Międzymorze - ebook
Międzymorze - ebook
„Międzymorze” – najnowsza powieść Marcina Wolskiego to książka zawierająca elementy powieści historycznej - niektóre z występujących postaci są autentyczne – ale w zdecydowanej większości jest fikcją literacką z wątkami fantasy. Akcja rozpoczyna się w II poł. XIV wieku na dworze królowej Jadwigi Andegaweńskiej na krakowskim Wawelu. Głównym bohaterem jest niezwykle barwna postać królewskiego błazna, karła Mieszka, obdarzonego zarówno licznymi umiejętnościami w sferze sprawności fizycznej, jak również nieprzeciętną inteligencją i wiedzą daleko wykraczającą poza epokę, sięgającą aż do czasów nam współczesnych...
Marcin Wolski jest pisarzem, dziennikarzem i satyrykiem. Przez wiele lat współpracował z Programem 3 Polskiego Radia, w którym emitowana była kultowa audycja satyryczna „60 minut na godzinę”. Większość napisanych przez Marcina Wolskiego tekstów doczekało się realizacji w postaci skeczy i cyklicznych słuchowisk radiowych. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej” i „Tygodnika Solidarność”. Jest też publicystą tygodnika „Do Rzeczy” oraz jednym z prowadzących program satyryczny „W tyle wizji”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16786-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Exodus
_In nomine Patri et Filii, et Spiritus Sanctis in individue Trinitatis_… Każdą historię należy jakoś zacząć. Tyle że akurat moja ma tyle początków, nie mówiąc już o końcach, że nim wypowie się jedno słowo, strach wielki włosy na głowie unosi, chociaż akurat ja włosów tam nie mam i, z tego co wiem, nigdy nie miałem.
Wróćmy zatem do początków. Korci mnie, aby opisać ową noc burzliwą, kiedym wyprowadził moją panią z jej komnaty ku sekretnemu otworowi za kaplicą, znanemu tylko nielicznym, którym niestraszne jest naruszanie spokoju umarłych. Przeszliśmy kuchnie, spiżarnie i krypty, a potem wiodłem ją, przyświecając sobie pochodnią, coraz dalej i głębiej w trzewia owego wzgórza, o którym wiele jeszcze będzie w niniejszej historii. Uformowane w czasach jurajskich (nie pytajcie mnie, skąd znam owo określenie) kryło w sobie niejedną tajemnicę. Otóż, pogłębiając piwnice, natrafiono tu kiedyś na szkielet gada o nazwie po łacinie brzmiącej _Tyrannosurus rex_, któren to fakt posłużył Mistrzowi Wincentemu do stworzenia legendy o smoku, szewcu i baranie siarką napełnionym. Świadkowie odkrycia twierdzili, że ów mit mógł być szczerą prawdą, tym łacniej, że po potworze ostały się jeno: zębata czaszka, łapy tylne i ogon dłuższy niż ciało najdłuższego z węży, pytonem nazywanego. Znaleziono też jedną łapkę przednią, ale uznano, iż musiała przynależeć do innego osobnika, może nawet owego heroicznego szewca, albowiem w zestawieniu z resztą wykopanego giganta wydała się oglądającym osobliwie malutka. Czaszkę i kości wykradli później wiarołomni Czesi króla Wacława Przemyślidy, ale co z nimi zrobili – nie wie nikt. Inna sprawa, że cała legenda kupy kłaków nie warta, jako że, w świetle tego co wiem, odkryty dinozaur życie stracił miliony lat wcześniej, zanim praojciec Adam, niepomny regulaminu użytkownika, począł obłapiać pramatkę Ewę. Skądinąd we wnętrzu wapiennego wzgórza kryła się jeszcze jedna niespodzianka, jakimś trafem dotąd nieznaleziona, a mianowicie grób wielkiego księcia na Wiślech, przed chrześcijanami, którym tęgo zalazł za skórę, z woli swych pogańskich współwyznawców ukryty. Odnalezienie go cofnęłoby pisaną historię onej krainy ze dwa wieki, jako że znalazły się tam i monety, i inskrypcje, a nawet pergaminy, doskonale w skrzyni woskiem oblanej zakonserwowane. Skąd się tam wzięły? Mniemam, iż opowieści tam zawarte musiał spisać jakiś uczony, wzięty w niewolę mnich, może św. Cyryl albo inszy, który znał jego metody.
O tem jednak opowiem przy innej okazji. Jeśli zdołam.
Wzmagający się przewiew parokrotnie omal nie zgasił pochodni, ja zaś, odwracając się co rusz, mogłem podziwiać pannę idącą w me ślady. Piękna była, na swój wiek nader wysoka, poważna i silna. Gdy poprzedniego dnia jęła rąbać toporem zamki bramy podle katedry, a jej opiekun chciał ją powstrzymać prośbą i groźbą bożego gniewu, wydawała się być boginią ze starych mitów, które tak uwielbiają Germanie. Miałem wrażenie, że tylko chwila wystarczy, aby rzeczonym toporem rozpłatała pana Dymitra z Goraja na dwie półtusze, a jednak naraz zatrzymała się z oczami utkwionymi w przestrzeń, jakby ujrzała coś czy kogoś. Kogo – miała mi to wyznać po pewnym czasie. Westchnęła głęboko, topór z rąk jej się wysunął, a ona sama na bruk dziedzińca upadła. Dworki czym prędzej ją do komnaty zaniosły, gdzie płakała cały dzień i całą noc, aż człowiecze serce się łamało. Korzystając z przywileju błazna zabawki mogłem ją obserwować, nie próbując wszakże pocieszyć, bo gotowa była mnie zabić byle zydlem. Kiedy jednak ujrzałem, jak zdejmuje z palca pierścień otrzymany od matki Elżbiety Bośniaczki, wyłamuje kamień, a do kubka z wodą wsypuje proszek jakiś, aż wokół rozszedł się zapach osobliwie gorzkie migdały przypominający, musiałem interweniować. Energicznie wytrąciłem jej z rąk kubek.
– Nie pozwolę ci się zabić, pani, i dopuścić do wiecznego potępienia! – krzyknąłem, zapominając o należnym jej szacunku.
– A jak mnie powstrzymasz, niziołku? – prychnęła. – Nie dasz mi trucizną się zabić, to z okna się rzucę! – Tu wskazała na wnękę okienną, za którą rozciągał się widok miasta poniżej baszty Kurzą Stopą zwanej.
Jak fryga skoczyła ku oknu. Alem ją złapał. Choć mizernej postury, silny jestem za trzech, jeno nie okazuję tego bez potrzeby. Toteż chwyciłem ją łacno, uniosłem w górę i, przepraszając za naruszenie jej cielesności, na łoże rzuciłem.
– Myślisz, że mnie powstrzymasz?! – zaśmiała się gardłowo. – Jeszcze dziś każę cię oddalić z zamku, a będąc poza murami, już mnie nie uratujesz!
Mogła to zrobić, tedy, chcąc ją uratować, musiałem zmienić strategię. Przyszedł mi do głowy pomysł szalony i głupi, tak że usprawiedliwić mnie mogły jedynie nadzwyczajne emocje.
– A gdybym pomógł bym ci uciec? – zaproponowałem.
– Jak?
– Mam pomysł. Skreśl pani jeno dwa słowa do swego oblubieńca, a ja je do Morstinowego domu zaniosę. Gdy się okaże, że z miasta nie wyjechał, wyprowadzę panią z zamku prosto w jego ramiona.
Popatrzyła mi głęboko w oczy.
– Ufam ci, Mieszko! – powiedziała.
Spuściłem głowę, nie mogąc wyznać, że w moim mniemaniu popełniamy wielki błąd.
Jaskinie ciągnęły się długo, tworząc prawdziwy _labirynthos_ i, gdybym już wcześniej ich z ciekawości nie eksplorował, zgubilibyśmy się snadnie. Jedne korytarze opadały nieomal pionowo w dół, inne rozdwajały się, a ten właściwy przez pewien czas kierował się nawet lekko ku górze, by opaść kamienistym urwiskiem przypominającym górski piarg. Niekiedy ściany zdawały się napierać na siebie, pozostawiając ciasny przesmyk, w którym wypadało rozgarniać pajęczyny gęste, to znów trafialiśmy na _caverny_ obszerne, w których przychodziło nam opędzać się przed nietoperzami. Moja pani wydała się ich nie obawiać, mimo że pospólstwo utrzymuje, iż owe latające stwory potrafią we włosy się wkręcać, a na Wołoszczyźnie nawet krew ludzką pić. Cóż, miałem poznać z czasem pewnego Wołocha, o którym mówiono, że nie tylko posiadł tajemnice wiecznego życia, ale potrafił w trakcie pełni przemieniać się w wielkiego nietoperza i jako taki poszukiwał swych ofiar, najchętniej niewinnych dziewic. Inna rzecz – krom klasztorów klauzurowych coraz trudniej o takowe.
Dochodzące grzmoty szalejącej burzy wskazywały, że wyjście jest coraz bliżej, a najważniejszą kwestią będzie, co zastaniemy na zewnątrz. Ludzi pana opolskiego, czy straże królestwa?
Przyśpieszyłem i na moment straciłem ją z oka. Po hałasie lecących kamieni poznałem, że potknęła się i poleciała w mrok. Jedna z brył uderzyła mnie w czoło. Pochodnia mi wypadła i zgasła z sykiem. Ogarnęła mnie trwoga tym większa, że nie słyszałem niczego prócz ciszy i kapiącej gdzieś wody. Burza na zewnątrz musiała ucichnąć, przeto nie mogłem nawet zgadnąć, gdzie owe zewnątrz się znajduje.
– Żyjesz, pani? – zawołałem niepewnie, ocierając krew znad oka.
– Żyję! – głos był słaby, ale niewątpliwie żywy.
Skrzesałem ogień i, zapaliwszy pochodnię, cofnąłem się kilka kroków. Znalazłem ją zaklinowaną między skały i wyciągnąłem jak rzodkiewkę. Była nieprawdopodobnie dzielna, jak na swoje dwanaście lat. Jęknęła dopiero, gdy spróbowała stanąć.
– Moja stopa!
Ani chybi skręciła kostkę. Niewiele myśląc, wziąłem ją na barana. Wyjście znajdowało się o parę kroków. A i tak czułem się dziwnie, mając jej łono dziewicze na swych lędźwiach. Niestety wyjście zastaliśmy zawalone jak grób Chrystusa, wielkim kamieniem, którego paru chłopów nie dałoby rady odtoczyć. Na szczęście dysponowałem mocą trzech, a resztę zrobiła adrenalina. Znaleźliśmy się na dworze. Przestało już grzmieć i lał tylko deszcz rzęsisty, aliści dość ciepły, jak to w sierpniu. Nigdzie żywego ducha. Ni pieszych, ni konnych.
– Święty Judo od spraw beznadziejnych, czyżby przyszło mi wracać tą samą drogą albo uciekać _per pedes_, tylko po to, by łeb położyć pod katowski topór, chociaż podejrzewam, że takich jak ja nie ścina się raczej, jeno topi w gnojówce? – powiedziałem z westchnięciem.
I w tym momencie od strony rzeki z opony dżdżu wyłonił się postawny młodzian w kapturze, bez wahania kroczący ku nam. Postawiłem moją panią na ziemi, a ona na jednej nodze nadal wspierała się o moje ramię.
– Hedwig? – zawołał gardłowo.
– Tak, mężu – odpowiedziała.
– Stało ci się coś?
– Nogę skręciłam, ale zacny Mieszko osobiście mnie doniósł – wyjaśniła.
Podbiegł szybko i wziął ją na ramiona, bo wprawdzie ledwie o trzy lata od niej starszy, miał już siłę i sprawność prawdziwego rycerza. Zeszli ku rzece, mocno wezbranej, na której zobaczyłem spore czółno z dwójką wioślarzy. Młodzieniec wszedł do wody po pas i podał swoje brzmię na łódź, potem odwrócił się ku mnie i, sięgnąwszy do pasa, odpiął trzosik i pod nogi mi rzucił.
– Dzięki, karle! – rzekł wcale uprzejmie, jak na Niemca.
– On płynie z nami! – usłyszałem dźwięczny głos Jadwigi. Pobrzmiewał w nim ton kogoś nawykłego do wydawania rozkazów.
– Niby dlaczego? Na mym dworze otrzymasz dla rozrywki całą armię podobnych homunkulusów.
– On jest mój – powtórzyła z naciskiem Jadwiga. – Rozwesela mnie jak nikt inny, a poza tym przynosi mi szczęście.
I jak można było jej się oprzeć?
– Zgoda, niech wsiada, wiele chyba nie waży!
Tak zabezpieczywszy moje interesy, Jadwiga wtuliła się cała w swego przyszłego męża. Ileż wrażeń przeżyła w ciągu ostatnich tygodni. Wpierw w obliczu namów panów królestwa, tych wszystkich Dobiesławów, Szafrańców, Bogoriów i Sędziwójów, uległa i zgodziła się poślubić jakiegoś poganina spoza krańca cywilizowanego świata, przed którym ostrzegał ją podkomorzy krakowski Gniewosz z Dalewic, dowodząc, iż Jagiełło to prostak, analfabeta i okrutnik dążący po trupach do władzy, a w dodatku starzec. (Co akurat prawdą nie było). Potem pojawił się sekretny posłaniec od jej matki Elżbiety Bośniaczki z listem, w którym regentka wycofywała się z obietnic danych Polakom i potwierdzała ważność związku jej córki z młodym Habsburgiem, który w międzyczasie pojawił się w mieście i zamieszkał w domu Morstinów. Miał poważnego sojusznika w postaci wspomnianego wcześniej Gniewosza z Dalewic, który sprzyjał przyszłym małżonkom, toteż Wilhelm zdeponował u niego wielką ilość klejnotów i złota na koszty operacyjne. Wkrótce odbyło się spotkanie narzeczonych w wirydarzu klasztoru ojców franciszkanów, i to niejedno, ze śpiewem i tańcami, po których Wilhelm nabrał takiego apetytu, że wdarł się siłą na Wawel, chcąc koniecznie skonsumować związek. Wszelako nie dopuszczono go do Jadwigi, rozbrojono mu sługi i, obiwszy jak psa, ze skarpy stoczono.
– A jednak się nie poddał, mój bohater! – szeptała rozgorączkowana dziewczyna. – Cięgiem o mnie walczy, choć oddają mnie innemu!
Mieliśmy zgoła inne poglądy na temat bohaterstwa, bo ledwie spłynęliśmy Wisłą do wsi Mogiła – sławnej z kopca usypanego ongi na cześć królewny Wandy co nie chciała Niemca (co w jej przypadku graniczyło wręcz z tanatofobią) – jeden z trzech rycerzy (Godfryd von Spandau, który doświadczenie bojowe łączył z profesją lekarza) zaprowadził moją panią wraz z Wilhelmem ku koniom, pozostali dwaj – dowódca grupy Kuno z Innsbrucku, chmurny rudzielec, wyglądający na człeka, który podejmie się każdego zadania, i osiłek Hans Layer – zawrócili ku łodzi z zapłatą, która polegała na podcięciu przewoźnikom gardeł (czego Jadwiga już nie widziała) i zatopieniu ich wraz z łodzią, by nie zdradzili kierunku naszej ucieczki.
Uważałem to za zbędną zapobiegliwość – do świtu było daleko i wiele jeszcze godzin mogło upłynąć, nim ktokolwiek zorientuje się, że kobieta mająca tytuł króla Polski zniknęła z Wawelu i zarządzi za nami pościg. Dodatkowo sprzyjała nam jeszcze jedna okoliczność – uciekaliśmy w kierunku trudnym do przewidzenia dla przeciwnika. Naturalną destynacją musiał wydawać się Śląsk, gdzie mogliśmy liczyć na pomoc księcia opolskiego. Ale tylko pozornie. Kuno, potężny, ryży Tyrolczyk w służbie Habsburga, twierdził, że uchodząc z Wawelu, książę Władysław udał się na północ, być może pragnąc dotrzeć do swych najbliższych domen_,_ rozciągających się w ziemi wieluńskiej. Tam też mieliśmy się kierować. Tymczasem nim zabójcy powrócili, medyk zajął się nogą mojej pani, mocno bandażując kostkę kawałkiem tkaniny. Teraz do przezwyciężenia pozostał jeszcze jeden problem. Jadwiga, osoba wielce pobożna, za nic nie chciała się przebrać w męskie szaty, twierdząc, że grzech to ciężki, a może nawet śmiertelny. (Za kilkadziesiąt lat spalą za coś takiego Francuzicę Joannę d’Arc).
– To niezbędne, aby cię nie rozpoznano! – argumentował Wilhelm.
– Też bym polecał takie przebranie – wspierał go medyk.
Deliberowali nad tym, kiedy od rzeki dobiegł nas bolesny krzyk ludzkiej agonii.
– Co to było? – zawołała Jadwiga.
– Nocny ptak! – z imponującym spokojem wyjaśnił Habsburg.
Chwilę potem wrócili Hans i Kuno. Tyrolczyk, słysząc o oporach królowej stwierdził, że wprawdzie nie jest już księdzem, ale ma święcenia, toteż posiada możliwość udzielenia dyspensy. To przekonało moją panią, aby przedzierzgnęła się w młodego giermka, głowę ukryła pod akuratną czapką, a także dosiadła konia. Wymogła jednak, abym jej towarzyszył, siedząc z nią na jednym rumaku.
– Podejrzewam że we dwójkę ważymy mniej od pana Hansa, a na pewno nie więcej od doktora Godfryda – zapewniłem.
– A dasz sobie radę z koniem? – Wilhelm popatrzył na mnie sceptycznie.
Ponieważ miałem w swym dorobku również role linoskoczka, zademonstrowałem swoje możliwości, wykonując parę salt nad rumakiem, pojechałem stępa na rękach i pod końskim brzuchem, dodatkowo zaś dowiodłem, że wystarczy szepnąć koniowi do ucha tajemną formułę, a zrobi wszystko, co mu się każe, nawet bez pejcza.
– Potrafisz tak samo radzić sobie z kobietami, kurduplu_? –_ zapytał ze śmiechem obserwujący moje popisy Kuno.
– Nawet lepiej. Jako że podwika nie kopie aż tak silnie.
Rozległ się śmiech, a ja wykorzystałem chwilę, aby zbliżyć się do stojącego z boku Hansa i zasugerować mu, żeby przynajmniej krew z twarzy otarł, bo królowa ani chybi to zauważy.
– I co z tego? – zdziwił się, ale usłuchał.
Jadwiga całą drogę aż do rana przysypiała, a rozbudzona, powtarzała liczne modlitwy, kierując je ku Matce Jezusa z taką ufnością i zaangażowaniem, jakby znała ją osobiście. Modliła się po grecku, być może przypuszczając, że Maryja Panna, spędzając końcówkę swego życia w Efezie, musiała posługiwać się tym językiem i z pewnością mogła go rozumieć lepiej niż polski czy niemiecki. Mógł być i drugi powód – nie chciała, abym mógł słuchać jej wynurzeń, tym bardziej, że w jednej z modlitw modliła się za wioślarzy, a także tych, którzy ich zabili.
Na niewiele się to zdało – znałem grekę, choć nie widziałem powodu, by się z nią wychylać.
W ogóle zasady wpojone mi przez moją matuś i dotychczasowe doświadczenia życiowe, mimo młodego wieku – przeć dwudziestu lat jeszcze nie miałem – nauczyły mnie ostrożności, a kompani, z którymi przyszło nam jechać, nie należeli do takich, których chciałbyś spotkać samojeden w ciemnym zaułku lubo w lesie_._
Kuno był brzuchaty, ale zręczny i nad wyraz bystry, Hans przypominał jakiegoś legendarnego olbrzyma, natomiast Godfryd, chudy, jakby wiecznie cierpiący na niestrawność, miał w spojrzeniu coś śliskiego, jadowitego, przywodzącego na myśl gada.
Nurtowało mnie jeszcze jedno – Jadwiga tak pewna swoich racji w momencie ucieczki – była przecież zakochana swoją pierwszą dziecinną miłością, a Wilhelm naprawdę należał do przystojnych – teraz_,_ być może wskutek incydentu z wioślarzami, odczuwała skrupuły. Argumenty kanclerza i polskich panów za opcją litewską zdawały się odżywać w jej umyśle. Myślała o Polsce, królestwie jej babki i słynnych piastowskich przodkach, których krew dziedziczyła przez oboje rodziców, państwie dopiero co sklejonym przez Władysława i umocnionym przez Kazimierza. Z jakiegoś powodu jego mieszkańcy bali się Niemców (a także Austriaków) bardziej niż Węgrów, Czechów, Rusinów, a nawet Litwinów razem.
Pytałem o to kiedyś moja matkę, a ta mi odparła:
– Wszyscy inni mogą zabrać nam na jakiś czas wolność, ale nie zabiorą ducha, natomiast Niemce mogą pozbawić nas i jednego, i drugiego…
Czy jednak ten dylemat znany był młodej królowej – ni to Węgierce, ni Austriaczce, ni Polce – i czy teraz miała jakiś inny wybór?
– Panno Święta, Panno Przeczysta, daj mi jakiś znak – szeptała.
O świcie ogarnęły nas lasy i poczuliśmy się nieco pewniej. W dodatku koło południa udało nam się złapać przewodnika w osobie wesołego obwiesia o imieniu Rafał, czeladnika z Olkusza, który, skazany na pręgierz (nie chciał szelma przyznać się za jakie przewiny), zbiegł do lasu. Ale gdy pewny, że już nic mu nie grozi, kąpał się w strumyku, wpadł prosto w nasze ręce.
Zrazu udawał niemowę, potem próbował się szarpać, wreszcie się rozpłakał.
– Chłopie – powiedziałem mu, jako że jeden znałem lokalny język – albo obwiesimy cię na najbliższym drzewie i społeczeństwo tylko na tym zyska, albo będziesz służyć memu panu, a nagroda cię nie minie.
– A co to za pan_? –_ zapytał rezolutnie.
– Nie chcesz wiedzieć. Bądź lojalny, a wszystko dobrze skończy się dla wszystkich.
– Lojalność to moja druga natura! – zadeklarował błyskawicznie.
O pierwszą nie pytałem.
Przewodnik był konieczny, jako że Kunowi zależało, aby omijać zamki, których król Kazimierz nasadził w okolicy bez liku, niczym kur na jajach. Osobiście nie miałem zaufania do młodego bandyty, ale uważałem, że póki nasze interesy są zbieżne, należy korzystać z jego usług. Inna sprawa – nikt o radę mnie nie pytał.
Zrazu szło nam dobrze. Dwa dni posuwaliśmy się ku północy bez jakichkolwiek przeszkód. Minęliśmy z daleka Olkusz i Wolbrom, nie zwracając niczyjej uwagi. Może zresztą i ktoś nas widział, ale wówczas brał zapewne za grupę zbójów, z którymi nikt rozsądny zadzierać nie zamierzał.
Wszelako obecność rzezimieszka przyniosła dodatkowe utrudnienia. Musiałem wraz z nim posuwać się pieszo, a Wilhelm przestał bawić swego „giermka” dworną rozmową godną tych wszystkich italiańskich i galijskich poetów bajdurzących o miłości, żeby nie wejść przed niewtajemniczonym na sodomitę.
A i tak nie uszło też uwagi łotrzyka wyjątkowe traktowanie ślicznego giermka. Gdy stawaliśmy na nocny popas, wypadało spać, otulając się derkami, natomiast ów młodzik właził w worek uszyty ze skór, który Niemcy zwali śpiworem.
– Skąd takie względy dla dzieciucha? – dziwił się Rafał.
Byłem przygotowany na to _dictum_. – To dziedzic przesławnego rodu, w dodatku słabowitego zdrowia.
Na razie takie tłumaczenie mu wystarczało. Przy okazji zręczność Olkusznika wykorzystywano w inny sposób. Co kilka godzin Kuno za pośrednictwem tłumacza, czyli mnie, nakazywał, by wspinał się na skały, których nie brakowało, lub na najwyższe drzewa, aby lustrować przestrzeń przed, ale przede wszystkim – za nami.
– Czego mam wypatrywać?
– Czegokolwiek, co i tobie by się nie podobało.
Skądinąd w całej grupce on jeden_,_ choć rzezimieszek, z biedą nadawał się na mego towarzysza. Kuno z Tyrolu wzbudzał strach swą inteligencją łączącą się z okrucieństwem, Hans był silnym chłopiskiem, ale poza tym absolutnym głąbem, z którym nie dało się o niczym pogadać, a Godfryd…? Wedle mnie był zbyt ciekawy, nawet jak na medyka. Długo będę pamiętać, jak w trakcie kąpieli w rzece obserwował me ciało i próbował wypytywać o moje anatomiczne anomalie oraz powód niezdejmowania ciżem, ale – tłumacząc się wstydem – oddaliłem się od niego jak najśpieszniej.
Tymczasem trzeciego dnia naszej drogi popołudniem kolejny wynik obserwacji młodego Olkusznika zmroził nas okrutnie.
– Idą za nami. Zbrojni – zameldował Rafał.
– Ilu ich może być?
– Z pół setki_._
– Jak są daleko?
– Ze dwie godziny drogi, może trzy.
– Wiadomo, kim mogą być?
– Nie rozpoznałem żadnych znaków.
Faktycznie nie mógł rozpoznać. Do wynalazku lunety Galileusza brakowało jeszcze dwóch wieków.
Habsburg, mocno zaniepokojony, proponował ukrycie się w jeszcze głębszych ostępach, natomiast Kuno von Innsbruck zaproponował coś zgoła odmiennego.
– Jeśli to wrogowie, prędzej czy później osaczą nas w głuszy i zabiją bez świadków – powiedział. – Winniśmy wrócić na gościniec.
– Co gadasz?!
– Potrzebujemy ludzi, których sama obecność nas ochroni. Kimkolwiek są ci zbrojni, myślę, iż jest sposób, by uszanowali decyzje królowej.
– To szaleństwo!
– Czy w czymkolwiek zawiodłem cię panie? Stryj twój polecił mi służyć ci w każdej sytuacji, a jego wola jest dla mnie świętą!
– Zdradź tedy, co chcesz, abyśmy uczynili?
– Dowiesz się, gdy wrócimy na gościniec. – Kuno uśmiechnął się pod wąsem. – A teraz pośpieszmy się.
Na gościńcu znaleźliśmy się przed zmierzchem, a Rafał wskazał nam najbliższą przydrożną gospodę, gdzie mogliśmy się zatrzymać. Ludzi było tam mnóstwo, ale za cenę sztuki złota karczmarz pogonił pośledniejszych gości z komnat na siano do stodół, oddając nam dwie izby, w tym jedną z wielkim łożem. Za dodatkową opłatą znalazła się nawet pościel. Komfort! Jadwiga weszła do niej i zajęła się swą toaletą, bo po dwóch dniach obmywania twarzy jedynie w strumykach czuła się nieświeżo, a, jak inni potomkowie Piastów, ceniła sobie czystość nade wszystko. Szybko dostarczyłem jej w cebrzyku gorącą wodę, a sam wspiąłem się na daszek i przytknąłem ucho do ściany izby, w której Wilhelm cicho naradzał się ze swym opiekunem. Dzięki Bogu słuch mam czuły jak pies węch, a sokół wzrok, toteż, mimo chlapania dochodzącego z cebrzyka królowej, słyszałem wszystko dokładnie, jakbym tam był. Przy okazji mogłem też poznać bliżej relacje obu Austriaków. Przy ludziach Kuno zwracał się do młodego Habsburga wręcz uniżenie, w rozmowie zaś w cztery oczy nie pozostawiał wątpliwości, kto przewodzi całej operacji.
– Co zatem proponujesz, Kuno? – pytał młody książę.
– Rozwiązanie, które będzie oczywiste. Tacy ludzie jak polscy panowie rozumieją tylko fakty dokonane. Twe małżeństwo z królową formalnie zostało zawarte, jednakoż ciągle nie doszło do spełnienia.
– Wiem, ale…?
– Nie mów, najjaśniejszy panie, że nie wiesz, na czym polega zlegnięcie w łożnicy…?
– Z grubsza wiem.
– Wszelako rozumiem, że nigdy tego nie robiłeś?
– Ano nie.
– Nawet z pannami z fraucymeru dostojnej mamusi? – w głosie Kuna zabrzmiało szczere zdziwienie.
– Za oglądanie się za dworkami dostawałem rózgi.
– Tedy dziś będziesz musiał pójść na żywioł. Daję ci jednak słowo, panie, że to łatwiejsze niż gra w tryktraka. Ważne, że jeśli pościg zastanie was jako męża i żonę, którzy już ślubu dopełnili, nie pozostanie nic innego, jak pogodzić się z tym faktem.
– Pewnie masz rację, wszelako Hedwig nigdy w życiu nie zgodzi się na coś podobnego bez właściwego sakramentu…
– Taka skrupulantka!?
Po pauzie pojąłem, że Tyrolczyk zamyślił się głęboko. Po chwili pierwszy ozwał się jego pan.
– Wydaje mi się, że akurat ta przeszkoda jest do pokonania. Przecież możesz udzielić nam ślubu, Kuno.
– Ja?
– Chwaliłeś się_,_ że byłeś księdzem?
– Kandydatem jedynie, klerykiem prostym bez święceń…
– Tym akurat nie musisz się chwalić, a ja nie będę drobiazgowy, zwłaszcza że mamy mało czasu. Postaraj się o jakąś stułę i to, co może być potrzebne przy udzielaniu sakramentu.
Zrobiło mi się przykro, gdy pomyślałem o dwójce małolatów próbujących na chybcika pokonać strach i nieśmiałość, i opór materii_…_ Ale w tym momencie usłyszałem krzyk boleści.
Drobna akrobacja i wróciłem do pokoju.
Kredowobiała Jadwiga leżała na łóżku okryta płaszczem, dygocąc cała.
– Co się stało?
– Nie wiem, chyba umieram.
Uchyliłem płaszcza i zobaczyłem purpurową plamę na prześcieradle.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem.
– Nie umierasz pani, tylko właśnie stajesz się kobietą! – zawołałem_. –_ Nie będę taił, że jest to dla nas wszystkich niebywale korzystna okoliczność.
– Nie rozumiem.
Wyjaśniłem jej w paru słowach, na czym polega to, co jej się przydarzyło i regularnie przydarza raz na miesiąc wszystkim dojrzałym kobietom. Na dłuższy wykład nie miałem czasu. Musiałem jeszcze pójść do Habsburga, aby uświadomić go, że deflorację młodej małżonki musi odłożyć na lepsze czasy.
Wilhelm nawet się ucieszył, a i Kuno przyznał, że to powinno wystarczyć, tylko prosił o dostarczenie prześcieradła.
Czas był najwyższy, dwieście kopyt sprawiało wrażenie nadciągającej armii.
Habsburg miał niewyraźną minę i słyszałem, jak mruczy do swego zausznika:
– Ludzie kasztelana krakowskiego mnie zabiją, uznając że zbezcześciłem ich królową, a nawet króla.
– Zrobiłeś to na jej wyraźną prośbę!
– No to wyprawią mi okazały pogrzeb, a potem wydadzą Hedwig za tego dzikiego Litwina.
Tymczasem pierwsi jeźdźcy dopadli dziedzińca. Habsburg ruszył ku drzwiom, u jego boku pojawiła się Jadwiga i Kuno z Innsbrucku z zakrwawionym prześcieradłem. Co do mnie, udawałem, że mnie tam nie ma. Inna sprawa, że wystarczyła chwila, aby obawy pierzchły, gdy ujrzeliśmy na tarczach zbrojnych czarne orły Władysława Opolczyka.
Książę zeskoczył z konia i ukląkł przed królewską parą. Starczyło jedno łypnięcie okiem na prześcieradło.
– A więc widzę, że jeden kłopot mamy z głowy – powiedział. – W tej sytuacji pośpiech może stać się naszym sprzymierzeńcem. Wykorzystamy to!
– Jak? – zapytał Habsburg.
– Bezzwłocznie wyślę zawiadomienia do panów krakowskich i rozpoczynamy z niemi negocjacje. Tuszę, że nie pozostaje im nic innego, jak zaakceptować twój wybór i koronować Wilhelma królem Polski.
Habsburg dumnie podkręcił wąsa, a Jadwiga westchnęła:
– Mam nadzieję, że do tego czasu mój małżonek nauczy się choć trochę polskiego.
Najbardziej zaskoczony obrotem spraw był Rafał złodziejaszek.
– Ale szybcy są ci królowie w konsumowaniu związku, ja zdołałem przez ten czas zwinąć w całej karczmie jeno dwie srebrne łyżki.
O poranku całym orszakiem wyruszyliśmy dalej, nie zatrzymując się aż do wsi zwanej Częstochowa, gdzie Opolczyk kilka lat wcześniej osadził przybyłych z Węgier paulinów i ci biali mnisi poczęli wznosić na wzgórzu klasztor i kościół pomyślane na podobieństwo twierdzy obronnej.
– Tu zaczekacie na koniec negocjacji, a potem Jego Wysokość uda się do Krakowa na oficjalny ślub i koronację – zaproponował Opolczyk.
– Mamyż się kryć w takiej dziurze? – Wilhelm zmarszczył swój arystokratyczny nos.
– Ta dziura posiada skarb, którego może pozazdrościć Rzym i Konstantynopol – rzekł książę. Zaprowadził ich do kaplicy i pokazał poczerniały obraz. – Przywiozłem go z Rusi Halickiej, dokąd trafił z Konstantynopola. Znam ludzi, którym przywrócił wzrok, widziałem też w Oleśnie dziecię, które, choć utopione, odzyskało życie. Powiadają też, że ów cudowny wizerunek namalował z natury, osobiście święty Łukasz Ewangelista na fragmencie cedrowego stołu, na którym Jezus odbył swą Ostatnią Wieczerzę.
– To ona! – zawołała nagle Jadwiga.
Potem nie chciała nikomu powiedzieć, do kogo się ten okrzyk odnosił.
Dopiero wiele lat później wyznała mi, że właśnie tę kobietę o pociemniałej cerze widziała wtedy na Wawelu, kiedy unosiła w górę swój topór.3. DOJRZEWANIE
3. Dojrzewanie
Jak było do przewidzenia, panowie królestwa przełknęli ucieczkę Jadwigi niczym gorzką pigułkę, zgodzili się na ślub, tym bardziej chętnie, iż byli silnie mamieni przez Wilhelma przyszłymi przywilejami tudzież apanażami, choć przyznajmy – Habsburg miał dość rozsądku, żeby nie dawać im niczego na piśmie.
Zresztą na zaślubiny należało poczekać, aż młódka osiągnie co najmniej lat dwanaście, czyli wiek w którym mogła być uznana za zdolną do małżeństwa. (W innych epokach pewnikiem nazwano by to pedofilią). W przypadku Jadwigi ustalenie daty wcale nie było łatwe. Wedle jej samej urodziła się w październiku 1383 roku, aliści jej matka Bośniaczka, z sobie tylko wiadomych względów, twierdząc że jej córka jest w istocie młodsza, przedkładała termin zwany _in annis maturitatis_ na 12 lutego AD 1386. Nie znaczyło to zresztą wcale, że ślub odbędzie się błyskawicznie, zaraz po tej dacie. Wilhelm wprawdzie przestępował z nogi na nogę, ale przez wrodzoną uprzejmość tego nie okazywał. Dlatego, o ile Jadwiga powróciła do wawelskich komnat prowadzić dawne swe życie, Wilhelm musiał przez sporo miesięcy kontentować się pobytem u benedyktynów w Tyńcu, a tam, jak prosty mnich pościć, umartwiać się, dyscypliną smagać i rekolekcji słuchać. Ale takie to były czasy!
Poznałem to na własnej skórze, gdy po powrocie do domu z naszej wspólnej z królową ucieczki matuś zaczęła smagać mnie rózgą. Trzy uderzenia wytrzymałem po męsku (wychodząc z założenia – jeśli bije, to wie za co), ale po czwartym nie zdzierżyłem i zacząłem uciekać przed nią dookoła stołu, aż zdyszała się i przestała. Wtedy zapytałem spokojnie, cóżem takiego przeskrobał?
– Dobrze wiesz! – sapnęła.
– Jakże miałem nie pomóc najjaśniejszej pani, skoro śmiercią groziła? Miałem pozwolić, by się zabiła?
– Nie zabiłaby się, bo nie miała tego zapisanego w gwiazdach, a ty durny, uwierzyłeś jej łzom i histeriom, i zaburzyłeś continuum czasoprzestrzenne.
– Co takiego?
– I tak nie zrozumiesz! Wracaj do niej, opiekuj się i módl, by nas wszystkich gniew Wszechmocnego nie trafił…
Odszedłem mocno zdezorientowany, słysząc jak krząta się po izbie i mruczy do siebie: „Nie będzie dynastii Jagiellonów, nie będzie Rzeczpospolitej Obojga Narodów”. Wszelako puściłem to mimo uszu, uważając za typowe babskie bajdurzenie.
Tymczasem kolejna z przeszkód została pokonana zwycięsko. W październiku 1385 roku został zawarty ślub Zygmunta Luksemburskiego z królową Marią (bo przecież nie godziło się, aby młodsza siostra wyszła za mąż przed starszą). Ślub poniekąd został wymuszony orężem, bo Bośniaczka nie cierpiała swego zięcia i odetchnęła dopiero, gdy młody żonkoś szybko Budę opuścił. Oskarżany o rozwiązłość i lekkość obyczajów, rychło umknął do Czech, do swego brata Wacława.
Drugim powodem zwłoki były próby jakiegoś polubownego rozwiązania sprawy z Jagiełłą, który od roku nie mógł doczekać się finalizacji ustaleń podjętych w Krewie_._ Ciągle oficjalnie nie poinformowano o zerwaniu zaręczyn, plotki docierały doń sprzeczne, tak że z wiosną zamierzał osobiście do Krakowa przybyć i narzeczoną poznać… Na dodatek widziałem jakiś niepokój u młodej pani, która wprawdzie nie dzieliła się zgryzotami ze mną, najwyraźniej jednak zdążyła już pożałować swego wyboru, tym bardziej, gdy zrozumiała, że została oszukana. Dotarł bowiem do niej raport pana Zawiszy z Oleśnicy, który był na naszym dworze krajczym. Ów dworzanin wysłany został przez Dobiesława z Kurozwęk na Litwę z zadaniem wywiedzenia się jak najwięcej o księciu Jagielle. Jego raport mocno różnił się od plotek przez partię habsburską rozpowszechnianych. Jagiełło przejrzał istotę jego misji, toteż zaprosił go wraz ze sobą do łaźni. Wysłannik ów doniósł co rychlej, iż sylwetka księcia jest zgrabna, kształtna, ciało dobrze zbudowane, wcale niestare, wzrost średni, spojrzenie wesołe, twarz pociągła, bez żadnych znaków szpetoty, obyczaje poważne i monarchy godne. Wszelako była to już musztarda po obiedzie. Decyzje zapadły, a Jadwiga mogła co najwyżej liczyć, że jej małżeństwo z Wilhelmem będzie zgodne, szczęśliwe i płodne.
Tymczasem jeszcze bardziej pogłębiał się chaos trwający w monarchii węgierskiej. W grudniu 1385 roku do zamieszania włączył się król Neapolu i Achai, Karol z Durazzo, po matce Joannie Neapolitańskiej najprawdziwszy Andegawen, uznany przez stany Chorwacji za swego władcę. Mam sprzeczne informacje, czy w istocie nieproszony przybył do Budy, czy też była to kolejna wolta Elżbiety, która, nie przejmując się świeżo zawartym ślubem, postanowiła oddać krewniakowi córkę Marię za żonę, tak by wszystko zostało w rodzinie. (To że oboje byli zaślubieni – Karol Małgorzacie Neapolitańskiej, a Maria Luksemburczykowi, wydawało się nie stanowić dla Bośniaczki problemu). Gorzej, że książę Durazzo nie zamierzał być jej marionetką. Błyskawicznie ogłosił się spadkobiercą korony świętego Stefana, a nawet się ukoronował. Maria za radą matki Elżbiety potulnie w imieniu męża abdykowała, udając szczerą przyjaźń i lojalność dla nowego władcy, który wierząc, że wszystko zostało załatwione, cieszył się krótkotrwałym splendorem.
– Nieszczęsny idiota – stwierdziła moja matuś, nie pomnę, na podstawie swoich wróżb, czy znajomości życia. – Zaufał Bośniaczce, ostatniej osobie, której można ufać. Toż jej własny mąż Ludwik nie rozmawiał z nią inaczej niż w obecności protokolanta. A ten co robi? Mówią, że po koronacji odesłał swe oddziały do Neapolu, ciesząc się że wszyscy mu czapkują, jakby to miało cokolwiek gwarantować.
Miała moja matuś rację. Niestety. Nowy król porządził wszystkiego dwa miesiące.
Zabójstwa podjął się jego przyjaciel Błażej Forgacs, wielki cześnik królestwa, któremu Elżbieta miała powiedzieć wprost: „Nie obchodzi nie, jak go usuniesz. Bylebyś mnie od niego uwolnił”.
Cześnik użył fortelu, wchodząc do sypialni króla z mieczem, celem pokazania mu jakichś zabawnych sztuczek. Sztuczka polegała na zadaniu ciosu leżącemu w łożu Karolowi. Monarcha wprawdzie przeżył i pospiesznie został wywieziony do innego zamku, ale i tam jakaś usłużna ręka podała mu truciznę, choć oficjalnie głoszono, że zmarł wskutek zakażenia krwi.
Teraz dopiero mógł powrócić Luksemburczyk na Węgry i odbyć z Marią weselisko, choć wielu mówiło, że zabawy, kiedy trup poprzednika jeszcze nie ostygł, źle wróżą przyszłemu panowaniu.
Co się tyczy naszej młodej pary – nie wiem, czy tynieccy benedyktyni dawali jakieś nauki przedmałżeńskie Wilhelmowi, w każdym razie, jeśli idzie o Jadwigę, główną rolę w działalności uświadamiającej odgrywała Liselotta Bruderholtz, nasza podstarzała ochmistrzyni. Z nawyku podsłuchując, bawiłem się wielce, gdy stara dama okrężną drogą próbowała wytłumaczyć, co będzie należeć do jej powinności małżeńskich.
Kiedy do Jadwigi dotarło wreszcie, że w kwestii rozmnażania człowiek niewiele różni się od psa czy koguta, przy czym ten pierwszy jest od niego w trakcie prokreacji cichszy, drugi natomiast – bardziej hałaśliwy, zadała zasadnicze pytanie:
– Czy to bardzo boli?
– Jak kiedy – odpowiadała dyplomatycznie ochmistrzyni. – Zależy to od sprawności męża. Są jedni, którzy potrafią pobudzić żonę tak, że przyjmie go jak smalec łyżkę_,_ a inni, że jeno siąść i płakać. Choć czasem nawet siedzieć trudno. Nie bez znaczenia są także wymiary męskiego przyrodzenia, ale… – tu uśmiechnęła się pod wąsem, niedużym acz widocznym – nasz najjaśniejszy pan chyba nie należy do takich, co mogą silnie ukrzywdzić.
– Po czym poznajesz, widziałaś go nagim? – zapytała Jadwiga.
– Po nosie – odparła ochmistrzyni. – Przysłowie powiada, im kogut ma dziób większy…
– Nie kończ, Lizzi!
Wszelako prawda miała okazać się dużo gorsza od najgorszych przeczuć. Habsburg cierpiał bowiem na przypadłość zwaną stulejką (która kilka wieków później miała popsuć relację jego dalekiej kuzynki Marii Antoniny z Ludwikiem XVI i pośrednio doprowadzić do Wielkiej Rewolucji). Rzecz jest naturalnie uleczalna prostym zabiegiem chirurgicznym, wszelako pod warunkiem, że ktoś ją zdiagnozuje.
Tu poza mną o sprawie nie wiedział nikt postronny.
Ślub i koronacja 24 czerwca 1386 roku w dniu świętego Jana, zwanego przez pogan świętem Kupały, przebiegły spokojnie i okazale. Tylu gości w Krakowie nie widziano od czasu uczty u Wierzynka, przy czym powagą, liczbą i językiem wszystkich zdominowali Habsburgowie, dla których ślub Wilhelma wydawał się być przejęciem kurateli nad Polską, czego nigdy dotąd nie udało się władcy mówiącemu po niemiecku. W ostatniej chwili książę Styrii i Karyntii Leopold III, już z drogi do Krakowa, musiał zawrócić, by nauczyć moresu zbuntowanych Szwajcarów. _Ergo_ rolę wiodącą przejęła matka pana młodego, córka księcia Mediolanu Viridis Visconti, kobieta jeszcze młoda, wedle powszechnej opinii urodziwa, choć ja osobiście nie przepadam za damami o wyłupiastych oczach i cofniętym podbródku. Tej „królowej Ropuszce” jak pieszczotliwie nazywali ją poddani, towarzyszyła trójka pozostałych synów: piętnastoletni Leopold, dziewięcioletni Ernest i Fryderyk – ledwie trzylatek.
Przybył za to arcyksiążę Austrii Albrecht, po śmierci Rudolfa Założyciela głowa rodu Habsburgów. Mąż o wielce mylącym wyglądzie, na który składała się twarz jasna, dokładnie wygolona, a może podobnie jak moja pozbawiona zarostu, oczy niebieskie i włosy długie, ciemnorude, w gruby warkocz splecione. Żonę pozostawił w domu, przywiózł ze sobą za to teścia Fryderyka Hohenzollerna – burgrabiego Norymbergi, pięćdziesięcioparolatka, skoligaconego z saskimi Wettynami i bawarskimi Wittelsbachami – który, jak mówiono, przewidywany był na kanclerza u boku Wilhelma, ale nie od razu, by nie drażnić polskich panów, mocno uczulonych na obcych, a szczególnie Niemców.
Jednak bardziej od mrowia książąt, którzy przybyli, rzucała się nieobecność tych, których zabrakło, choć być powinni. Nie pojawił się król Czech i Niemiec Wacław IV Luksemburski, którego spuścizna chwiała się w posadach, brakowało jego brata Zygmunta, a co ważniejsze, jego małżonki Marii – starszej siostry naszej królowej. Wprawdzie wreszcie koronowano ich koroną świętego Stefana, ale po zabójstwie Karola z Durazzo kraj coraz bardziej ogarniała wojna domowa_._
Nie odważyła się pojawić nawet do niedawna wszechwładna Bośniaczka.
Co zrozumiałe, na uroczystości nie przybył nikt z domu Giedymina, gdzie nasze poselstwo do ostatnich dni zwodziło Jagiełłę możliwością przywrócenia wcześniejszej ugody zawartej w Krewie, ani Wielkiego Mistrza zakonu. Ów wymówił się chorobą, a reprezentował go któryś z pomniejszych komturów. Przybyli za to książęta pomorscy z dynastii Gryfitów i cały śląski drobiazg, w którym wręcz trudno było rozpoznać kogokolwiek znaczniejszego poza Władysławem Opolczykiem. Wymienię dla porządku obecnych – byli więc Ruprecht Brzeski, Ludwik Legnicki, Bolesław Ziembicki, Henryk Żagański, Konrad Oleśnicki, Jan Oświęcimski, Przemysł Cieszyński… mówiąc krótko cała ta banda gołodupców wywodzących się co prawda od Chrobrego i Krzywoustego, skoligaconych też z królami i cesarzami, ale bez większego znaczenia, w dodatku szwargocąca między sobą po niemiecku, co panom polskim bardzo się nie podobało. Zjawili się też książęta mazowieccy, bracia różni od siebie jak dzień pogodny i noc chmurna – intrygant Siemowit, książę na Płocku, Sochaczewie, Rawie i Wiźnie, o którym już mówiłem wcześniej (chudy, o lisiej twarzy i wodnistych oczach, podejrzanie mocno z krzyżackim komturem zaprzyjaźniony) – i na odmianę sprawiający wrażenie dobrodusznego Janusz, książę warszawski, we wszystkich kwestiach biorący stronę Polski.
– Matuś – pytałem – a dlaczego po tym wszystkim, czego się dopuścił książę Płocki, traktują go z honorami, zamiast w rynku katu oddać?
– Polityka! – Margosia Rondelek unosiła oczy ku niebu.
W trakcie ceremonii arcybiskup Bodzanta wychodził z siebie, aby zatrzeć swe dawniejsze sprawki i dopieścić miłość własną królewskiej pary. Czy udało mu się? Ludzi może i zwiódł, ale Pana Boga raczej nie. Niedługo potem zachorował i umarł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki