Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Międzymorze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Międzymorze - ebook

„Międzymorze” – najnowsza powieść Marcina Wolskiego to książka zawierająca elementy powieści historycznej - niektóre z występujących postaci są autentyczne – ale w zdecydowanej większości jest fikcją literacką z wątkami fantasy. Akcja rozpoczyna się w II poł. XIV wieku na dworze królowej Jadwigi Andegaweńskiej na krakowskim Wawelu. Głównym bohaterem jest niezwykle barwna postać królewskiego błazna, karła Mieszka, obdarzonego zarówno licznymi umiejętnościami w sferze sprawności fizycznej, jak również nieprzeciętną inteligencją i wiedzą daleko wykraczającą poza epokę, sięgającą aż do czasów nam współczesnych...

Marcin Wolski jest pisarzem, dziennikarzem i satyrykiem. Przez wiele lat współpracował z Programem 3 Polskiego Radia, w którym emitowana była kultowa audycja satyryczna „60 minut na godzinę”. Większość napisanych przez Marcina Wolskiego tekstów doczekało się realizacji w postaci skeczy i cyklicznych słuchowisk radiowych. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej” i „Tygodnika Solidarność”. Jest też publicystą tygodnika „Do Rzeczy” oraz jednym z prowadzących program satyryczny „W tyle wizji”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16786-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. EXODUS

1. Exo­dus

_In nomine Patri et Filii, et Spi­ri­tus Sanc­tis in indi­vi­due Tri­ni­ta­tis_… Każdą histo­rię należy jakoś zacząć. Tyle że aku­rat moja ma tyle począt­ków, nie mówiąc już o koń­cach, że nim wypo­wie się jedno słowo, strach wielki włosy na gło­wie unosi, cho­ciaż aku­rat ja wło­sów tam nie mam i, z tego co wiem, ni­gdy nie mia­łem.

Wróćmy zatem do począt­ków. Korci mnie, aby opi­sać ową noc burz­liwą, kie­dym wypro­wa­dził moją panią z jej kom­naty ku sekret­nemu otwo­rowi za kaplicą, zna­nemu tylko nie­licz­nym, któ­rym nie­straszne jest naru­sza­nie spo­koju umar­łych. Prze­szli­śmy kuch­nie, spi­żar­nie i krypty, a potem wio­dłem ją, przy­świe­ca­jąc sobie pochod­nią, coraz dalej i głę­biej w trze­wia owego wzgó­rza, o któ­rym wiele jesz­cze będzie w niniej­szej histo­rii. Ufor­mo­wane w cza­sach juraj­skich (nie pytaj­cie mnie, skąd znam owo okre­śle­nie) kryło w sobie nie­jedną tajem­nicę. Otóż, pogłę­bia­jąc piw­nice, natra­fiono tu kie­dyś na szkie­let gada o nazwie po łaci­nie brzmią­cej _Tyran­no­su­rus rex_, któ­ren to fakt posłu­żył Mistrzowi Win­cen­temu do stwo­rze­nia legendy o smoku, szewcu i bara­nie siarką napeł­nio­nym. Świad­ko­wie odkry­cia twier­dzili, że ów mit mógł być szczerą prawdą, tym łac­niej, że po potwo­rze ostały się jeno: zębata czaszka, łapy tylne i ogon dłuż­szy niż ciało naj­dłuż­szego z węży, pyto­nem nazy­wa­nego. Zna­le­ziono też jedną łapkę przed­nią, ale uznano, iż musiała przy­na­le­żeć do innego osob­nika, może nawet owego hero­icz­nego szewca, albo­wiem w zesta­wie­niu z resztą wyko­pa­nego giganta wydała się oglą­da­ją­cym oso­bli­wie malutka. Czaszkę i kości wykra­dli póź­niej wia­ro­łomni Czesi króla Wacława Prze­my­ślidy, ale co z nimi zro­bili – nie wie nikt. Inna sprawa, że cała legenda kupy kła­ków nie warta, jako że, w świe­tle tego co wiem, odkryty dino­zaur życie stra­cił miliony lat wcze­śniej, zanim pra­oj­ciec Adam, nie­po­mny regu­la­minu użyt­kow­nika, począł obła­piać pra­matkę Ewę. Skąd­inąd we wnę­trzu wapien­nego wzgó­rza kryła się jesz­cze jedna nie­spo­dzianka, jakimś tra­fem dotąd nie­zna­le­ziona, a mia­no­wi­cie grób wiel­kiego księ­cia na Wiślech, przed chrze­ści­ja­nami, któ­rym tęgo zalazł za skórę, z woli swych pogań­skich współ­wy­znaw­ców ukryty. Odna­le­zie­nie go cof­nę­łoby pisaną histo­rię onej kra­iny ze dwa wieki, jako że zna­la­zły się tam i monety, i inskryp­cje, a nawet per­ga­miny, dosko­nale w skrzyni woskiem obla­nej zakon­ser­wo­wane. Skąd się tam wzięły? Mnie­mam, iż opo­wie­ści tam zawarte musiał spi­sać jakiś uczony, wzięty w nie­wolę mnich, może św. Cyryl albo inszy, który znał jego metody.

O tem jed­nak opo­wiem przy innej oka­zji. Jeśli zdo­łam.

Wzma­ga­jący się prze­wiew paro­krot­nie omal nie zga­sił pochodni, ja zaś, odwra­ca­jąc się co rusz, mogłem podzi­wiać pannę idącą w me ślady. Piękna była, na swój wiek nader wysoka, poważna i silna. Gdy poprzed­niego dnia jęła rąbać topo­rem zamki bramy podle kate­dry, a jej opie­kun chciał ją powstrzy­mać prośbą i groźbą bożego gniewu, wyda­wała się być bogi­nią ze sta­rych mitów, które tak uwiel­biają Ger­ma­nie. Mia­łem wra­że­nie, że tylko chwila wystar­czy, aby rze­czo­nym topo­rem roz­pła­tała pana Dymi­tra z Goraja na dwie pół­tu­sze, a jed­nak naraz zatrzy­mała się z oczami utkwio­nymi w prze­strzeń, jakby ujrzała coś czy kogoś. Kogo – miała mi to wyznać po pew­nym cza­sie. Wes­tchnęła głę­boko, topór z rąk jej się wysu­nął, a ona sama na bruk dzie­dzińca upa­dła. Dworki czym prę­dzej ją do kom­naty zanio­sły, gdzie pła­kała cały dzień i całą noc, aż czło­wie­cze serce się łamało. Korzy­sta­jąc z przy­wi­leju bła­zna zabawki mogłem ją obser­wo­wać, nie pró­bu­jąc wszakże pocie­szyć, bo gotowa była mnie zabić byle zydlem. Kiedy jed­nak ujrza­łem, jak zdej­muje z palca pier­ścień otrzy­many od matki Elż­biety Bośniaczki, wyła­muje kamień, a do kubka z wodą wsy­puje pro­szek jakiś, aż wokół roz­szedł się zapach oso­bli­wie gorz­kie mig­dały przy­po­mi­na­jący, musia­łem inter­we­nio­wać. Ener­gicz­nie wytrą­ci­łem jej z rąk kubek.

– Nie pozwolę ci się zabić, pani, i dopu­ścić do wiecz­nego potę­pie­nia! – krzyk­ną­łem, zapo­mi­na­jąc o należ­nym jej sza­cunku.

– A jak mnie powstrzy­masz, niziołku? – prych­nęła. – Nie dasz mi tru­ci­zną się zabić, to z okna się rzucę! – Tu wska­zała na wnękę okienną, za którą roz­cią­gał się widok mia­sta poni­żej baszty Kurzą Stopą zwa­nej.

Jak fryga sko­czyła ku oknu. Alem ją zła­pał. Choć mizer­nej postury, silny jestem za trzech, jeno nie oka­zuję tego bez potrzeby. Toteż chwy­ci­łem ją łacno, unio­słem w górę i, prze­pra­sza­jąc za naru­sze­nie jej cie­le­sno­ści, na łoże rzu­ci­łem.

– Myślisz, że mnie powstrzy­masz?! – zaśmiała się gar­dłowo. – Jesz­cze dziś każę cię odda­lić z zamku, a będąc poza murami, już mnie nie ura­tu­jesz!

Mogła to zro­bić, tedy, chcąc ją ura­to­wać, musia­łem zmie­nić stra­te­gię. Przy­szedł mi do głowy pomysł sza­lony i głupi, tak że uspra­wie­dli­wić mnie mogły jedy­nie nad­zwy­czajne emo­cje.

– A gdy­bym pomógł bym ci uciec? – zapro­po­no­wa­łem.

– Jak?

– Mam pomysł. Skreśl pani jeno dwa słowa do swego oblu­bieńca, a ja je do Mor­sti­no­wego domu zaniosę. Gdy się okaże, że z mia­sta nie wyje­chał, wypro­wa­dzę panią z zamku pro­sto w jego ramiona.

Popa­trzyła mi głę­boko w oczy.

– Ufam ci, Mieszko! – powie­działa.

Spu­ści­łem głowę, nie mogąc wyznać, że w moim mnie­ma­niu popeł­niamy wielki błąd.

Jaski­nie cią­gnęły się długo, two­rząc praw­dziwy _labi­ryn­thos_ i, gdy­bym już wcze­śniej ich z cie­ka­wo­ści nie eks­plo­ro­wał, zgu­bi­li­by­śmy się snad­nie. Jedne kory­ta­rze opa­dały nie­omal pio­nowo w dół, inne roz­dwa­jały się, a ten wła­ściwy przez pewien czas kie­ro­wał się nawet lekko ku górze, by opaść kamie­ni­stym urwi­skiem przy­po­mi­na­ją­cym gór­ski piarg. Nie­kiedy ściany zda­wały się napie­rać na sie­bie, pozo­sta­wia­jąc cia­sny prze­smyk, w któ­rym wypa­dało roz­gar­niać paję­czyny gęste, to znów tra­fia­li­śmy na _caverny_ obszerne, w któ­rych przy­cho­dziło nam opę­dzać się przed nie­to­pe­rzami. Moja pani wydała się ich nie oba­wiać, mimo że pospól­stwo utrzy­muje, iż owe lata­jące stwory potra­fią we włosy się wkrę­cać, a na Wołosz­czyź­nie nawet krew ludzką pić. Cóż, mia­łem poznać z cza­sem pew­nego Woło­cha, o któ­rym mówiono, że nie tylko posiadł tajem­nice wiecz­nego życia, ale potra­fił w trak­cie pełni prze­mie­niać się w wiel­kiego nie­to­pe­rza i jako taki poszu­ki­wał swych ofiar, naj­chęt­niej nie­win­nych dzie­wic. Inna rzecz – krom klasz­to­rów klau­zu­ro­wych coraz trud­niej o takowe.

Docho­dzące grzmoty sza­le­ją­cej burzy wska­zy­wały, że wyj­ście jest coraz bli­żej, a naj­waż­niej­szą kwe­stią będzie, co zasta­niemy na zewnątrz. Ludzi pana opol­skiego, czy straże kró­le­stwa?

Przy­śpie­szy­łem i na moment stra­ci­łem ją z oka. Po hała­sie lecą­cych kamieni pozna­łem, że potknęła się i pole­ciała w mrok. Jedna z brył ude­rzyła mnie w czoło. Pochod­nia mi wypa­dła i zga­sła z sykiem. Ogar­nęła mnie trwoga tym więk­sza, że nie sły­sza­łem niczego prócz ciszy i kapią­cej gdzieś wody. Burza na zewnątrz musiała ucich­nąć, przeto nie mogłem nawet zgad­nąć, gdzie owe zewnątrz się znaj­duje.

– Żyjesz, pani? – zawo­ła­łem nie­pew­nie, ocie­ra­jąc krew znad oka.

– Żyję! – głos był słaby, ale nie­wąt­pli­wie żywy.

Skrze­sa­łem ogień i, zapa­liw­szy pochod­nię, cof­ną­łem się kilka kro­ków. Zna­la­złem ją zakli­no­waną mię­dzy skały i wycią­gną­łem jak rzod­kiewkę. Była nie­praw­do­po­dob­nie dzielna, jak na swoje dwa­na­ście lat. Jęk­nęła dopiero, gdy spró­bo­wała sta­nąć.

– Moja stopa!

Ani chybi skrę­ciła kostkę. Nie­wiele myśląc, wzią­łem ją na barana. Wyj­ście znaj­do­wało się o parę kro­ków. A i tak czu­łem się dziw­nie, mając jej łono dzie­wi­cze na swych lędź­wiach. Nie­stety wyj­ście zasta­li­śmy zawa­lone jak grób Chry­stusa, wiel­kim kamie­niem, któ­rego paru chło­pów nie dałoby rady odto­czyć. Na szczę­ście dys­po­no­wa­łem mocą trzech, a resztę zro­biła adre­na­lina. Zna­leź­li­śmy się na dwo­rze. Prze­stało już grzmieć i lał tylko deszcz rzę­si­sty, ali­ści dość cie­pły, jak to w sierp­niu. Ni­gdzie żywego ducha. Ni pie­szych, ni kon­nych.

– Święty Judo od spraw bez­na­dziej­nych, czyżby przy­szło mi wra­cać tą samą drogą albo ucie­kać _per pedes_, tylko po to, by łeb poło­żyć pod katow­ski topór, cho­ciaż podej­rze­wam, że takich jak ja nie ścina się raczej, jeno topi w gno­jówce? – powie­dzia­łem z wes­tchnię­ciem.

I w tym momen­cie od strony rzeki z opony dżdżu wyło­nił się postawny mło­dzian w kap­tu­rze, bez waha­nia kro­czący ku nam. Posta­wi­łem moją panią na ziemi, a ona na jed­nej nodze na­dal wspie­rała się o moje ramię.

– Hedwig? – zawo­łał gar­dłowo.

– Tak, mężu – odpo­wie­działa.

– Stało ci się coś?

– Nogę skrę­ci­łam, ale zacny Mieszko oso­bi­ście mnie doniósł – wyja­śniła.

Pod­biegł szybko i wziął ją na ramiona, bo wpraw­dzie led­wie o trzy lata od niej star­szy, miał już siłę i spraw­ność praw­dzi­wego ryce­rza. Zeszli ku rzece, mocno wez­bra­nej, na któ­rej zoba­czy­łem spore czółno z dwójką wio­śla­rzy. Mło­dzie­niec wszedł do wody po pas i podał swoje brzmię na łódź, potem odwró­cił się ku mnie i, się­gnąw­szy do pasa, odpiął trzo­sik i pod nogi mi rzu­cił.

– Dzięki, karle! – rzekł wcale uprzej­mie, jak na Niemca.

– On pły­nie z nami! – usły­sza­łem dźwięczny głos Jadwigi. Pobrzmie­wał w nim ton kogoś nawy­kłego do wyda­wa­nia roz­ka­zów.

– Niby dla­czego? Na mym dwo­rze otrzy­masz dla roz­rywki całą armię podob­nych homun­ku­lu­sów.

– On jest mój – powtó­rzyła z naci­skiem Jadwiga. – Roz­we­sela mnie jak nikt inny, a poza tym przy­nosi mi szczę­ście.

I jak można było jej się oprzeć?

– Zgoda, niech wsiada, wiele chyba nie waży!

Tak zabez­pie­czyw­szy moje inte­resy, Jadwiga wtu­liła się cała w swego przy­szłego męża. Ileż wra­żeń prze­żyła w ciągu ostat­nich tygo­dni. Wpierw w obli­czu namów panów kró­le­stwa, tych wszyst­kich Dobie­sła­wów, Sza­frań­ców, Bogo­riów i Sędzi­wó­jów, ule­gła i zgo­dziła się poślu­bić jakie­goś poga­nina spoza krańca cywi­li­zo­wa­nego świata, przed któ­rym ostrze­gał ją pod­ko­mo­rzy kra­kow­ski Gnie­wosz z Dale­wic, dowo­dząc, iż Jagiełło to pro­stak, anal­fa­beta i okrut­nik dążący po tru­pach do wła­dzy, a w dodatku sta­rzec. (Co aku­rat prawdą nie było). Potem poja­wił się sekretny posła­niec od jej matki Elż­biety Bośniaczki z listem, w któ­rym regentka wyco­fy­wała się z obiet­nic danych Pola­kom i potwier­dzała waż­ność związku jej córki z mło­dym Habs­bur­giem, który w mię­dzy­cza­sie poja­wił się w mie­ście i zamiesz­kał w domu Mor­sti­nów. Miał poważ­nego sojusz­nika w postaci wspo­mnia­nego wcze­śniej Gnie­wosza z Dale­wic, który sprzy­jał przy­szłym mał­żon­kom, toteż Wil­helm zde­po­no­wał u niego wielką ilość klej­no­tów i złota na koszty ope­ra­cyjne. Wkrótce odbyło się spo­tka­nie narze­czo­nych w wiry­da­rzu klasz­toru ojców fran­cisz­ka­nów, i to nie­jedno, ze śpie­wem i tań­cami, po któ­rych Wil­helm nabrał takiego ape­tytu, że wdarł się siłą na Wawel, chcąc koniecz­nie skon­su­mo­wać zwią­zek. Wsze­lako nie dopusz­czono go do Jadwigi, roz­bro­jono mu sługi i, obiw­szy jak psa, ze skarpy sto­czono.

– A jed­nak się nie pod­dał, mój boha­ter! – szep­tała roz­go­rącz­ko­wana dziew­czyna. – Cię­giem o mnie wal­czy, choć oddają mnie innemu!

Mie­li­śmy zgoła inne poglądy na temat boha­ter­stwa, bo led­wie spły­nę­li­śmy Wisłą do wsi Mogiła – sław­nej z kopca usy­pa­nego ongi na cześć kró­lewny Wandy co nie chciała Niemca (co w jej przy­padku gra­ni­czyło wręcz z tana­to­fo­bią) – jeden z trzech ryce­rzy (God­fryd von Span­dau, który doświad­cze­nie bojowe łączył z pro­fe­sją leka­rza) zapro­wa­dził moją panią wraz z Wil­hel­mem ku koniom, pozo­stali dwaj – dowódca grupy Kuno z Inns­brucku, chmurny rudzie­lec, wyglą­da­jący na człeka, który podej­mie się każ­dego zada­nia, i osi­łek Hans Layer – zawró­cili ku łodzi z zapłatą, która pole­gała na pod­cię­ciu prze­woź­ni­kom gar­deł (czego Jadwiga już nie widziała) i zato­pie­niu ich wraz z łodzią, by nie zdra­dzili kie­runku naszej ucieczki.

Uwa­ża­łem to za zbędną zapo­bie­gli­wość – do świtu było daleko i wiele jesz­cze godzin mogło upły­nąć, nim kto­kol­wiek zorien­tuje się, że kobieta mająca tytuł króla Pol­ski znik­nęła z Wawelu i zarzą­dzi za nami pościg. Dodat­kowo sprzy­jała nam jesz­cze jedna oko­licz­ność – ucie­ka­li­śmy w kie­runku trud­nym do prze­wi­dze­nia dla prze­ciw­nika. Natu­ralną desty­na­cją musiał wyda­wać się Śląsk, gdzie mogli­śmy liczyć na pomoc księ­cia opol­skiego. Ale tylko pozor­nie. Kuno, potężny, ryży Tyrol­czyk w służ­bie Habs­burga, twier­dził, że ucho­dząc z Wawelu, książę Wła­dy­sław udał się na pół­noc, być może pra­gnąc dotrzeć do swych naj­bliż­szych domen_,_ roz­cią­ga­ją­cych się w ziemi wie­luń­skiej. Tam też mie­li­śmy się kie­ro­wać. Tym­cza­sem nim zabójcy powró­cili, medyk zajął się nogą mojej pani, mocno ban­da­żu­jąc kostkę kawał­kiem tka­niny. Teraz do prze­zwy­cię­że­nia pozo­stał jesz­cze jeden pro­blem. Jadwiga, osoba wielce pobożna, za nic nie chciała się prze­brać w męskie szaty, twier­dząc, że grzech to ciężki, a może nawet śmier­telny. (Za kil­ka­dzie­siąt lat spalą za coś takiego Fran­cu­zicę Joannę d’Arc).

– To nie­zbędne, aby cię nie roz­po­znano! – argu­men­to­wał Wil­helm.

– Też bym pole­cał takie prze­bra­nie – wspie­rał go medyk.

Deli­be­ro­wali nad tym, kiedy od rzeki dobiegł nas bole­sny krzyk ludz­kiej ago­nii.

– Co to było? – zawo­łała Jadwiga.

– Nocny ptak! – z impo­nu­ją­cym spo­ko­jem wyja­śnił Habs­burg.

Chwilę potem wró­cili Hans i Kuno. Tyrol­czyk, sły­sząc o opo­rach kró­lo­wej stwier­dził, że wpraw­dzie nie jest już księ­dzem, ale ma świę­ce­nia, toteż posiada moż­li­wość udzie­le­nia dys­pensy. To prze­ko­nało moją panią, aby prze­dzierz­gnęła się w mło­dego giermka, głowę ukryła pod aku­ratną czapką, a także dosia­dła konia. Wymo­gła jed­nak, abym jej towa­rzy­szył, sie­dząc z nią na jed­nym rumaku.

– Podej­rze­wam że we dwójkę ważymy mniej od pana Hansa, a na pewno nie wię­cej od dok­tora God­fryda – zapew­ni­łem.

– A dasz sobie radę z koniem? – Wil­helm popa­trzył na mnie scep­tycz­nie.

Ponie­waż mia­łem w swym dorobku rów­nież role lino­skoczka, zade­mon­stro­wa­łem swoje moż­li­wo­ści, wyko­nu­jąc parę salt nad ruma­kiem, poje­cha­łem stępa na rękach i pod koń­skim brzu­chem, dodat­kowo zaś dowio­dłem, że wystar­czy szep­nąć koniowi do ucha tajemną for­mułę, a zrobi wszystko, co mu się każe, nawet bez pej­cza.

– Potra­fisz tak samo radzić sobie z kobie­tami, kur­du­plu_? –_ zapy­tał ze śmie­chem obser­wu­jący moje popisy Kuno.

– Nawet lepiej. Jako że pod­wika nie kopie aż tak sil­nie.

Roz­legł się śmiech, a ja wyko­rzy­sta­łem chwilę, aby zbli­żyć się do sto­ją­cego z boku Hansa i zasu­ge­ro­wać mu, żeby przy­naj­mniej krew z twa­rzy otarł, bo kró­lowa ani chybi to zauważy.

– I co z tego? – zdzi­wił się, ale usłu­chał.

Jadwiga całą drogę aż do rana przy­sy­piała, a roz­bu­dzona, powta­rzała liczne modli­twy, kie­ru­jąc je ku Matce Jezusa z taką ufno­ścią i zaan­ga­żo­wa­niem, jakby znała ją oso­bi­ście. Modliła się po grecku, być może przy­pusz­cza­jąc, że Maryja Panna, spę­dza­jąc koń­cówkę swego życia w Efe­zie, musiała posłu­gi­wać się tym języ­kiem i z pew­no­ścią mogła go rozu­mieć lepiej niż pol­ski czy nie­miecki. Mógł być i drugi powód – nie chciała, abym mógł słu­chać jej wynu­rzeń, tym bar­dziej, że w jed­nej z modlitw modliła się za wio­śla­rzy, a także tych, któ­rzy ich zabili.

Na nie­wiele się to zdało – zna­łem grekę, choć nie widzia­łem powodu, by się z nią wychy­lać.

W ogóle zasady wpo­jone mi przez moją matuś i dotych­cza­sowe doświad­cze­nia życiowe, mimo mło­dego wieku – przeć dwu­dzie­stu lat jesz­cze nie mia­łem – nauczyły mnie ostroż­no­ści, a kom­pani, z któ­rymi przy­szło nam jechać, nie nale­żeli do takich, któ­rych chciał­byś spo­tkać samo­je­den w ciem­nym zaułku lubo w lesie_._

Kuno był brzu­chaty, ale zręczny i nad wyraz bystry, Hans przy­po­mi­nał jakie­goś legen­dar­nego olbrzyma, nato­miast God­fryd, chudy, jakby wiecz­nie cier­piący na nie­straw­ność, miał w spoj­rze­niu coś śli­skiego, jado­wi­tego, przy­wo­dzą­cego na myśl gada.

Nur­to­wało mnie jesz­cze jedno – Jadwiga tak pewna swo­ich racji w momen­cie ucieczki – była prze­cież zako­chana swoją pierw­szą dzie­cinną miło­ścią, a Wil­helm naprawdę nale­żał do przy­stoj­nych – teraz_,_ być może wsku­tek incy­dentu z wio­śla­rzami, odczu­wała skru­puły. Argu­menty kanc­le­rza i pol­skich panów za opcją litew­ską zda­wały się odży­wać w jej umy­śle. Myślała o Pol­sce, kró­le­stwie jej babki i słyn­nych pia­stow­skich przod­kach, któ­rych krew dzie­dzi­czyła przez oboje rodzi­ców, pań­stwie dopiero co skle­jo­nym przez Wła­dy­sława i umoc­nio­nym przez Kazi­mie­rza. Z jakie­goś powodu jego miesz­kańcy bali się Niem­ców (a także Austria­ków) bar­dziej niż Węgrów, Cze­chów, Rusi­nów, a nawet Litwi­nów razem.

Pyta­łem o to kie­dyś moja matkę, a ta mi odparła:

– Wszy­scy inni mogą zabrać nam na jakiś czas wol­ność, ale nie zabiorą ducha, nato­miast Niemce mogą pozba­wić nas i jed­nego, i dru­giego…

Czy jed­nak ten dyle­mat znany był mło­dej kró­lo­wej – ni to Węgierce, ni Austriaczce, ni Polce – i czy teraz miała jakiś inny wybór?

– Panno Święta, Panno Prze­czy­sta, daj mi jakiś znak – szep­tała.

O świ­cie ogar­nęły nas lasy i poczu­li­śmy się nieco pew­niej. W dodatku koło połu­dnia udało nam się zła­pać prze­wod­nika w oso­bie weso­łego obwie­sia o imie­niu Rafał, cze­lad­nika z Olku­sza, który, ska­zany na prę­gierz (nie chciał szelma przy­znać się za jakie prze­winy), zbiegł do lasu. Ale gdy pewny, że już nic mu nie grozi, kąpał się w stru­myku, wpadł pro­sto w nasze ręce.

Zrazu uda­wał nie­mowę, potem pró­bo­wał się szar­pać, wresz­cie się roz­pła­kał.

– Chło­pie – powie­dzia­łem mu, jako że jeden zna­łem lokalny język – albo obwie­simy cię na naj­bliż­szym drze­wie i spo­łe­czeń­stwo tylko na tym zyska, albo będziesz słu­żyć memu panu, a nagroda cię nie minie.

– A co to za pan_? –_ zapy­tał rezo­lut­nie.

– Nie chcesz wie­dzieć. Bądź lojalny, a wszystko dobrze skoń­czy się dla wszyst­kich.

– Lojal­ność to moja druga natura! – zade­kla­ro­wał bły­ska­wicz­nie.

O pierw­szą nie pyta­łem.

Prze­wod­nik był konieczny, jako że Kunowi zale­żało, aby omi­jać zamki, któ­rych król Kazi­mierz nasa­dził w oko­licy bez liku, niczym kur na jajach. Oso­bi­ście nie mia­łem zaufa­nia do mło­dego ban­dyty, ale uwa­ża­łem, że póki nasze inte­resy są zbieżne, należy korzy­stać z jego usług. Inna sprawa – nikt o radę mnie nie pytał.

Zrazu szło nam dobrze. Dwa dni posu­wa­li­śmy się ku pół­nocy bez jakich­kol­wiek prze­szkód. Minę­li­śmy z daleka Olkusz i Wol­brom, nie zwra­ca­jąc niczy­jej uwagi. Może zresztą i ktoś nas widział, ale wów­czas brał zapewne za grupę zbó­jów, z któ­rymi nikt roz­sądny zadzie­rać nie zamie­rzał.

Wsze­lako obec­ność rze­zi­mieszka przy­nio­sła dodat­kowe utrud­nie­nia. Musia­łem wraz z nim posu­wać się pie­szo, a Wil­helm prze­stał bawić swego „giermka” dworną roz­mową godną tych wszyst­kich ita­liań­skich i galij­skich poetów baj­du­rzą­cych o miło­ści, żeby nie wejść przed nie­wta­jem­ni­czo­nym na sodo­mitę.

A i tak nie uszło też uwagi łotrzyka wyjąt­kowe trak­to­wa­nie ślicz­nego giermka. Gdy sta­wa­li­śmy na nocny popas, wypa­dało spać, otu­la­jąc się der­kami, nato­miast ów mło­dzik wła­ził w worek uszyty ze skór, który Niemcy zwali śpi­wo­rem.

– Skąd takie względy dla dzie­ciu­cha? – dzi­wił się Rafał.

Byłem przy­go­to­wany na to _dic­tum_. – To dzie­dzic prze­sław­nego rodu, w dodatku sła­bo­wi­tego zdro­wia.

Na razie takie tłu­ma­cze­nie mu wystar­czało. Przy oka­zji zręcz­ność Olkusz­nika wyko­rzy­sty­wano w inny spo­sób. Co kilka godzin Kuno za pośred­nic­twem tłu­ma­cza, czyli mnie, naka­zy­wał, by wspi­nał się na skały, któ­rych nie bra­ko­wało, lub na naj­wyż­sze drzewa, aby lustro­wać prze­strzeń przed, ale przede wszyst­kim – za nami.

– Czego mam wypa­try­wać?

– Cze­go­kol­wiek, co i tobie by się nie podo­bało.

Skąd­inąd w całej grupce on jeden_,_ choć rze­zi­mie­szek, z biedą nada­wał się na mego towa­rzy­sza. Kuno z Tyrolu wzbu­dzał strach swą inte­li­gen­cją łączącą się z okru­cień­stwem, Hans był sil­nym chło­pi­skiem, ale poza tym abso­lut­nym głą­bem, z któ­rym nie dało się o niczym poga­dać, a God­fryd…? Wedle mnie był zbyt cie­kawy, nawet jak na medyka. Długo będę pamię­tać, jak w trak­cie kąpieli w rzece obser­wo­wał me ciało i pró­bo­wał wypy­ty­wać o moje ana­to­miczne ano­ma­lie oraz powód nie­zdej­mo­wa­nia ciżem, ale – tłu­ma­cząc się wsty­dem – odda­li­łem się od niego jak naj­śpiesz­niej.

Tym­cza­sem trze­ciego dnia naszej drogi popo­łu­dniem kolejny wynik obser­wa­cji mło­dego Olkusz­nika zmro­ził nas okrut­nie.

– Idą za nami. Zbrojni – zamel­do­wał Rafał.

– Ilu ich może być?

– Z pół setki_._

– Jak są daleko?

– Ze dwie godziny drogi, może trzy.

– Wia­domo, kim mogą być?

– Nie roz­po­zna­łem żad­nych zna­ków.

Fak­tycz­nie nie mógł roz­po­znać. Do wyna­lazku lunety Gali­le­usza bra­ko­wało jesz­cze dwóch wie­ków.

Habs­burg, mocno zanie­po­ko­jony, pro­po­no­wał ukry­cie się w jesz­cze głęb­szych ostę­pach, nato­miast Kuno von Inns­bruck zapro­po­no­wał coś zgoła odmien­nego.

– Jeśli to wro­go­wie, prę­dzej czy póź­niej osa­czą nas w głu­szy i zabiją bez świad­ków – powie­dział. – Win­ni­śmy wró­cić na gości­niec.

– Co gadasz?!

– Potrze­bu­jemy ludzi, któ­rych sama obec­ność nas ochroni. Kim­kol­wiek są ci zbrojni, myślę, iż jest spo­sób, by usza­no­wali decy­zje kró­lo­wej.

– To sza­leń­stwo!

– Czy w czym­kol­wiek zawio­dłem cię panie? Stryj twój pole­cił mi słu­żyć ci w każ­dej sytu­acji, a jego wola jest dla mnie świętą!

– Zdradź tedy, co chcesz, aby­śmy uczy­nili?

– Dowiesz się, gdy wró­cimy na gości­niec. – Kuno uśmiech­nął się pod wąsem. – A teraz pośpieszmy się.

Na gościńcu zna­leź­li­śmy się przed zmierz­chem, a Rafał wska­zał nam naj­bliż­szą przy­drożną gospodę, gdzie mogli­śmy się zatrzy­mać. Ludzi było tam mnó­stwo, ale za cenę sztuki złota karcz­marz pogo­nił pośled­niej­szych gości z kom­nat na siano do sto­dół, odda­jąc nam dwie izby, w tym jedną z wiel­kim łożem. Za dodat­kową opłatą zna­la­zła się nawet pościel. Kom­fort! Jadwiga weszła do niej i zajęła się swą toa­letą, bo po dwóch dniach obmy­wa­nia twa­rzy jedy­nie w stru­my­kach czuła się nie­świeżo, a, jak inni potom­ko­wie Pia­stów, ceniła sobie czy­stość nade wszystko. Szybko dostar­czy­łem jej w cebrzyku gorącą wodę, a sam wspią­łem się na daszek i przy­tkną­łem ucho do ściany izby, w któ­rej Wil­helm cicho nara­dzał się ze swym opie­ku­nem. Dzięki Bogu słuch mam czuły jak pies węch, a sokół wzrok, toteż, mimo chla­pa­nia docho­dzą­cego z cebrzyka kró­lo­wej, sły­sza­łem wszystko dokład­nie, jak­bym tam był. Przy oka­zji mogłem też poznać bli­żej rela­cje obu Austria­ków. Przy ludziach Kuno zwra­cał się do mło­dego Habs­burga wręcz uni­że­nie, w roz­mo­wie zaś w cztery oczy nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, kto prze­wo­dzi całej ope­ra­cji.

– Co zatem pro­po­nu­jesz, Kuno? – pytał młody książę.

– Roz­wią­za­nie, które będzie oczy­wi­ste. Tacy ludzie jak pol­scy pano­wie rozu­mieją tylko fakty doko­nane. Twe mał­żeń­stwo z kró­lową for­mal­nie zostało zawarte, jed­na­koż cią­gle nie doszło do speł­nie­nia.

– Wiem, ale…?

– Nie mów, naj­ja­śniej­szy panie, że nie wiesz, na czym polega zle­gnię­cie w łoż­nicy…?

– Z grub­sza wiem.

– Wsze­lako rozu­miem, że ni­gdy tego nie robi­łeś?

– Ano nie.

– Nawet z pan­nami z frau­cy­meru dostoj­nej mamusi? – w gło­sie Kuna zabrzmiało szczere zdzi­wie­nie.

– Za oglą­da­nie się za dwor­kami dosta­wa­łem rózgi.

– Tedy dziś będziesz musiał pójść na żywioł. Daję ci jed­nak słowo, panie, że to łatwiej­sze niż gra w tryk­traka. Ważne, że jeśli pościg zasta­nie was jako męża i żonę, któ­rzy już ślubu dopeł­nili, nie pozo­sta­nie nic innego, jak pogo­dzić się z tym fak­tem.

– Pew­nie masz rację, wsze­lako Hedwig ni­gdy w życiu nie zgo­dzi się na coś podob­nego bez wła­ści­wego sakra­mentu…

– Taka skru­pu­lantka!?

Po pau­zie poją­łem, że Tyrol­czyk zamy­ślił się głę­boko. Po chwili pierw­szy ozwał się jego pan.

– Wydaje mi się, że aku­rat ta prze­szkoda jest do poko­na­nia. Prze­cież możesz udzie­lić nam ślubu, Kuno.

– Ja?

– Chwa­li­łeś się_,_ że byłeś księ­dzem?

– Kan­dy­da­tem jedy­nie, kle­ry­kiem pro­stym bez świę­ceń…

– Tym aku­rat nie musisz się chwa­lić, a ja nie będę dro­bia­zgowy, zwłasz­cza że mamy mało czasu. Posta­raj się o jakąś stułę i to, co może być potrzebne przy udzie­la­niu sakra­mentu.

Zro­biło mi się przy­kro, gdy pomy­śla­łem o dwójce mało­la­tów pró­bu­ją­cych na chyb­cika poko­nać strach i nie­śmia­łość, i opór mate­rii_…_ Ale w tym momen­cie usły­sza­łem krzyk bole­ści.

Drobna akro­ba­cja i wró­ci­łem do pokoju.

Kre­do­wo­biała Jadwiga leżała na łóżku okryta płasz­czem, dygo­cąc cała.

– Co się stało?

– Nie wiem, chyba umie­ram.

Uchy­li­łem płasz­cza i zoba­czy­łem pur­pu­rową plamę na prze­ście­ra­dle.

Omal nie wybuch­ną­łem śmie­chem.

– Nie umie­rasz pani, tylko wła­śnie sta­jesz się kobietą! – zawo­ła­łem_. –_ Nie będę taił, że jest to dla nas wszyst­kich nie­by­wale korzystna oko­licz­ność.

– Nie rozu­miem.

Wyja­śni­łem jej w paru sło­wach, na czym polega to, co jej się przy­da­rzyło i regu­lar­nie przy­da­rza raz na mie­siąc wszyst­kim doj­rza­łym kobie­tom. Na dłuż­szy wykład nie mia­łem czasu. Musia­łem jesz­cze pójść do Habs­burga, aby uświa­do­mić go, że deflo­ra­cję mło­dej mał­żonki musi odło­żyć na lep­sze czasy.

Wil­helm nawet się ucie­szył, a i Kuno przy­znał, że to powinno wystar­czyć, tylko pro­sił o dostar­cze­nie prze­ście­ra­dła.

Czas był naj­wyż­szy, dwie­ście kopyt spra­wiało wra­że­nie nad­cią­ga­ją­cej armii.

Habs­burg miał nie­wy­raźną minę i sły­sza­łem, jak mru­czy do swego zausz­nika:

– Ludzie kasz­te­lana kra­kow­skiego mnie zabiją, uzna­jąc że zbez­cze­ści­łem ich kró­lową, a nawet króla.

– Zro­bi­łeś to na jej wyraźną prośbę!

– No to wypra­wią mi oka­zały pogrzeb, a potem wyda­dzą Hedwig za tego dzi­kiego Litwina.

Tym­cza­sem pierwsi jeźdźcy dopa­dli dzie­dzińca. Habs­burg ruszył ku drzwiom, u jego boku poja­wiła się Jadwiga i Kuno z Inns­brucku z zakrwa­wio­nym prze­ście­ra­dłem. Co do mnie, uda­wa­łem, że mnie tam nie ma. Inna sprawa, że wystar­czyła chwila, aby obawy pierz­chły, gdy ujrze­li­śmy na tar­czach zbroj­nych czarne orły Wła­dy­sława Opol­czyka.

Książę zesko­czył z konia i ukląkł przed kró­lew­ską parą. Star­czyło jedno łyp­nię­cie okiem na prze­ście­ra­dło.

– A więc widzę, że jeden kło­pot mamy z głowy – powie­dział. – W tej sytu­acji pośpiech może stać się naszym sprzy­mie­rzeń­cem. Wyko­rzy­stamy to!

– Jak? – zapy­tał Habs­burg.

– Bez­zwłocz­nie wyślę zawia­do­mie­nia do panów kra­kow­skich i roz­po­czy­namy z niemi nego­cja­cje. Tuszę, że nie pozo­staje im nic innego, jak zaak­cep­to­wać twój wybór i koro­no­wać Wil­helma kró­lem Pol­ski.

Habs­burg dum­nie pod­krę­cił wąsa, a Jadwiga wes­tchnęła:

– Mam nadzieję, że do tego czasu mój mał­żo­nek nauczy się choć tro­chę pol­skiego.

Naj­bar­dziej zasko­czony obro­tem spraw był Rafał zło­dzie­ja­szek.

– Ale szybcy są ci kró­lo­wie w kon­su­mo­wa­niu związku, ja zdo­ła­łem przez ten czas zwi­nąć w całej karcz­mie jeno dwie srebrne łyżki.

O poranku całym orsza­kiem wyru­szy­li­śmy dalej, nie zatrzy­mu­jąc się aż do wsi zwa­nej Czę­sto­chowa, gdzie Opol­czyk kilka lat wcze­śniej osa­dził przy­by­łych z Węgier pau­li­nów i ci biali mnisi poczęli wzno­sić na wzgó­rzu klasz­tor i kościół pomy­ślane na podo­bień­stwo twier­dzy obron­nej.

– Tu zacze­ka­cie na koniec nego­cja­cji, a potem Jego Wyso­kość uda się do Kra­kowa na ofi­cjalny ślub i koro­na­cję – zapro­po­no­wał Opol­czyk.

– Mamyż się kryć w takiej dziu­rze? – Wil­helm zmarsz­czył swój ary­sto­kra­tyczny nos.

– Ta dziura posiada skarb, któ­rego może pozaz­dro­ścić Rzym i Kon­stan­ty­no­pol – rzekł książę. Zapro­wa­dził ich do kaplicy i poka­zał poczer­niały obraz. – Przy­wio­złem go z Rusi Halic­kiej, dokąd tra­fił z Kon­stan­ty­no­pola. Znam ludzi, któ­rym przy­wró­cił wzrok, widzia­łem też w Ole­śnie dzie­cię, które, choć uto­pione, odzy­skało życie. Powia­dają też, że ów cudowny wize­ru­nek nama­lo­wał z natury, oso­bi­ście święty Łukasz Ewan­ge­li­sta na frag­men­cie cedro­wego stołu, na któ­rym Jezus odbył swą Ostat­nią Wie­cze­rzę.

– To ona! – zawo­łała nagle Jadwiga.

Potem nie chciała nikomu powie­dzieć, do kogo się ten okrzyk odno­sił.

Dopiero wiele lat póź­niej wyznała mi, że wła­śnie tę kobietę o pociem­nia­łej cerze widziała wtedy na Wawelu, kiedy uno­siła w górę swój topór.3. DOJRZEWANIE

3. Doj­rze­wa­nie

Jak było do prze­wi­dze­nia, pano­wie kró­le­stwa prze­łknęli ucieczkę Jadwigi niczym gorzką pigułkę, zgo­dzili się na ślub, tym bar­dziej chęt­nie, iż byli sil­nie mamieni przez Wil­helma przy­szłymi przy­wi­le­jami tudzież apa­na­żami, choć przy­znajmy – Habs­burg miał dość roz­sądku, żeby nie dawać im niczego na piśmie.

Zresztą na zaślu­biny nale­żało pocze­kać, aż młódka osią­gnie co naj­mniej lat dwa­na­ście, czyli wiek w któ­rym mogła być uznana za zdolną do mał­żeń­stwa. (W innych epo­kach pew­ni­kiem nazwano by to pedo­fi­lią). W przy­padku Jadwigi usta­le­nie daty wcale nie było łatwe. Wedle jej samej uro­dziła się w paź­dzier­niku 1383 roku, ali­ści jej matka Bośniaczka, z sobie tylko wia­do­mych wzglę­dów, twier­dząc że jej córka jest w isto­cie młod­sza, przed­kła­dała ter­min zwany _in annis matu­ri­ta­tis_ na 12 lutego AD 1386. Nie zna­czyło to zresztą wcale, że ślub odbę­dzie się bły­ska­wicz­nie, zaraz po tej dacie. Wil­helm wpraw­dzie prze­stę­po­wał z nogi na nogę, ale przez wro­dzoną uprzej­mość tego nie oka­zy­wał. Dla­tego, o ile Jadwiga powró­ciła do wawel­skich kom­nat pro­wa­dzić dawne swe życie, Wil­helm musiał przez sporo mie­sięcy kon­ten­to­wać się poby­tem u bene­dyk­ty­nów w Tyńcu, a tam, jak pro­sty mnich pościć, umar­twiać się, dys­cy­pliną sma­gać i reko­lek­cji słu­chać. Ale takie to były czasy!

Pozna­łem to na wła­snej skó­rze, gdy po powro­cie do domu z naszej wspól­nej z kró­lową ucieczki matuś zaczęła sma­gać mnie rózgą. Trzy ude­rze­nia wytrzy­ma­łem po męsku (wycho­dząc z zało­że­nia – jeśli bije, to wie za co), ale po czwar­tym nie zdzier­ży­łem i zaczą­łem ucie­kać przed nią dookoła stołu, aż zdy­szała się i prze­stała. Wtedy zapy­ta­łem spo­koj­nie, cóżem takiego prze­skro­bał?

– Dobrze wiesz! – sap­nęła.

– Jakże mia­łem nie pomóc naj­ja­śniej­szej pani, skoro śmier­cią gro­ziła? Mia­łem pozwo­lić, by się zabiła?

– Nie zabi­łaby się, bo nie miała tego zapi­sa­nego w gwiaz­dach, a ty durny, uwie­rzy­łeś jej łzom i histe­riom, i zabu­rzy­łeś con­ti­nuum cza­so­prze­strzenne.

– Co takiego?

– I tak nie zro­zu­miesz! Wra­caj do niej, opie­kuj się i módl, by nas wszyst­kich gniew Wszech­moc­nego nie tra­fił…

Odsze­dłem mocno zdez­o­rien­to­wany, sły­sząc jak krząta się po izbie i mru­czy do sie­bie: „Nie będzie dyna­stii Jagiel­lo­nów, nie będzie Rzecz­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów”. Wsze­lako puści­łem to mimo uszu, uwa­ża­jąc za typowe bab­skie baj­du­rze­nie.

Tym­cza­sem kolejna z prze­szkód została poko­nana zwy­cię­sko. W paź­dzier­niku 1385 roku został zawarty ślub Zyg­munta Luk­sem­bur­skiego z kró­lową Marią (bo prze­cież nie godziło się, aby młod­sza sio­stra wyszła za mąż przed star­szą). Ślub ponie­kąd został wymu­szony orę­żem, bo Bośniaczka nie cier­piała swego zię­cia i ode­tchnęła dopiero, gdy młody żon­koś szybko Budę opu­ścił. Oskar­żany o roz­wią­złość i lek­kość oby­cza­jów, rychło umknął do Czech, do swego brata Wacława.

Dru­gim powo­dem zwłoki były próby jakie­goś polu­bow­nego roz­wią­za­nia sprawy z Jagiełłą, który od roku nie mógł docze­kać się fina­li­za­cji usta­leń pod­ję­tych w Kre­wie_._ Cią­gle ofi­cjal­nie nie poin­for­mo­wano o zerwa­niu zarę­czyn, plotki docie­rały doń sprzeczne, tak że z wio­sną zamie­rzał oso­bi­ście do Kra­kowa przy­być i narze­czoną poznać… Na doda­tek widzia­łem jakiś nie­po­kój u mło­dej pani, która wpraw­dzie nie dzie­liła się zgry­zo­tami ze mną, naj­wy­raź­niej jed­nak zdą­żyła już poża­ło­wać swego wyboru, tym bar­dziej, gdy zro­zu­miała, że została oszu­kana. Dotarł bowiem do niej raport pana Zawi­szy z Ole­śnicy, który był na naszym dwo­rze kraj­czym. Ów dwo­rza­nin wysłany został przez Dobie­sława z Kuro­zwęk na Litwę z zada­niem wywie­dze­nia się jak naj­wię­cej o księ­ciu Jagielle. Jego raport mocno róż­nił się od plo­tek przez par­tię habs­bur­ską roz­po­wszech­nia­nych. Jagiełło przej­rzał istotę jego misji, toteż zapro­sił go wraz ze sobą do łaźni. Wysłan­nik ów doniósł co rychlej, iż syl­wetka księ­cia jest zgrabna, kształtna, ciało dobrze zbu­do­wane, wcale nie­stare, wzrost średni, spoj­rze­nie wesołe, twarz pocią­gła, bez żad­nych zna­ków szpe­toty, oby­czaje poważne i monar­chy godne. Wsze­lako była to już musz­tarda po obie­dzie. Decy­zje zapa­dły, a Jadwiga mogła co naj­wy­żej liczyć, że jej mał­żeń­stwo z Wil­hel­mem będzie zgodne, szczę­śliwe i płodne.

Tym­cza­sem jesz­cze bar­dziej pogłę­biał się chaos trwa­jący w monar­chii węgier­skiej. W grud­niu 1385 roku do zamie­sza­nia włą­czył się król Neapolu i Achai, Karol z Durazzo, po matce Joan­nie Neapo­li­tań­skiej naj­praw­dziw­szy Ande­ga­wen, uznany przez stany Chor­wa­cji za swego władcę. Mam sprzeczne infor­ma­cje, czy w isto­cie nie­pro­szony przy­był do Budy, czy też była to kolejna wolta Elż­biety, która, nie przej­mu­jąc się świeżo zawar­tym ślu­bem, posta­no­wiła oddać krew­nia­kowi córkę Marię za żonę, tak by wszystko zostało w rodzi­nie. (To że oboje byli zaślu­bieni – Karol Mał­go­rza­cie Neapo­li­tań­skiej, a Maria Luk­sem­bur­czy­kowi, wyda­wało się nie sta­no­wić dla Bośniaczki pro­blemu). Gorzej, że książę Durazzo nie zamie­rzał być jej mario­netką. Bły­ska­wicz­nie ogło­sił się spad­ko­biercą korony świę­tego Ste­fana, a nawet się uko­ro­no­wał. Maria za radą matki Elż­biety potul­nie w imie­niu męża abdy­ko­wała, uda­jąc szczerą przy­jaźń i lojal­ność dla nowego władcy, który wie­rząc, że wszystko zostało zała­twione, cie­szył się krót­ko­trwa­łym splen­do­rem.

– Nie­szczę­sny idiota – stwier­dziła moja matuś, nie pomnę, na pod­sta­wie swo­ich wróżb, czy zna­jo­mo­ści życia. – Zaufał Bośniaczce, ostat­niej oso­bie, któ­rej można ufać. Toż jej wła­sny mąż Ludwik nie roz­ma­wiał z nią ina­czej niż w obec­no­ści pro­to­ko­lanta. A ten co robi? Mówią, że po koro­na­cji ode­słał swe oddziały do Neapolu, cie­sząc się że wszy­scy mu czap­kują, jakby to miało cokol­wiek gwa­ran­to­wać.

Miała moja matuś rację. Nie­stety. Nowy król porzą­dził wszyst­kiego dwa mie­siące.

Zabój­stwa pod­jął się jego przy­ja­ciel Bła­żej For­gacs, wielki cze­śnik kró­le­stwa, któ­remu Elż­bieta miała powie­dzieć wprost: „Nie obcho­dzi nie, jak go usu­niesz. Byle­byś mnie od niego uwol­nił”.

Cze­śnik użył for­telu, wcho­dząc do sypialni króla z mie­czem, celem poka­za­nia mu jakichś zabaw­nych sztu­czek. Sztuczka pole­gała na zada­niu ciosu leżą­cemu w łożu Karo­lowi. Monar­cha wpraw­dzie prze­żył i pospiesz­nie został wywie­ziony do innego zamku, ale i tam jakaś usłużna ręka podała mu tru­ci­znę, choć ofi­cjal­nie gło­szono, że zmarł wsku­tek zaka­że­nia krwi.

Teraz dopiero mógł powró­cić Luk­sem­bur­czyk na Węgry i odbyć z Marią wese­li­sko, choć wielu mówiło, że zabawy, kiedy trup poprzed­nika jesz­cze nie ostygł, źle wróżą przy­szłemu pano­wa­niu.

Co się tyczy naszej mło­dej pary – nie wiem, czy tynieccy bene­dyk­tyni dawali jakieś nauki przed­mał­żeń­skie Wil­hel­mowi, w każ­dym razie, jeśli idzie o Jadwigę, główną rolę w dzia­łal­no­ści uświa­da­mia­ją­cej odgry­wała Lise­lotta Bru­der­holtz, nasza pod­sta­rzała och­mi­strzyni. Z nawyku pod­słu­chu­jąc, bawi­łem się wielce, gdy stara dama okrężną drogą pró­bo­wała wytłu­ma­czyć, co będzie nale­żeć do jej powin­no­ści mał­żeń­skich.

Kiedy do Jadwigi dotarło wresz­cie, że w kwe­stii roz­mna­ża­nia czło­wiek nie­wiele różni się od psa czy koguta, przy czym ten pierw­szy jest od niego w trak­cie pro­kre­acji cich­szy, drugi nato­miast – bar­dziej hała­śliwy, zadała zasad­ni­cze pyta­nie:

– Czy to bar­dzo boli?

– Jak kiedy – odpo­wia­dała dyplo­ma­tycz­nie och­mi­strzyni. – Zależy to od spraw­no­ści męża. Są jedni, któ­rzy potra­fią pobu­dzić żonę tak, że przyj­mie go jak sma­lec łyżkę_,_ a inni, że jeno siąść i pła­kać. Choć cza­sem nawet sie­dzieć trudno. Nie bez zna­cze­nia są także wymiary męskiego przy­ro­dze­nia, ale… – tu uśmiech­nęła się pod wąsem, nie­du­żym acz widocz­nym – nasz naj­ja­śniej­szy pan chyba nie należy do takich, co mogą sil­nie ukrzyw­dzić.

– Po czym pozna­jesz, widzia­łaś go nagim? – zapy­tała Jadwiga.

– Po nosie – odparła och­mi­strzyni. – Przy­sło­wie powiada, im kogut ma dziób więk­szy…

– Nie kończ, Lizzi!

Wsze­lako prawda miała oka­zać się dużo gor­sza od naj­gor­szych prze­czuć. Habs­burg cier­piał bowiem na przy­pa­dłość zwaną stu­lejką (która kilka wie­ków póź­niej miała popsuć rela­cję jego dale­kiej kuzynki Marii Anto­niny z Ludwi­kiem XVI i pośred­nio dopro­wa­dzić do Wiel­kiej Rewo­lu­cji). Rzecz jest natu­ral­nie ule­czalna pro­stym zabie­giem chi­rur­gicz­nym, wsze­lako pod warun­kiem, że ktoś ją zdia­gno­zuje.

Tu poza mną o spra­wie nie wie­dział nikt postronny.

Ślub i koro­na­cja 24 czerwca 1386 roku w dniu świę­tego Jana, zwa­nego przez pogan świę­tem Kupały, prze­bie­gły spo­koj­nie i oka­zale. Tylu gości w Kra­ko­wie nie widziano od czasu uczty u Wie­rzynka, przy czym powagą, liczbą i języ­kiem wszyst­kich zdo­mi­no­wali Habs­bur­go­wie, dla któ­rych ślub Wil­helma wyda­wał się być prze­ję­ciem kura­teli nad Pol­ską, czego ni­gdy dotąd nie udało się władcy mówią­cemu po nie­miecku. W ostat­niej chwili książę Sty­rii i Karyn­tii Leopold III, już z drogi do Kra­kowa, musiał zawró­cić, by nauczyć moresu zbun­to­wa­nych Szwaj­ca­rów. _Ergo_ rolę wio­dącą prze­jęła matka pana mło­dego, córka księ­cia Medio­lanu Viri­dis Visconti, kobieta jesz­cze młoda, wedle powszech­nej opi­nii uro­dziwa, choć ja oso­bi­ście nie prze­pa­dam za damami o wyłu­pia­stych oczach i cof­nię­tym pod­bródku. Tej „kró­lo­wej Ropuszce” jak piesz­czo­tli­wie nazy­wali ją pod­dani, towa­rzy­szyła trójka pozo­sta­łych synów: pięt­na­sto­letni Leopold, dzie­wię­cio­letni Ernest i Fry­de­ryk – led­wie trzy­la­tek.

Przy­był za to arcy­książę Austrii Albrecht, po śmierci Rudolfa Zało­ży­ciela głowa rodu Habs­bur­gów. Mąż o wielce mylą­cym wyglą­dzie, na który skła­dała się twarz jasna, dokład­nie wygo­lona, a może podob­nie jak moja pozba­wiona zaro­stu, oczy nie­bie­skie i włosy dłu­gie, ciem­no­rude, w gruby war­kocz sple­cione. Żonę pozo­sta­wił w domu, przy­wiózł ze sobą za to teścia Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna – bur­gra­biego Norym­bergi, pięć­dzie­się­cio­pa­ro­latka, sko­li­ga­co­nego z saskimi Wet­ty­nami i bawar­skimi Wit­tels­ba­chami – który, jak mówiono, prze­wi­dy­wany był na kanc­le­rza u boku Wil­helma, ale nie od razu, by nie draż­nić pol­skich panów, mocno uczu­lo­nych na obcych, a szcze­gól­nie Niem­ców.

Jed­nak bar­dziej od mro­wia ksią­żąt, któ­rzy przy­byli, rzu­cała się nie­obec­ność tych, któ­rych zabra­kło, choć być powinni. Nie poja­wił się król Czech i Nie­miec Wacław IV Luk­sem­bur­ski, któ­rego spu­ści­zna chwiała się w posa­dach, bra­ko­wało jego brata Zyg­munta, a co waż­niej­sze, jego mał­żonki Marii – star­szej sio­stry naszej kró­lo­wej. Wpraw­dzie wresz­cie koro­no­wano ich koroną świę­tego Ste­fana, ale po zabój­stwie Karola z Durazzo kraj coraz bar­dziej ogar­niała wojna domowa_._

Nie odwa­żyła się poja­wić nawet do nie­dawna wszech­władna Bośniaczka.

Co zro­zu­miałe, na uro­czy­sto­ści nie przy­był nikt z domu Gie­dy­mina, gdzie nasze posel­stwo do ostat­nich dni zwo­dziło Jagiełłę moż­li­wo­ścią przy­wró­ce­nia wcze­śniej­szej ugody zawar­tej w Kre­wie, ani Wiel­kiego Mistrza zakonu. Ów wymó­wił się cho­robą, a repre­zen­to­wał go któ­ryś z pomniej­szych kom­tu­rów. Przy­byli za to ksią­żęta pomor­scy z dyna­stii Gry­fi­tów i cały ślą­ski dro­biazg, w któ­rym wręcz trudno było roz­po­znać kogo­kol­wiek znacz­niej­szego poza Wła­dy­sła­wem Opol­czy­kiem. Wymie­nię dla porządku obec­nych – byli więc Ruprecht Brze­ski, Ludwik Legnicki, Bole­sław Ziem­bicki, Hen­ryk Żagań­ski, Kon­rad Ole­śnicki, Jan Oświę­cim­ski, Prze­mysł Cie­szyń­ski… mówiąc krótko cała ta banda goło­dup­ców wywo­dzą­cych się co prawda od Chro­brego i Krzy­wo­ustego, sko­li­ga­co­nych też z kró­lami i cesa­rzami, ale bez więk­szego zna­cze­nia, w dodatku szwar­go­cąca mię­dzy sobą po nie­miecku, co panom pol­skim bar­dzo się nie podo­bało. Zja­wili się też ksią­żęta mazo­wieccy, bra­cia różni od sie­bie jak dzień pogodny i noc chmurna – intry­gant Sie­mo­wit, książę na Płocku, Socha­cze­wie, Rawie i Wiź­nie, o któ­rym już mówi­łem wcze­śniej (chudy, o lisiej twa­rzy i wod­ni­stych oczach, podej­rza­nie mocno z krzy­żac­kim kom­tu­rem zaprzy­jaź­niony) – i na odmianę spra­wia­jący wra­że­nie dobro­dusz­nego Janusz, książę war­szaw­ski, we wszyst­kich kwe­stiach bio­rący stronę Pol­ski.

– Matuś – pyta­łem – a dla­czego po tym wszyst­kim, czego się dopu­ścił książę Płocki, trak­tują go z hono­rami, zamiast w rynku katu oddać?

– Poli­tyka! – Mar­go­sia Ron­de­lek uno­siła oczy ku niebu.

W trak­cie cere­mo­nii arcy­bi­skup Bodzanta wycho­dził z sie­bie, aby zatrzeć swe daw­niej­sze sprawki i dopie­ścić miłość wła­sną kró­lew­skiej pary. Czy udało mu się? Ludzi może i zwiódł, ale Pana Boga raczej nie. Nie­długo potem zacho­ro­wał i umarł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: