pamięci, postanowił – on, niezwalczony Antinous – spróbować swej siły i zręczności, pobawić się jak tamten. Noc i tak miała się ku schyłkowi.
– Pani jest cudzoziemką? – spytał.
– O, najzupełniej!
– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niemców.
– Jak mało czego na świecie – odparła szczerze.
– Pani ma do tego jakie powody? Jesteśmy przecie pierwszym narodem w Europie.
– Pod względem zarozumiałości, niezawodnie.
– Nie, pani. Szanujemy się tylko. Chęć przodowania i duma jest godłem siły, energii i rozumu. Wielkość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdobyli.
– O, pan ją ceni niesłychanie. Słyszałam to przed chwilą.
– I pani by nie zniosła, gdyby zarzucono wam pochodzenie... żydowskie na przykład.
– Jeżeli matka pana była Żydówką, powinien pan Żydów szanować przez pamięć na nią.
– W tym się najzupełniej z panią nie zgadzam. Jeżeli matka nasza była straganiarką, nie czujemy się przecie w obowiązku zachwytu dla przekupek, ani nam to chwały przysparza. Matka moja była Polką z Poznania; ojciec mój zrobił mezalians, za który ja pokutuję! Jest to plama na tarczy herbowej Croy-Dülmen. Polaków nie cierpię. Stosunków z nimi nie miałem i mieć nie będę, a jednak nazwa mieszaniec przywarła do mnie, choć już trzech śmiałków za nią odpokutowało, a jutro czwarty odpowie!
Zapalił się i uniósł. Słowa mu płynęły gniewne, burzliwe, pełne wzgardy i lekceważenia. Kobieta podniosła nań wzrok poważny, zatrzymała chwilę na jego twarzy przejmujące spojrzenie, zmarszczyła ciemne brwi.
– Człowiek, który się wstydzi swego pochodzenia jest albo nikczemny, albo słaby! – rzuciła przez zęby.
– Pani jest bardzo surowa dla mnie, nieznajomego.
– Owszem, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapitały w banku. Posiada pan nadto: starego opiekuna, majora Koop, ciotkę, Dorę von Eschenbach, i wiele, wiele serc sentymentalnych Niemek na własność. Jest pan próżniak, hulaka i pyszałek, sławny z piękności, salonowych manier, wielkiej odwagi i dyskrecji. Czy się pan poznaje z tego portretu?
– Z tej karykatury, pozwoli pani dodać? – zaśmiał się swobodnie. – Sława moja musi daleko sięgać, jeśli dościgła aż obcych, za granicami Prus. Pani Francuzka?
– Jestem z rzeczypospolitej San Marino – odparła z lekkim uśmiechem.
– Jeżeli damy w owej republice są do pani podobne, to ubolewam nad dolą tamtejszych obywateli. Biedacy muszą być jak Bayard, sans peur ni reproche.
– Bayard nie uważał się wcale za biedaka, o ile pamiętam z historii, a nasi obywatele, chwała Bogu, nie są w niczym do Prusaków podobni. Mamy dla nich należne względy.
– Muszą to być bardzo lodowate względy.
– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyjmują paniczów po buduarach; nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach; nasze matrony nie kupczą krasą swych córek! Jesteśmy jednak kochane stokroć silniej niż wasze Fraülein i Madame.
– Syzyfowa praca być musi dla zdobycia owych serc ukrytych.
– Nasi mężczyźni do tego przywykli.
– Winszuję, ale nie zazdroszczę. Nie lubię z zasady trudnych rzeczy.
– Wszakżem panu mówiła, żeś próżniak. Toteż serca nasze nie dla pruskich knechtów, ani dla rycerzy Barbarossy! My i wy... to antypody!
Stanęła nagle i zwróciła się do niego.
– Oto i koniec pana poświęceń i mojej wędrówki. Dziękuję za grzeczność i obronę.
– Czy w San Marino za usługę nie płacą? – spytał z uśmiechem.
– Owszem, jeśli wymagania słuszne. Mogę panu dać za kurs posłańca.
– To za wiele! Nie chodzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.
– Za mnie! – zaśmiała się ironicznie. – Sprzeczkę o kobietę zapilibyście jutro szampanem. Pan będzie walczył o swój honor pruski, niecierpiący skazy mezaliansu z Polką czy Żydówką. Za to... ja nie płacę.
– Będę miał dwa pojedynki, jeśli nie padnę. Szampanem nie łagodzę sprzeczki. Otóż za ów pierwszy pani powinna płacić, a raczej dać coś od siebie, żebym wiedział, za co się biję.
– Na przykład co?
– Ach, drobiazg! Pamiątkę... jeden pocałunek...
Cofnęła się o krok, zarumieniła jak maki polne i, rzucając mu spojrzenie obrażonej królewny, odparła z niesłychaną dumą:
– Na ten drobiazg nie starczyłoby panu milionów. U nas się nie sprzedaje pocałunków. Daje się je darmo albo nie daje wcale!
– A żeby dostać?
– Żeby dostać, trzeba być obywatelem rzeczypospolitej San Marino i szlachetnym człowiekiem... wówczas można proponować!
– Więc dla mnie droga zamknięta?
– I owszem! Gdy pan przyjmie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Prusakiem, wówczas, przed takim pojedynkiem, ja panu zapłacę!
Hrabia ukłonił się głęboko.
– Pani raczy żartować! Ha, trudno! Miałem w swym życiu wiele niedorzecznych pojedynków, przybędzie jeszcze jeden! To mi jest pociechą, że będę się bił za kobietę bardzo piękną, bardzo wykształconą... i bardzo niedostępną.
– Za komplement dziękuję i żegnam! – rzekła szyderczo.
– I ja dziękuję za kilka moralnych nauk i... do zobaczenia. Postaram się zobaczyć jeszcze panią.
– Jeśli mnie pan odszuka, o czym wątpię. Do San Marino bardzo daleko, a pan próżniak.
– Mogę się założyć, że panią znajdę za tydzień, choćby w antypodach. Umiem być wytrwały, a co postanowię, tego dotrzymam!
– Zakład przyjmuję. Żal mi daremnej pana fatygi, ale trochę upokorzenia zarozumiałości pójdzie panu na zdrowie. Zatem, do wiedzenia!
Przesunęła się jak cień obok niego i wsunęła w bramę. Rozejrzał się na prawo i lewo, zanotował numer domu, nazwę ulicy, ziewnął i zawrócił.
– Ciekawym, czy ja zobaczę dom dzisiejszej nocy i czy dopalę cygara? Pyszna dziewczyna! Hm! Aurora lepiej zbudowana, Lidia jeszcze sprytniejsza, a jednak ta coś ma. Pewnie ktoś z Alzacji czy Lotaryngii. Narobiliśmy sobie tam przyjaciół... aż miło, jak nas lubią. Hu! Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i niepospolitego! Jutro będę wiedział, co za jedna. Pyszna dziewczyna! Aaaa! Jak mi się spać chce!
Przyśpieszył kroku. Po chwili czarny kontur pałacu Croy-Dülmen zastąpił mu drogę. Minął główną bramę, w rogu budynku przystanął, dobył klucz z kieszeni i otworzył niepozorną, w korniszach ukrytą furtkę.
Klucz obrócił się lekko – snadź był często w użyciu – drzwi się otworzyły bez szelestu, tajemniczo i wpuściły pana w galerię oświetloną gazem, wysłaną dywanami. Wzdłuż ścian kwitły cieplarniane rośliny, po niszach uśmiechały się posągi nimf i bachantek.
Na krześle u wnijścia drzemał młody lokaj, na którego twarzy bez zarostu malowało się znużenie i niepokój. Był on uosobieniem służbistości gotowej na wszystko, wytrwałej na stanowisku. Na szelest drzwi porwał się, wyprostował jak struna, zamknął tajemniczą furtkę i ruszył za panem o trzy kroki, nie odzywając się pierwszy.
Z galerią łączyło się prawe skrzydło pałacu, mieszczące w sobie kawalerskie pokoje hrabiego; we frontowym gmachu były recepcyjne salony i apartamenty panny Doroty von Eschenbach; lewą stronę zajmowała służba.
Dopiero w swym gabinecie młody pan się zatrzymał, usiadł w fotelu i ziewnął po raz setny.
– Aaaa... szklankę kseresu, Urbanie!
Nim skończył ziewnięcie, rozkaz był spełniony. Wypił wino, otarł wąsy i sięgnął opieszale po stos listów na stole.
– Że też tym ludziom nigdy nie zabraknie konceptu i atramentu! – mruczał niecierpliwie. – Prawda, że te wszystkie miłe misywy śpiewają dwa psalmy: pieniędzy i miłości! Aaaa... Herbert się zgrał... Lidia chce brylantowych kolczyków. Idiotyczne istoty!
– Daj mi tu papieru i pióra, Urbanie!
Przez zielone story gabinetu brzask się wdzierał – hrabia wyglądał haniebnie zmęczony.
Nagryzmolił śpiesznie dwa bileciki, położył adres i skinieniem wezwał bliżej lokaja.
– Listy te odeślesz zaraz, a tamte spalisz, oprócz tego jednego. Przygotuj pistolety i szpadę... Będę się bił... Ale milczeć o tym! Nie budź mnie pod żadnym pozorem, choćby się paliło, chyba gdy ci panowie przyjdą. Nikogo zresztą nie przyjmować, zwłaszcza kobiet. Rozumiesz?
Lokaj skłonił się w milczeniu. Odzywał się tylko w nadzwyczajnej potrzebie z konieczności. Hrabia ledwie się rozebrał, już spał. Uleciały mu z myśli piękne panie, niemiecki honor, pojedynki; odpoczynku tego nie oddałby za uścisk hrabiny Aurory.Rozdział II
Wentzel Croy-Dülmen od dzieciństwa był panem swej woli i czynów. Wprawdzie ojciec naznaczył mu opiekuna, starego towarzysza broni i sąsiada, majora Koop, i opiekunkę, ciotkę Dorę, ale opieka to była – pożal się Boże.
Że fundusz nie zginął – zawdzięczał to tylko swemu ogromowi; że wyrostek się nie zmarnował zupełnie – to było cudem opatrzności niebieskiej.
Major Koop i ciotka Dora zjeżdżali się niekiedy, opowiadali sobie okropne wybryki wychowańca, wznosili oczy i ręce do nieba, wzdychali, radzili i rozjeżdżali się do swych zajęć: major do swych dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar nabożnych. Rady nie było żadnej. Wentzel dbał o nich tyle, co o popiół z cygara. Od dziecka położenie społeczne popchnęło go w sfery arystokracji; kolegował z synami najwyższych rodów, bawił się po salonach. Młodzieniaszka, pięknego jak Apollo, porwały kobiety – zepsuły go do gruntu.
Nie był nigdy dzieckiem, a młodym duszą może ledwie parę miesięcy.
Cudem olbrzymich zdolności odbył szkoły i uniwersytet, wstąpił do wojska, z wojny francuskiej wyniósł żelazny krzyż i parę blizn – i wystąpił z czynnej służby.
Nudziło go wszystko po pewnym czasie; kariery nie szukał, celu nie miał w życiu, nie rozumiał potrzeby pracy.
Był hulaką wielkoświatowym, pełnym form i delikatności: pod maską króla salonów krył się cynik bez żadnych zasad, nieszanujący nikogo i niczego, lekceważący świat cały, dumny swą potęgą i magnetycznym urokiem.
Należał do kilku klubów, miał przyjaciół, ile było młodzieży w stolicy; kochały go wszystkie kobiety.
Był najzupełniej z losu zadowolony.
Major Koop i ciocia Dora byli dlań nudną miksturą, jak się wyrażał.
Słuchał ich rad i perswazji, jak się słucha brzęku owadów podczas sjesty poobiedniej.
Majora Koop zagadywał pytaniem o owcach i winie, ciotce znosił cukierki i płacił bez liku na misje jezuickie.
Staruszkę jednak było trudniej ułagodzić. Żyjąc w stolicy, słyszała więcej niż major, widziała mnóstwo podejrzanych osób i stosunków; stare damy z arystokracji składały w jej łaskawe uszy wszystkie plotki i skandale obiegające Berlin z winy jej siostrzeńca. Ultramontańska jej dusza wezbrała zgrozą, patrzała na Wentzla jak na lokatora piekieł, mieszkanie jego obchodziła z daleka niby Sodomę, suszyła piątki, odprawiała dewocje, składała ofiary – wszystko bezskutecznie.
Hrabia nie miałby nigdy spokoju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgorszeniu i zgrozie, miała słabość dla swego „chłopaka”, jak go zawsze zwała.
Za oczami była silna, w oczy oburzenie jej topniało, gniew niknął – piękny panicz ogarnął i ją swym urokiem.
Zresztą Croy-Dülmen w życiu swym hulaszczym mało miał czasu i ochoty na stosunki z ciotką. Bytność jego we frontowym domu należała do wypadków nadzwyczajnych, witanych z zachwytem, wspominanych bardzo długo. Robił swą obecnością łaskę staruszce.
Był to więc dla niej radosny ranek, gdy lokaj oznajmił, że hrabia zaprasza się do niej na kawę. Zakrzątnęła się żywo, by go ugościć, rozpędziła całą służbę – nie mogła dobrać ciast i zakąsek. Nie przeczuwała, że jej „chłopaka” zbudzili tak wcześnie dwaj sekundanci z warunkami pojedynku. Urban przygotowywał broń. Wentzel po odejściu kolegów coś pisał przy biurku, gwiżdżąc wojskową pobudkę. Czuł się w obowiązku pożegnania opiekunki.
Na odchodnym zawołał lokaja.
– Idź na Friedrichstrasse numer 5, koło skweru, weź listę lokatorów, wywiedz się u stróża o młodą damę, która dzisiejszej nocy wychodziła na miasto. Rozumiesz? Każ przy tym założyć konie, a list ten oddaj hrabiemu Michałowi Schöneich. Jeżeli kto się zjawi, uwiadomisz mnie u pani. Verstanden?
– Zu Befehl, Herr Graf!
Wentzel się ubrał i zszedł do ciotki. Pojedynek był naznaczony na poobiedzie, w lasku o parę stacji za stolicą. Było zaledwie czasu na śniadanie i parę wizyt.
Ciotka Dorota przyjęła swego jawnogrzesznika w swym saloniku, ucałowała go w głowę i oczy, posadziła u zastawionego stołu.
Położył przed nią list.
– Przez pomyłkę znalazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta częsta korespondencja, ciociu, mocno się wydaje podejrzana! – rzekł śmiejąc się.
– Żartuj zdrów! Pisujemy o tobie, chłopaku! Jedz tymczasem. Bardzom ci rada.
– Co to ciocia haftuje tak zawzięcie? Oczy trzeba stracić nad taką dłubaniną.
– To Panu Bogu na chwałę... stuła na twój ślub, chłopaku.
– Po cóż ten pośpiech gorączkowy? Zbutwieje cioci robota. Szkoda!
Panna Dora von Eschenbach wzniosła do sufitu spiczasty nos i szkła okularów i westchnęła żałośnie.
Wentzel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i zaśmiał się.
– To westchnienie, ciociu, było brzemienne krytyką i potępieniem. Czego cioci się chce? Towarzystwa jakiej książęcej peroneli niby mojej żony? Niech ciocia sobie wypisze tuzin dam próżniaczek do kompanii. A może ciocia lubi dzieci? Możemy z misji sprowadzić parę chińskich bachorów. Obejdzie się to wszystko bez współudziału mej osoby!
– Wentzel, Wentzel! Żartujesz ze świętych rzeczy. Każdy porządny człowiek musi się ożenić!
– Każdy porządny człowiek powinien unikać poufałości z kobietami! Nieprawdaż, ciociu?
– No, tak, zapewne... są grzechy...
– Z tego wynikające. Słyszałem o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesznych stosunków. Nie chcę się starać, oświadczać, bo to, widzi ciocia, doprowadza do uścisku dłoni, do gorących spojrzeń, do pocałunków. Ergo, ja się boję żenić, bo to... niemoralne!
Miał minę mistyczno-zgorszoną.
Ciotka Dorota pokręciła głową.
– Ach! Boże! – westchnęła znowu.
– Zamiast wzdychać, proszę zajrzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się pojedynkuję za parę godzin... i może być... caput!
– Co ty?!... Jezusie, Mario! Znowu?!... Co miesiąc się bijesz... Ach, ja nieszczęśliwa! Co to będzie, co to będzie!
– Nic nie będzie! Na co ciocia wzywa imienia boskiego nadaremno! Wszakżem nie baran na rzeź. Czy mogę zapalić papierosa?
Nic nie odrzekła, bo zanosiła się od płaczu, lamentując przerywanym głosem.
Hrabia pokiwał głową.
– Otóż macie kobiety! I ciocia chce, żebym jeszcze drugą sprowadził do duetu! Jedna po siostrzeńcu, druga po mężu... ładny koncert!
Staruszka z żałości rozgniewała się.
– Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie o jedną z tych bezecnic stawiasz życie na kartę! Gdzie gromy niebieskie na te szkaradnice, Magdaleny, Samarytanki! Czemu ich nie pławią i nie palą, nie piętnują żelazem! Sodoma, Gomora!
– Gwałtu! Z cioci byłby istny Torquemada! Aż mnie dreszcz chwyta!
Hrabia się śmiał z całego serca, ale panna Dorota puściła wodze swej boleści i oburzenia.
– Zginiesz przez nie, jeśli się nie upamiętasz, nie ożenisz, nie będziesz domu pilnował! Okropność! Zabiją cię!
– Ciocia mnie ma za niepospolitego gamonia! Nie myślę ginąć za byle co! Ale kiedy ciocia mi wymyśla, to zmykam. Sądziłem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, ciociu, c’est mauvais genre!
Wstał i pochylił się nad jej ręką.
– No, zgoda! Proszę się rozchmurzyć. Biję się nie o żadną Samarytankę, jak to ciocia nazywa, ale o to, że Wilhelm Wertheim nazwał mnie Metysem i polskim warchołem! Co, jest racja? Za to go rozpłatam jak szczupaka, daję słowo honoru! Niech ciocia spyta kapitana Assenberg, jak się fechtuję! To zabawka dla mnie.
Staruszka otarła łzy i spojrzała mu w oczy.
– Gdy twój ojciec... świeć, Panie, jego duszy... powziął ten szalony projekt, jam go błagała na klęczkach, by zaniechał. Nic nie pomogło. Oczarowali go w Polsce. To kraj wpół dziki. Mają tam gusła, rzucają uroki, dają pić zioła jakieś! Słyszałam o tym od poważnych ludzi. Czarna magia, szatańskie sprawki! Szatan opętał biednego Ralfa! Przeczuwałam nieszczęście! Spełniło się! Ty pokutujesz! Ach, te Polki! Major Koop zawsze mi powtarza: „Wentzlowi nikt nie ufa, boją się sprzeniewierzenia i odstępstwa. Dlatego nie wzywają go na żadną posadę, obserwują go i czekają”. Ach, żebyś się ożenił z córką księcia H., nieufność by znikła!
Ciocia Dora, jak zając po wielu kluczach, wróciła do punktu, skąd wyszła.
– Nie boję się polskich czarów! – odparł hrabia, marszcząc brwi. – Nie pójdę śladem ojca! Co zaś do posad, jeśli mi przyjdzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie prosił. O to może ciocia być spokojna.
– Więc pojedynek nieodwołalny? – szepnęła.
– Obydwaj nie należymy do tchórzów.
W tej chwili otworzyły się drzwi salonu; zajrzała posępna twarz Urbana.
– Konie podane!
– Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakże mi straszno! Weź szkaplerzyk na piersi, chłopaku. Będę się dzień cały modliła za ciebie.
– Dziękuję! Nic mi nie będzie. Dziś wieczorem przyjdę do cioci na herbatę. Do widzenia!
Za drzwiami roześmiał się jak szalony.
– Co prawda, wolę pożegnanie z Aurorą; ta mi dopiero da szkaplerzyk!
Zamruczał, potem zbiegł szybko na dół, zatrzymał się, zwrócił się do lokaja i spytał lakonicznie:
– Nun?
Urban się wyprostował jak we froncie.
– Kamienica przechodnia na dwie ulice, stróż spał noc całą, nikogo nie widział. Oto spis lokatorów.
– Zum Teufel! Co dalej?
– Baron Schöneich czeka na pana hrabiego.
– Weź szpadę i ruszaj na kolej; bierz bilety na stację Kirschmühl i czekaj na mnie.
– Słucham!
Baron Schöneich, kolega i przyjaciel Wentzla, przybył dość zdziwiony nagłym wezwaniem.
– Pewnie się bijesz? – zawołał na wstępie.
– Jakbyś zgadł.
– O co?
– O moją piętę achillesową vel polską.
– Z kim?
– Z Wilhelmem.
– Głupstwo! Will pewnie był pijany, a ty, wiadomo, szukasz wrażeń. Czemuś mnie ominął na sekundanta? Wiesz, to obraza!
– Ty, poważny dyplomata! Dostałbyś jeszcze nosa od kanclerza. Zresztą, taki pojedynek... Jakbym z tą szafą wojował! Ech!
Schöneich pokręcił głową.
– Co prawda, tych pojedynków trochę za gęsto. Jesteś strasznie drażliwy, Wentzel. Na twoim miejscu ja bym, dla zatkania gęby natrętom, wszedł do izby i urządził co dzień ruladę z Polaków. Masz porywającą wymowę.
– Ba, przy śpiewie, winie i kobietach, ale nie w waszym sejmie. Brr! Co tam za nudy!
– Ha, to urządź krucjatę na Poznań.
– Do diabła z konceptami! Powiedz choć raz co rozsądnego.
– Wstąp do służby.
– Na przykład do jakiej?
– Do dyplomacji. Jesteś na to stworzony.
– Skąd ten pewnik? – zaśmiał się Croy-Dülmen.
– Wyznaję, że to nie moje spostrzeżenie, ale Herberta. Wczoraj była mowa o ambasadorach u ministra W. Stary, jak go znasz, facecista. „Poseł – powiada – powinien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na galanterii i miłości, ten będzie doskonałym ambasadorem”. A na to Herbert: „Poślijcie do Francji Wentzla Croy-Dülmen: nie będzie strachu o Alzację i miliardy! On wam Galię w róże uwieńczoną przyprowadzi do stóp! Dacie mu za to, zamiast pensji i orderu, kotylion z paryżanek”. Śmiano się z tego cały wieczór.
– Herbert rad by mnie się pozbyć z Berlina.
– No, sądzę, iż przede wszystkim z jednego pałacu Berlina. Biedaczysko schnie z zawiści.
Croy-Dülmen ruszył ramionami.
– On zawsze ma gust na cudze. Póki wolne i nieogłaskane, milczy; gdy kto wyróżni i zdobędzie, wydziera włosy i szaleje. Z taką taktyką niedaleko zajedzie. On mnie ambasadorem, a ja jego zrobiłbym wielkorządcą australijskich kolonii. Niech obdziera ludożerców!
Spojrzał na zegarek i poruszył się niespokojnie.
– Otóż, Michel, chciałem cię prosić, abyś na wypadek jakiej katastrofy ze mną popalił papiery w tym biurku co do jednego, bo widzisz...
– Widzę, że ci bardzo pilno mnie się pozbyć! Zum Henker! Te pamiątki nie zginą, i ty także, bądź spokojny! Cha! Cha! Kręcisz się jak fryga.
– Cóż chcesz, boję się spóźnić na pojedynek.
– Uhm, pojedynek, ale bez sekundantów. No, no, ambasadorze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wieczorem powitać cię jako zwycięzcę. Bywaj zdrów!
Po chwili sławne na cały Berlin taranty hrabiego stały u bramy hrabiny Aurory.
Ciocia Dorota odprawiała koronkę, a piękna pani mówiła cała wzburzona.
– Wiesz, jeżeli ten błazen cię zadraśnie, to ja mu zrobię coś okropnego... ja, ja...
– Wypowiesz mu swój dom! – podchwycił hrabia.
– Wypowiem! – potwierdziła energicznie, jakby mówiła: poćwiartuję go żywcem.
Szyderczy grymas przeszedł twarz Wentzla.
– Za taką ofiarę, mój skarbie, zachowam dla ciebie dozgonną wdzięczność – rzekł z całym przejęciem.
Dopiero w drodze do Kirschmühl pozwolił sobie w myśli na krytyczną uwagę:
– Ciekawym, co by Lidia zrobiła okropnego Wilhelmowi w razie mego zadraśnięcia. Pewnie pokazałaby mu język. No, no, już to te damy nie bywają rozrzutne w pamięci o pokonanych! Trzeba imponować albo nie istnieć! Imponujmy!
Nie udało mu się tak, jak sobie tego życzył.
Obu przeciwników rannych odwieziono do domu. Baron miał przebite ramię i rozcięty szpetnie prawy bok, Wentzel dostał cięcie przez głowę: bił się jeszcze, ale krew mu zalała oczy, a przeciwnik omdlał. Obwołano hrabiego zwycięzcą.
Nędzny to był triumf. Szpada rozpłatała mu głowę i czoło do czaszki. Schöneich zastał go w szponach trzech chirurgów. Kłócili się po łacinie.
– Musi być znak – wołał jeden.
– Nie będzie przy zimnych okładach – przeczyli dwaj drudzy.
Tu pacjent wmieszał się do rozmowy.
– Albo będzie, albo nie będzie. To się zobaczy przy końcu. Tymczasem róbcie początek, panowie.
– Rozsądne zdanie – potwierdził najstarszy medyk, przyjaciel domu hrabiego, zabierając się do roboty.
Schöneich powitał bohatera uśmiechem.
– Przyszedłem palić owe dokumenty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się opiętnować?
– Odbiję się na Assenbergu. Nie nauczył mnie jednego pchnięcia, osioł.
– Przy twym amatorstwie ufam, że się z czasem wykształcisz! Hu! Co to za szczerba! Będzie miał szramę na całe życie.
– Nie będzie przy użyciu zimnej wody! – poczęli wołać medycy.
Staremu doktorowi Voss drgnęła ręka z irytacji. Wentzel skrzywił się z bólu.
– Czego się gapisz! – krzyknął na Urbana. – Idź i uspokój panią we frontowym domu.
– Jaką panią? – zagadnął udając naiwnego Schöneich.
Ciocia Dora spędziła dzień we łzach i modlitwie. Gdy kareta wróciła z dworca i zatrzymała się u lewego skrzydła, a do niej nikt nie przychodził, przemogła wstręt, jaki czuła do tej części domu, i zbiegła sama po nowiny. Wszystkie drzwi zastała otworem. Służba była w ruchu. Dotarła niepostrzeżona aż do sypialni. Ujrzała swego chłopaka w pokrwawionej koszuli, wokoło krwawe szmaty, nad nim trzech rzeźników i Urbana bladego jak ściana. Tylko Schöneich rozparty w fotelu kiwał się tu i tam, gwiżdżąc – a sam ranny dowcipkował po swojemu.
Staruszka już miała wejść, już podniosła nogę, gdy ją przykuł do podłogi żartobliwy głos barona.
– Doktorze, zacerujcie gładko, żeby piękne usta nie obraziły się na szramach.
Ciocia Dora zatuliła uszy dłońmi i uciekła z tego piekła. W takiej chwili – taka mowa! O, czasy! O, młodzieży!
W chwilę potem Urban ją uspokoił ze strony hrabiego, ale ona nie zdecydowała się na powtórne odwiedziny. Miała dosyć próby.
Stary doktor postawił na swoim. Szrama została pomimo zimnej wody i innych sposobów; rozcinała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.
Honor swój niemiecki opłacił Wentzel, a może piękne oczy nieznajomej dziewczyny odjęły mu zręczność i siłę.
Miał pamiątkę po owej burzliwej nocy. Klął ją w duchu, gdy wreszcie wygojony stroił się pewnego wieczora do teatru.
Doktor Voss zjawił się właśnie na zły humor, a nie wiedząc o tym, począł burczeć na wybryki. W rezultacie pokłócili się okropnie: medyk z całą flegmą, Wentzel z ogniem wcale nie germańskim.
Voss potarł swą górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygłosić ważne zdanie, i rzekł:
– Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny, i nielogiczny... Typowy Słowianin.
Tego było za wiele. Croy-Dülmen skoczył, jakby skorpiona nadeptał.
– Kreutzdonnerwetter! – zaklął jak dragon. – Jak mi pan jeszcze piśniesz słowo...
– To co? – prawił spokojnie medyk. – Ja się bić nie umiem, a spostrzeżenie fizjologiczne nie jest przecież obrazą. Pan hrabia rodzi się z Polki, to pewnik; że ród matki wpływa bardzo silnie na dzieci, to drugi pewnik; a że pan bardzo do matki podobny, to trzeci! Dixi.
– A ja dixi, że wasze fizjologie to brednie, a wy sami stado wariatów! Jestem Niemiec i basta!
– Po ojcu prawdopodobnie!
– Jak to prawdopodobnie? – krzyknął młody człowiek, czerwieniejąc z pasji. – Śmiesz o mojej matce mówić podobny frazes!
– Mówię: prawdopodobnie, bo pani hrabina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy – to co innego. Żeby na przykład hrabina Carolath miała syna, powiedziałbym...
– Daj mi spokój z hrabiną Carolath! Nie ciekawym tego, co powiesz! – przerwał niecierpliwie hrabia. – Idę do teatru. Zeszpeciłeś mnie na wieki, a teraz prawisz brednie, które ci tylko dlatego darowuję, żeś stary! Niech piekło pochłonie chirurgię! Z wami razem, naturalnie! Urban, konie!
W teatrze piękny panicz w krzesłach i piękna pani w loży zamienili krótkie, ale wymowne spojrzenia. Nie było na nic więcej czasu; ale koledzy wzięli w swój środek Wentzla; układano kolację z aktorkami.
Dopiero w antrakcie hrabina Aurora zwróciła swój śliczny profil do drzwi loży i powitała wchodzącego uśmiechem syreny.
Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukłonił głęboko i usiadł naprzeciw niej.
– Wyglądamy tak niewinnie jak stary radca z sędziwą ochmistrzynią dworu – zrobił półgłosem uwagę Wentzel.
– Mauvais sujet! – upomniała go za koncept. – Czy wiesz, że ci ładnie z tą blizną, heros balafré. Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bardzo lubię Polaków.
– Jakbyś znała choć jednego.
– No, chociażby ty, przez pół.
Rzucił się niecierpliwie.
– Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Polakiem! Co się ludziom dzieje! Sprzysięgli się mnie torturować!
– A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand malheur! Pogadają i ucichną. A jak będziesz się afiszował niemczyzną, to ci na złość będą dowodzili, żeś Polak z krwi i kości.
Pierwszy raz i zapewne jedyny zrobiła hrabina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie rozmarszczyło czoła młodego człowieka.
Nie znalazł dla niej uśmiechu, gryzł niecierpliwie wąsy i kręcił brodę.
Trąciła go nieznacznie pantofelkiem.
– Powiem ci coś niemiłego, jeśli mnie nie będziesz bawił. Patrz, ty specjalisto od ładnych twarzyczek, kto to nowy w loży naprzeciw? Co za pyszne opale! Mówią, że to kamienie, qui portent malheur! Znasz tę damę?
Hrabia machinalnie podniósł oczy, spojrzał we wskazanym kierunku i aż się cofnął z podziwu. Dama w opalach nie był to nikt inny, tylko jego nieznajoma.
Ruch nie uszedł oka hrabiny.
– Ach, comme tu prends feu! – rzekła z dąsem.
– Nie wiedziałaś o tym? – spytał z lekką ironią.
– Monstre! – trąciła go znowu pantofelkiem. – Znasz tę damę?... Skąd ona?
– Z San Marino.
– Gdzie to jest? Na prowincji? We Włoszech?
– A gdzieś tam blisko! Nie pamiętam.
Opędzał się od pytań, a oczu nie spuszczał z loży naprzeciw.
Nieznajoma nie była sama. Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn; jeden stary, siwy – drugi młody, blondynek, z jeżowatą czupryną i swawolą w oczach. Rozmawiali z sobą poufale i, o dziwo, obywatelka spartańskiej republiki uśmiechała się lekko niekiedy, a chłopcu iskrzyły się do niej źrenice i co chwila błyskały białe zęby w serdecznej, ochoczej wesołości.
Wentzel Croy-Dülmen wciąż patrzył, znosząc obojętnie impertynencje obrażonej hrabiny. Tupała nóżkami z wściekłości.
– Tu es d’une grossièreté horrible! Idź, przynieś mi cukierków! Nie połykaj jej oczami. Nie puszczę cię! Nie masz prawa tam iść, rozumiesz? Nie pozwalam! Tam nie ma miejsca dla ciebie. Ten blondynek...
– Auroro! – szepnął z wyrzutem.
– Gdzieś ją poznał? Mów! Że też tobie żadna nie ujdzie! Ach, wpakowałabym cię z przyjemnością na statek admiralski z zakazem odwiedzania portów! Co to za jedna?
– Obywatelka rzeczypospolitej San Marino.
– Tu es stupide... z tą twoją rzecząpospolitą!
– Cóż robić! Nie mogę cię lepiej objaśnić, bo sam więcej nie wiem!
– A ja ci mówię, że to nie żadne San Marino. To jest niezawodnie ktoś z Polski. Ces Slaves ont leur type à part. Wiesz, że ona nawet do ciebie podobna.
Nareszcie znalazła hrabina sposób na swego kochanka.
Spojrzał na nią piorunującym wzrokiem, wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł. Była pewna, że już nie spojrzy na lożę.
Po chwili ujrzała go w krzesłach. Istotnie, nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, ale na scenę. Zdawał się zajęty jedynie sztuką. W drugim antrakcie przysłał jej stosy cukrów, sam poszedł na cygaro z kolegami. Nie wspomniał o damie w opalach, ale inni już ją spostrzegli.
– Alzatka! – zdecydował Herbert.
– Mniejsza skąd, ale piękna. Co za szyk królewski!
Wertheima nie było. Leczył się jeszcze. Więc Wentzel ze swą znajomością się nie pochwalił. Co prawda, nie było tak bardzo czym.
Przypuszczenie Herberta uderzyło go.
– Byłeś w Alzacji? – zagadnął.
– Dwa miesiące, z komisją rewizyjną.
– Uhm, rewidowałeś! – wtrącił po swojemu półgębkiem Michel von Schöneich.
W głowie Wentzla tworzył się awanturniczy projekt. Odszukać ją, poznać się i rzucić w oczy kolegów Cezarowym: veni, vidi, vici!! Znad Renu do Alzacji był krok jeden, a reszta fraszki!
– Za pół roku ona będzie moja! – rzekł lekceważąco.
Herbert natychmiast nadstawił uszu. Chwytał w lot każdą inicjatywę.
– Albo moja! – zawołał.
– Nie! – poprawił Wentzel. – Moja albo niczyja!
– Pari?
– Zgoda! O co?
– O twego „Scherza”!
– I o twego „Fingala”!
– A ja trzymam, że obydwaj zjecie po mydełku – ozwał się Schöneich. – Stawiam swoją czwórkę, zabiorę waszego „Scherza” i Osjanowego bohatera; każę jutro zacząć rozszerzać stajnię.
– Skąd ta pewność, Michel?
– Popatrzcie jej w oczy, to się dowiecie! No, idę do hrabiny Aurory z wizytą. Będę pocieszał.
– Albo jej trzeba pociechy? – zagadnął łakomie Herbert, jak zawsze gotów korzystać z cudzego projektu.
– I bardzo. Wielka burza opadła fregatę admiralską koło Ziemi Ognistej.
– To i ja pójdę z tobą!
Po skończonej sztuce Wentzel z Herbertem spotkali się na chodniku przed teatrem.
– Widziałeś dokąd pojechała? – zagadnął Croy-Dülmen.
– Wiesz, nie; byłem zajęty. Nie uważałem.
Obydwaj okłamywali się bezczelnie. Śledzili piękną nieznajomą, ale im uszła w tłumie i znikła. Była to dla Herberta pierwsza, dla naszego bohatera druga porażka. Nie zwątpił jednak o sobie, ruszając z dobrą miną do restauracji.
Bankiet przeciągnął się do rana.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.