- W empik go
Miejsce na ziemi - ebook
Miejsce na ziemi - ebook
W życiu Marty i Poli wreszcie zagościł spokój. Marcin zadomowił się w Anielinie – pracuje w księgarni braci Pruskich, oświadcza się Marcie i planuje nowe życie z nią oraz rezolutną Polą. Mężczyzna pogodził się z tym, że nigdy nie odkryje sekretnej historii swojej rodziny.
Do czasu, kiedy nieoczekiwanie dla wszystkich stare tajemnice wychodzą na jaw…
Tymczasem w spokojną codzienność Anielina wkracza energiczna starsza pani. Eliza Prodi planuje wystawne przyjęcie z okazji swoich urodzin, w co angażuje całe miasteczko. W organizację włącza babcię Czesię, braci Pruskich, Polę, Martę, Marcina, a nawet pana Antoniego i panią Felicję.
Specjalnym elementem imprezy będzie niespodzianka, którą Eliza przygotowuje dla… Teofila.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-261-2 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antoine de Saint-Exupèry Mały Książę
Nie ma ludzi idealnych, tak jak nie ma idealnych miejsc, ale ważne, by znaleźć dla siebie miejsce najlepsze, najbardziej przyjazne, o dobrej aurze, dające poczucie bezpieczeństwa i spokój, gdy już zrozumiemy, że w każde z nich, gnani niepokojem i pragnieniem zmiany, zabieramy siebie. Istotne, by wśród wielu ludzi, których spotykamy na drodze naszego życia, odnaleźć tych, z którymi nam po drodze. Takich, którzy poratują w razie kłopotów, pocieszą, dadzą wsparcie i znajdą w sobie odwagę, by być przyjaznym w biedzie. Takich, z którymi będziemy razem marzyć i spełniać marzenia, w odpowiednim miejscu i czasie. Takich, którzy zawsze będą mogli liczyć na naszą niewymuszoną wzajemność.CZĘŚĆ PIERWSZA
–Lata temu ktoś zadał mi pytanie, na które aż do teraz poszukiwałem odpowiedzi, bo żadna nie wydawała mi się tak naprawdę dobra… a przecież, dopiero teraz zrozumiałem, że to nie kwestia odpowiedzi, tylko pytania… Pytania są ważne.
Marcin Zawadzki przystanął obok opartej o rozłożysty pień wierzby Marty Wójcickiej i wyciągnął do niej rękę. Nieśmiało, jakby obawiał się, że zostanie odrzucony. A tego bał się najbardziej. Kobieta uchwyciła jego dłoń i pieszczotliwie ją musnęła, tak delikatnie, a jednocześnie prowokująco, niewinnie i zmysłowo. Tylko ona to potrafiła.
– W takim razie jak brzmiało to pytanie? – Marta na moment wstrzymała oddech, instynktownie bojąc się skomplikowanych pytań. Potrzebowała spokoju i poczucia bezpieczeństwa, a nie egzystencjalnych rozważań. A może po prostu powinna przestać się bać i zacząć żyć ze świadomością, że nie na wszystkie pytania dostanie odpowiedzi.
– Brzmiało dokładnie tak… – Mężczyzna westchnął, wspomnienia wracały, a on niepotrzebnie rozgrzebywał stare rany. Powinien się nauczyć, że co było, nie wróci, a dbać należy o to, co jest, żeby nie zaprzepaścić.
– Jak dokładnie? Pamiętasz? – Marta zniecierpliwiła się. Marcin ostatnio znowu się zawieszał, odpływał myślami.
– Oczywiście, że pamiętam, wybacz. – Uśmiechnął się przepraszająco. – To leciało tak: co jest dla mnie ważniejsze, miejsca czy ludzie? Wiesz, wtedy spontaniczne odpowiedziałem, że miejsca, bo to prawda, przywiązuję się do miejsc, nawet do tego starego domu, który powinienem sprzedać, ale jakoś na razie nie mam serca tego zrobić. Jakby ten dom, jego historia i ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali, byli częścią mnie. A okazało się, że nie są.
Marcin potarł wierzchem dłoni spocone czoło. Dochodziło południe, a prognozy wieszczące upalny początek lata sprawdzały się z zadziwiającą dokładnością.
– A teraz? Zmieniłeś zdanie? – Marta zatrzymała spojrzenie na nagle pobladłej twarzy narzeczonego. Narzeczony! Pytanie wypowiedziane szeptem, chwila zawahania, u niej i u niego. Wczoraj wieczorem, przy kolacji. Zanim odpowiedziała, Pola już zaaprobowała cały pomysł, a babcia Czesia z radości się popłakała. A może nie z radości? Ech! Co ze mną nie tak? Przecież babcia Czesia właśnie tego chciała, poczucia bezpieczeństwa, małej stabilizacji. Żeby w końcu jej wnuczki były szczęśliwe. Marta potrząsnęła głową, odganiając nachodzące ją zewsząd myśli. Wszystko się ułoży. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się, że być może spędzą ze sobą resztę życia. Na dobre i na złe. Tyle już złego im się przydarzyło, że przydałoby się cokolwiek dobrego.
– Marcin, wszystko w porządku?
– Tak, tak. To nic takiego, przejdzie. Po prostu co jakiś czas czuję się, jakbym wsiadł na karuzelę, czego nigdy, nawet w dzieciństwie, nie lubiłem. To chyba pozostałość po tym nieszczęsnym wypadku. Już dobrze, nie martw się.
– Ale powinieneś iść z tym do lekarza. Może do tego neurologa, do którego chodziłeś zaraz po wypadku?
Marcie od razu włączył się tryb opiekuńczy.
– Wiem, pamiętam o nim, ale na razie wszystko okej. – Marcin uśmiechnął się zawadiacko. Tak jakby chciał udowodnić, że żadne licho go nie zmoże. Po chwili spoważniał.
– Wracając do tematu… wiesz, od tamtej pory co jakiś czas nurtowało mnie pytanie, a właściwie siedziało we mnie jak robak w jabłku i żarło od środka: miejsca czy ludzie? Dlaczego odpowiedziałem, że miejsca? Przecież nie jestem aspołeczny, lubię ludzi, przywiązuję się, a nawet, tak myślę, potrafię kochać. – Głos mężczyzny drgnął, a on sam, na wspomnienie czasu, gdy kochał i był kochany pierwszy raz, poczuł powiew chłodu, mimo że dzień był upalny. Nie powinien, nie teraz. Zrani Martę, straci Polę… Zebrało mu się na sentymenty.
– Przecież wiem. Każdy kogoś kiedyś kochał, był kochany, jest kochany… mam ci poodmieniać? – zapytała żartobliwie, pilnując się, by jej głos brzmiał ciepło i przyjaźnie.
Marcin objął ją ramieniem i przytulił w milczeniu. Czuł, że Marta jak nikt dotąd rozumie jego rozterki i wątpliwości. I trwa przy nim, co jakiś czas subtelnie dając znać, że cokolwiek by się nie działo, ona jest i będzie.
– No właśnie, i tak sobie myślę, że to kiepski wybór takie albo-albo, bo przecież ważne są miejsca i ważni są ludzie. Może na różnym etapie naszego życia te proporcje się zmieniają, ale jedno nie wyklucza drugiego. Sporo czasu zajęło mi dojście do tego rewolucyjnego wniosku, ale może właśnie tak miało być?
– Może? A może po prostu potrzebna jest harmonia pomiędzy miejscem a człowiekiem? Ten moment, gdy czujesz, że wszystko jest tak jak powinno być?
– Tak jak teraz?
– Tak jak teraz – potwierdziła, oddając mu pocałunek. Lekki wietrzyk omiótł jej zarumienioną twarz, słońce odwróciło promienny wzrok, wierzba przygarnęła ich do siebie giętkimi witkami.
Jak w tanim romansie…
Marta przymknęła powieki i postanowiła chociaż na chwilę zapomnieć o wszystkim. Nie myśleć o tym, co było, nie analizować tego, co jest, nie drżeć na myśl o przyszłości.
„Żyj chwilą, jutro może nie być” – usłyszała w myślach głos najlepszej przyjaciółki i przyznała jej rację. Musi nauczyć się, że nie da się wszystkiego zaplanować, że nie da się wszystkiego przewidzieć, że życie jest pełne niespodzianek i czasem wśród czekoladowych jajek znajdzie się śmierdzący zbuk.
Wracali do Anielina w milczeniu, rozleniwieni i wypoczęci. Cokolwiek się stanie, będą musieli dać sobie radę. Razem, dla siebie, dla Poli i dla tamtej dziewczyny o kocim spojrzeniu, która powoli usuwała się w cień, jak wspomnienie sprzed lat o zacierających się konturach kształtów.
Nie wiedzieli, co przyniesie im życie, ale wiedzieli, że chcą je spędzić razem z Polą i babcią Czesią, w Anielinie, gdzie czuli się jak u siebie w domu. W końcu bezpieczni.
***
– Każdy ma swoje miejsce na ziemi, tylko zdarza się, że musi dużo czasu upłynąć, zanim je znajdzie, oswoi, pokocha.
Felicja Kotek-Widełko westchnęła z uczuciem i obdarzyła męża ciepłym uśmiechem. Ot! Przytrafiło się jej na stare lata drugie zamążpójście i chociaż obawiała się, co ludzie powiedzą, to jednak postanowiła zaryzykować. Skoro oboje byli samotni, a ta samotność dużo mniej doskwierała, gdy przebywali razem, to postanowili połączyć te swoje samotności, żeby chociaż w ostatnich latach życia przeżyć coś dobrego i zamiast zgryźliwie komentować niedoskonałości współczesnego świata, więcej czasu poświęcić na pracę w ogrodzie, wspólne wyjazdy. Przecież świat wokół jest tak piękny i nie trzeba wyruszać na drugi jego koniec, by poczuć moc natury – tłumaczył żonie Antoni, jak zawsze cierpliwy i troskliwy w stosunku do niej. Dobrali się oboje jak w korcu maku: Felicja nerwowa, zaborcza, o dyktatorskich zapędach, Antoni łagodny, powściągający nadchodzący gniew żony. Trzeba przyznać, że z każdym miesiącem kobieta łagodniała, i bywały nawet takie dni, gdy zatrzymywała się w pędzie i spędzała na lekturze długie godziny, co i ją i jego napawało radością. Umówili się, że oboje czytają tę samą książkę, a potem wymieniają się uwagami. Czasami prowadziło to do sporów, bo Felicja jednak nawet wobec bohaterów literackich była bardziej wymagająca niż Antoni.
– Z tym miejscem na ziemi to prawda, moja droga. Wiesz, czasami tak myślę, wspominam, zastanawiam się, gdzie bym teraz był, gdyby nie to, że zapragnąłem odwiedzić siostrzeńca. Przecież mogłem posłuchać Tereni, odpuścić. Tak mi głowę suszyła, że przynoszę wstyd jej jedynemu dziecku, że wuj alkoholik powinien zniknąć z rodziny, tak jakby go w niej nigdy nie było. Gdybym jej posłuchał, to nie wiem, czy jeszcze bym żył, może pod jakim mostem. Nie odnaleźlibyśmy się… Ty byś sobie powolutku żyła, a ja… – Antoniemu załamał się głos, w rogu oka błysnęła łza.
Felicja nachyliła się nad stołem i czule pogładziła szorstką dłoń męża. Wprawdzie był od niej młodszy o całe siedem lat, ale lata poniewierki zostawiły po sobie ślady.
– Już przestań, bo za chwilę się rozpłaczę – mruknęła zgryźliwie. Wiedziała, że w ten sposób uniknie nadmiernego wzruszenia, po którym następowało dławienie w gardle, serce zaczynało bić w przyspieszonym tempie, a zdradzieckie łzy wymykały się spod powiek. Takie nadmierne wzruszanie się szkodziło jej zdrowiu. Jak nigdy dotąd Felicja postanowiła przestrzegać rad doktora Mariuszka, który kazał żyć i korzystać z życia, unikając nadmiernego rozczulania się, bo to do niczego dobrego nie prowadzi. Aż uśmiechnęła się bezwiednie na wspomnienie groźnej miny tak lubianego w Anielinie lekarza.
Antoni też się uśmiechnął. Dobrze wiedział, o czym myślała Felicja, jego żona… Poszczęściło mu się tak, że nie wiedział, jak ma dziękować temu, który nim się gdzieś tam odgórnie opiekował.
– Sentymenty precz! Co byś powiedziała na naparsteczek pigwówki do herbatki? Wprawdzie przy tych upałach nie jest nam potrzebne nic na rozgrzanie, ale do wypicia twojej nalewki żaden pretekst nie jest potrzebny.
Antoni uśmiechnął się łobuzersko.
Pamiętał, jak Felicja wzdragała się przed postawieniem jakiegokolwiek alkoholu na stół, nawet gdy był to dwudziestoprocentowy likier jajeczny. Dużo dni musiało minąć, zanim zrozumiała, że Antoni czas picia czegokolwiek, byle dużo, ma już za sobą. Uwierzyła, że tak już będzie zawsze, a on obiecał sobie, że zrobi wszystko, żeby nie zawieść żony. Zresztą i Lucek, jego siostrzeniec ksiądz Ludwik Łęcki, proboszcz w parafii świętej Elżbiety, też wierzył w niego i powtarzał, że nie wyobraża sobie teraz Anielina bez Antoniego. Bez jego pomocy i dobrej rady. Bo i ta samotność wśród jakże życzliwych parafian mniej dokuczliwa, gdy w pobliżu jest ktoś z rodziny, kto zna go od dziecka. Proste to, ale skomplikowane.
Dzwonek sygnalizujący nadejście gościa przerwał miłe ich sercu milczenie. Felicja podniosła się z krzesła i niechętnie podeszła do okna, ale nikogo nie zobaczyła. Zniecierpliwiona wzruszyła ramionami. To już nie pierwszy raz, gdy ktoś przechodził i chyba dla zabawy albo żeby ich postraszyć, naciskał dzwonek i szedł dalej, aż w las. Takie to ludzie bez rozumu teraz – pomyślała zirytowana.
– To może od razu nastaw kawę do tej pigwówki.
Antoni skinął głową potakująco i sięgnął po pudełko z kawą. Lubił ziarnistą i za każdym razem mielił jej tyle, by starczyło na dwie porcje. Pozostałe ziarna zamykał w szczelnym opakowaniu, by nie utraciły swego aromatu.
– No nie, kto się tam dobija?
Drugi dzwonek zirytował Felicję, która nie lubiła niezapowiedzianych wizyt. A może to ten żartowniś?
– Nie denerwuj się, moja droga, zaraz sprawdzę, kogo do nas niesie.
Antoni żwawo ruszył do wyjścia. Po chwili, rozradowany, wprowadził do domu nieoczekiwanego gościa.
– Mogłaś zadzwonić, wyjechałbym po ciebie, pomógł z bagażami, a nie tak, żebyś się sama tłukła taki świat drogi.
Felicja policzyła do trzech i otworzyła ramiona w geście serdecznego powitania:
– Jakże się cieszę, że cię widzę, Tereniu! Wprawdzie nie spodziewaliśmy się gości, ale siadaj i czuj się jak u siebie w domu.
Przybyła rozejrzała się niepewnie po zadbanym wnętrzu i wzdychając cierpiętniczo, zajęła krzesło podsunięte jej przez Antoniego.
– Bardzo wam dziękuję, posiedzę chwilę, dodzwonię się do Ludwiczka i nie będę wam głowy zawracała. Pojechałam do niego na plebanię, a tu pozamykane! Jakaś kobieta mówi, że Ludwiczek wyjechał, ona nie wie, kiedy wróci, a mnie nie zna, to nie wpuści! Oburzające, tak jakbym obca była! Niespodziankę chciałam mu zrobić, to i nie zawiadomiłam, że przyjadę – wyjaśniła w odpowiedzi na pytające spojrzenie brata.
– No tak, rozumiem cię, ale wiesz, że on jest bardzo zajęty, same obowiązki, a nie ma wikarego żeby go wspomógł. Teraz, o ile wiem, miał jechać do sąsiedniej parafii na zastępstwo, bo tamtejszy ksiądz złamał nogę i trochę pobędzie w szpitalu, bo to skomplikowane złamanie, z przemieszczeniem, czy coś w tym rodzaju. – Antoni Widełko czuł się w obowiązku, by udzielić siostrze jak najbardziej dokładnych informacji, ale też ciekawiło go, skąd ten niezapowiedziany przyjazd. Jego siostra raczej nie należała do spontanicznych, a tu takie coś.
– Wiem, wiem, powinnam zadzwonić, ale on nigdy nie potrzebuje pomocy, taki samodzielny, a i mnie trudno się z domu wyrwać. Tyle obowiązków na głowie, wszystkiego sama muszę przypilnować, doglądnąć… A serce matki tęskni… – Teresa melodramatycznie pociągnęła nosem.
Antoni Widełko dyplomatycznie powstrzymał się od komentarzy. Siostra od kilku lat była na emeryturze, szwagier zarabiał więcej niż dobrze, córka za granicą, syn też nie wymagał od niej pomocy, nie musiała pracować w ogrodzie, czego serdecznie nie lubiła. Ot, zwykła codzienność w mieszkaniu, w bloku, gdzie od lat wszyscy się znali.
– Posiedzisz u nas, odpoczniesz, napijesz się z nami kawy, a może głodna jesteś? My już jesteśmy po obiedzie, ale jakbyś miała ochotę, to coś przygotuję – zaoferowała Felicja. Nie pałała entuzjazmem na widok siostry męża, ale też nie chciała wyjść na osobę niegościnną, albo, co gorsza, nieprzygotowaną na przyjęcie nawet niespodziewanych gości.
– Kawy chętnie, takiej ze śmietanką i dużą ilością cukru, poproszę. I może jakieś ciasteczka, bo szczerze mówiąc, nie umiem pić kawy bez ciasteczek – wyznała z cicha, dodając szybko: – Głodna nie jestem, więc resztą nie zawracaj sobie, kochana Felu, głowy.
Felicja chrząknęła niezadowolona, ale zmilczała. Nie lubiła zdrobnień i skoro już odziedziczyła imię po babce, to w całym jego dostojeństwie, jako Felicja, a nie jakaś Fela!
Antoni usiłował dodzwonić się do siostrzeńca, ale abonent nadal był poza zasięgiem, co było zrozumiałe, bo niestety w pobliżu lasu zdarzały się miejsca, w których tak się działo, niezależnie od tego, w jakiej sieci miało się telefon. W końcu wysłał do Ludwika wiadomość, obiecując sobie, że jeżeli ten nie odpowie, to za godzinę spróbuje się znowu do niego dodzwonić. Czuł, że wizyta siostry będzie pełna niespodzianek. Czy miłych? To się jeszcze okaże, ale jak znał Terenię, to nie fatygowała się przez połowę kraju, tylko by zobaczyć syna, z którego była bardzo dumna i którego kochała, ale jakoś tak bardziej na odległość. Ludwik wróci, to będzie się matką zajmował – postanowił w myślach i sięgnął po młynek. Już po chwili Felicja z Terenią delektowały się smolistym naparem podlanym sporą porcją śmietanki, którego niestety dla niego zabrakło.
***
– Myślałam, że przyzwyczaję się do waszej nieobecności, ale nic z tego. A przecież w ostatnich latach widywaliśmy się rzadko i na krótko. Za rzadko i za krótko. Powinnam być wtedy mądrzejsza, cierpliwsza, bardziej wyrozumiała, a nie tylko oczekiwać tego, co uważałam, że mi się należy. Żyć miłością, a nie narastającymi przez lata urazami. I po co wam to teraz mówię, skoro i tak wszystko po czasie? Żeby sobie ulżyć? Poczuć się lepiej? Bo za jakiś czas wszyscy spotkamy się gdzieś tam i będziemy musieli spojrzeć niejednej prawdzie w oczy?
Starsza kobieta kurczowo ściskała w dłoni wiązankę różowych piwonii, tak trochę na przekór Marylce, która z kwiatów najbardziej kochała róże. Ale piwonie też piękne i pachną upojnie, ogrodem, latem, ciepłym, czerwcowym deszczem… W szarej tafli granitu odbijało się przedpołudniowe słońce, jakby chciało ogrzać zamarznięte na kość serca nieobecnych. Czesława Wójcicka westchnęła przeciągle i z trudem przysiadła na niskiej ławeczce ustawionej przy węższej krawędzi grobu. Bała się tego dnia bardzo, tak samotna, przy grobie najbliższych. Przez moment poczuła wyrzuty sumienia, niepotrzebnie wprowadziła w błąd Martę, która pozornie wydawała się zajęta swoimi sprawami, tak jakby zapomniała, że w czerwcu przypada pierwsza rocznica śmierci Tadzika i Marylki. Pola też rzadziej wspominała ukochanego Tadzika, zajęta szkołą, rówieśnikami i wszystkim, tylko nie tym, co wydawałoby się jeszcze niedawno dla niej najważniejsze. Pozornie, bo wczoraj, po tej w sumie bardzo udanej kolacji z Marcinem w charakterze gościa, Marta nagle rozpłakała się i potem długo siedziała wtulona w przyjazne babcine ramiona, ściskając Polę, którą pocieszały nieodstępujące dziewczynkę koty. Złotouchy i Szaraczek wszystkimi kocimi zmysłami wyczuwały, że przyszedł czas na kocie mruczenie, trącanie łapką, gramolenie się na kolana i inne wspomagające i ochraniające czułości.
Czesława Wójcicka umówiła się z wnuczkami, że na cmentarz pojadą po południu. Z rana Marta wybierała się z Marcinem do sąsiedniego miasteczka, a Pola postanowiła, że skoro już wszystko zaplanowane, to ona uświetni swoją obecnością wnętrza księgarni należącej do wujków Pruskich. A przy okazji uzupełni swoją kolekcję nowości książkowych i przekaże wujkom najświeższe wieści, bo przecież informacja, że Marcin oświadczył się Marcie, a ona przyjęła te jego oświadczyny, nie mogła pozostać w całkowitej tajemnicy. Wujkowie byli dla Poli częścią rodziny, a nawet ta dziwna pani, która zamieszkała z nimi i podobnie jak Tadzik i Marylka kazała mówić do siebie po imieniu, też wydawała się dziecku miła i przyjazna, chociaż bardzo tajemnicza.
Zaplanowały wszystko idealnie. Czesława Wójcicka chciała pobyć przy grobie syna i synowej sama, bez towarzystwa, nawet tak chcianego i kochanego. Ileż to razy w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy obiecywała sobie, że wybierze się na cmentarz, stanie przy grobie, powie, co jej leży na sercu. Ale tak się składało, że zawsze ktoś jej towarzyszył, więc odwiedziny przebiegały inaczej, niż planowała. Czesława pociągnęła nosem i czując czającą się w oku łzę, sięgnęła po batystową chusteczkę. Otarła jej rąbkiem mokrość w oczach, a potem przyłożyła ją do czoła.
Z godziny na godzinę letni żar coraz bardziej panoszył się w miasteczku, zaganiając ludzi do domów. Starsza kobieta oblizała spierzchnięte usta, a po chwili namysłu, z torebki wyjęła bidon z wodą. Piła powoli, przyglądając się grobom usytuowanym w pobliżu miejsca pochówku Tadzika i Marylki. Serce kołatało jej szybko, tak szybko, że zaczęła się bać. Z ulgą dostrzegła, że jednak nie jest na cmentarzu sama. Jakaś kobieta podążała główną aleją, wylewnie relacjonując przez telefon swoją wizytę u lekarza. Czesława Wójcicka posłała w jej stronę niechętne spojrzenie, ale ta minęła starszą kobietę nie zaszczyciwszy jej uwagą. Tak bardzo była pochłonięta rozmową.
– Czas się zbierać – szepnęła do siebie Czesława. Przeżegnała się, jakby kończyła modlitwę, choć to, o czym myślała, nie miało z modlitwą nic wspólnego. Postanowiła, że wieczorem odmówi koronkę za syna i synową, a przy najbliższej okazji podejdzie do księdza Ludwika i zamówi mszę za te dwie dusze. Czesława miała wątpliwości, czy jest w tym sens. Tadzik, jej syn, nie należał do wierzących, raczej zawsze trzymał się z boku, a i Marylka też do kościoła nie biegała, chociaż oboje tutejszego księdza podobno lubili, tak Marta wspominała. Ale od lubienia do wierzenia daleka droga. Niemniej Czesława doszła do wniosku, że zamówienie jednej mszy nikomu nie zaszkodzi, a jej lżej będzie, że zadbała także i o tę stronę pożegnania z bliskimi. Powinna była wcześniej, ale miała wrażenie, że dopiero po roku od śmierci syna i synowej zaczyna zwracać uwagę na sprawy, które wtedy i w następnych miesiącach wydawały się mało istotne.
– Ja tu jeszcze wrócę do was, pewnie bliżej wieczora. I róże też dostaniesz, Marylko, Marta już przygotowała bukiet – szepnęła konspiracyjnie i przez chwilę trwała w milczeniu, jakby zabrakło jej słów. Tyle razy zadawała sobie pytanie, czy to musiało się stać? Co zdarzyło się rok temu, nad ranem, na obcej drodze, w obcym kraju? Kiedyś, to już nie od niej zależy kiedy, spotkają się po drugiej stronie i w końcu porozmawiają ze sobą tak, jak należało wiele lat temu: od serca.
Szła powoli, z trudem, pomagając sobie laską, niepewna, czy dojdzie do domu, a nie chciała prosić nikogo o pomoc. Nie dzisiaj, nie w tym momencie. Gdy weszła do domu, powitała ją przytłaczająca cisza. Marta zapewne jeszcze nie zdążyła wrócić, a Pola na pewno czeka na nią w księgarni. Tyle dobrze, że nie będzie musiała się tłumaczyć, nie z obecności przy grobie najbliższych, ale z, jak to lubiła określać Marta, szalonej wyprawy. Nawet jeżeli szaleństwo ograniczało się do przebycia łącznie dwóch kilometrów. Przy jej reumatyzmie i ciągłych problemach z chodzeniem ta wyprawa nie mogła się udać. A jednak… – Starsza pani uśmiechnęła się do siebie zwycięsko. Przeczuwała, że na długo zapamięta drogę do przeszłości, ale nie żałowała, że podjęła ryzyko. Przebrała się w lżejszą sukienkę, przygotowała dla siebie szklankę wody ze źródełka z cytryną i miętą, i usadowiła się wygodnie na zacienionym tarasie. Z miłej drzemki wyrwał ją głos Poli, która tłumaczyła kotom, że idzie do Tadzika i Marylki i chętnie by je ze sobą zabrała, ale chyba nie czułyby się dobrze w takim miejscu. Poważnie i rzeczowo, jak to Pola. Czesława poruszyła się niespokojnie, tak jakby w tym upale owiał ją lodowaty wiatr. Czuła w kościach, że życie ma dla nich jeszcze coś w zanadrzu i tylko mogła mieć nadzieję, że nie będą to bardzo przykre niespodzianki.
– Babciu, wszystko w porządku? – W głosie Marty słychać było niepokój.
– Jak zawsze, dziecko, jak zawsze. Po prostu ucięłam sobie krótką drzemkę. W tym upale ciężko zabrać się za jakąkolwiek robotę, a i dzisiaj trudno byłoby mi się skupić. Zaraz się zbiorę i możemy iść.
Czesława, tłumiąc jęknięcie, wstała i przez chwilę starała się rozprostować obolały kręgosłup.
Marta żachnęła się.
– Nie mów mi, że zamierzasz iść taki kawał drogi. Wezmę auto i pojedziemy. Jeszcze czego, żebyś zasłabła… nawet boję się pomyśleć. – Dziewczyna energicznie potrząsnęła głową, tak jakby wyrzucała z niej czarne myśli.
– Tylko spokojnie, dziecko, ja dobrze wiem, jak mam zadbać o siebie, a na samochód, oczywiście, zgadzam się. Wiesz, że nie mam skłonności do umartwiania się.
Marta westchnęła z ulgą. Babcia Czesia po chwilowym kryzysie wracała do siebie.
Młoda kobieta bała się, że zbyt szybko nadejdzie chwila, gdy zostaną tylko z Polą. Same jak palec, a raczej dwa palce. Oczywiście był Marcin, liczył się, ale dopiero rozpoczynali wspólną drogę. Nie łączyły ich wspólne wspomnienia sprzed lat, skrywane tajemnice i chwile, które na zawsze pozostają w pamięci. Dopóki żyła babcia Czesia, było dobrze. Nawet gdy było bardzo kiepsko, to świadomość jej wsparcia dawała nadzieję na lepsze jutro. Bo Marta w końcu zaczynała wierzyć, że będzie jakieś jutro. Powoli, nieufnie, pomna tego, że kapryśny los potrafi zamącić w życiu i wszystkie nadzieje, które głupi człowiek hoduje w sercu, zaprzepaścić w sekundę. Czas, gdy czuła się bezpieczna, pod opiekuńczymi skrzydłami Tadzika, minął bezpowrotnie. Teraz musiała się nauczyć żyć, bez wspierającej obecności ojca. Nie mówiła o nim, ale nie było dnia, by o nim nie myślała, a nawet coraz częściej łapała się na tym, że myśli o Marylce, próbuje ją zrozumieć. A może wytłumaczyć jej zachowanie? Od wypadku rodziców minął pełny rok, a ona nadal nie wiedziała, a może nie chciała wiedzieć. Czasem lepiej nie drążyć, nie pytać, nie rozdrapywać ran – niech mają szansę zasklepić się, zagoić. Blizna pozostanie już na zawsze, jako wspomnienie, z czasem wyblakłe, kontury zdarzeń zatrą się, wspomnienia złagodnieją.
Marta otrząsnęła się z dręczących ją myśli. To był dobry dzień, pełen bliskości z Marcinem, który być może za jakiś czas zostanie jej mężem. Wszystko ułoży się tak, jak powinno.
A jeżeli nie?
– Tusiu, wracaj!
– Jestem, już jestem kochanie…
Pola przytuliła się do Marty i impulsywnie objęła ją za szyję. Kobieta pieszczotliwie pogładziła niesforne blond loki dziewczynki. Wstrzymała oddech, tak jakby chciała utrwalić na zawsze tę ulotną chwilę.
– Tęsknię, tak strasznie tęsknię, tak bardzo się boję…
Pola ledwie słyszalnie wyszeptała swoje największe obawy i paraliżujący lęk przed kolejną stratą.
– Też się boję, często. Zbyt często. A to niedobrze. Ty też nie powinnaś, skarbie. To w ogóle nie miało się zdarzyć! – Marta prawie wykrzyczała ostatnie zdanie.
– Masz rację, nie powinno, ale wydarzyło się i nie mamy na to wpływu. I musimy to zrozumieć, bo inaczej już zawsze będziemy żyć przeszłością, bez przyszłości, a teraźniejszość zamieni nam się w koszmar. Chcesz tego? Bo ja nie. Jednak nie! – Czesława Wójcicka stuknęła laską o podłogę, akcentując ostatnie zdanie. – A teraz zbierajmy się w końcu, bo oni tam czekają i doczekać się nie mogą. I też potrzebują spokoju.
Marta spojrzała zdumiona na babcię. Starsza pani już przygotowana do wyjścia wzdychała ciężko.
– Nie patrz na mnie tak, jakby mi rozum odebrało. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale tak mawiała moja mama, a twoja prababcia, że trzeba dać duszy odejść. Nie rozpaczać, nie przyzywać z powrotem, tylko modlić się za jej spokój, żeby mogła już odpocząć. Bo inaczej będzie krążyć w pobliżu i czas żałoby będzie się przedłużał. – Kobieta westchnęła smutno i zamrugała nerwowo. Nie zamierzała płakać, ale te głupie łzy same leciały, jakby ktoś odkręcił kurek z wodą.
– W takim razie wezmę kwiaty i możemy jechać – zarządziła rezolutnie Pola. W głębi serca wcale nie miała ochoty na wizytę na cmentarzu, wszak i tak Tadzik wiedział, co się u nich dzieje, ale skoro trzeba, to przecież pójdzie, i na miejscu zda mu relację z dnia, jak zawsze, a i Marylka przy okazji posłucha.
***
Czerwona toyota aygo łagodnie pokonała zakręt i zaparkowała przed cukiernią pani Stefanii Makowskiej. Ani Marcie, ani tym bardziej babci Czesi nie chciało się stać przy piecu i doglądać wypieków, a pani Stefania piekła znakomicie, wykorzystując owoce sezonowe. Akurat był wysyp truskawek i panie Wójcickie mogły wybierać pomiędzy ciastem ucieranym z zatopionymi w nim truskawkami, sernikiem na zimno z galaretką i truskawkami, drożdżowym smakowicie pachnącym, także z wiadomym owocem, i babeczkami z kremem naszpikowanymi nie tylko truskawkami, ale także winogronami, kawałkami brzoskwiń i czekoladowymi pałeczkami. Na płaskiej paterze piętrzyły się obłędnie pachnące ciasteczka orzechowe i nowość zakładu: ryżowe z dodatkiem kokosu. Wypieki kusiły i nawet Marta postanowiła odpuścić sobie, mimo że coś ją w środku uwierało, bo to przecież rocznica. One będą się objadały ciastem, zamiast lać ślozy i rozpaczać – jednak paradoksalnie czuła, że Tadzikowi spodobałaby się taka postawa. Marylka być może nie byłaby zadowolona, ale kawałka dobrego ciasta nie odmówiłaby.
Marta uśmiechnęła się do siebie, ale szybko zgasiła uśmiech, czując na sobie uważne spojrzenie właścicielki cukierni.
– Wybrały panie?
Marta zaprzeczyła. Jeszcze chwilę.
Babcia Czesia przysiadła z boku, przy stoliku, nie uczestnicząc w zakupach. Pola przystanęła przy babeczkach. Wyglądały przepysznie!
Pani Stefania zatrzymała spojrzenie na dziewczynce, która nie mogła zdecydować się, na jakie ciasto ma dzisiaj ochotę. Jaka ona była podobna do ojca! Jak wszyscy mieszkańcy Anielina, znała historię Wójcickich na tyle, na ile mogła ją poznać. Doskonale pamiętała Tadeusza Wójcickiego, szarmanckiego mężczyznę, smakosza serwowanych przez nią wypieków, chociaż zawsze podkreślającego, że Marylka, jego żona, także piecze znakomicie, ale ma tyle zajęć, że nie zawsze znajduje na to czas i ochotę. A on już nie ma zbyt wielu przyjemności, to chociaż kawałek ciasta zje, o tego, drożdżowego, przypomni sobie smak dzieciństwa, gdy w jego rodzinnym domu w niedzielę zawsze był na stole placek drożdżowy z owocami. Najbardziej lubił ten z rabarbarem, kapiący lepkim sokiem, lekko kwaśnym, zawsze po jedzeniu miał lepkie palce. Aż uśmiechnęła się do tych wspomnień. Taki klient to skarb – kupi, zje, pochwali…
– To może to drożdżowe, pani Marto? I babeczki. Sama piekłam.
Marta przytaknęła w roztargnieniu.
– Tak, poproszę, trzy babeczki, kawałek drożdżowego i może trzydzieści deko tych ciasteczek ryżowych.
Ciasteczka ryżowe, ciasteczka z wróżbą… tak jak wtedy, gdy wybrali się z Marcinem na obiad do chińskiej restauracji. Wyrzuciła papierek z wróżbą, nie przeczytała. Nie chciała wiedzieć, co ją czeka. Przez chwilę pożałowała, ale machnęła ręką. Tu i teraz. Jutra może nie być. Pamiętaj.
Do domu wracały w milczeniu, każda wspominała chwile na cmentarzu, ale zapach wydobywający się z toreb mamił i rozpraszał smutek.
***
Od oświadczyn minął tydzień, a Marcin Zawadzki nadal czuł się nieswojo. Tak jakby zrobił coś nieodpowiedniego, coś czego nie powinien zrobić. Bo może za szybko, a Marta zgodziła się tylko tak, żeby mu nie zrobić przykrości, a tak naprawdę wcale nie ma ochoty na wiązanie się na całe życie z kimś takim jak on. Wszystko potrafił spieprzyć, zniszczyć, nie doceniał swojego szczęścia… Taka kobieta jak Marta potrzebuje kogoś innego, odpowiedniego. Gdyby nie Pola, odpuściłby, spakował plecak i ruszył w stronę Neapolu albo gdziekolwiek indziej. Może na Sycylię, gdzie Romano zapuszczał korzenie, co miesiąc odkładając swój powrót. Ciotka Luiza już przestała czekać, a z parapetów różowej kamienicy zniknęły białe skrzynki wypełnione kaskadą cukierkoworóżowych pelargonii. Gołębie też zmieniły miejsce swojego pobytu, przesiadując przed cukiernią pani Stefanii i żebrząc z gołębim uporem o pyszne resztki. Zmiany… jakże on nie lubił zmian, które przecież były nieuniknione, bolesne, pozostawiające na ciele i duszy ślady cierpienia.
Młody mężczyzna użalał się nad sobą, przekładając sterty książek w pustej na razie księgarni. Nie widział, że zza parawanu przygląda mu się starsza kobieta. Na jej twarzy malowało się napięcie, a zazwyczaj gładkie czoło przecięła zmarszczka sugerująca intensywność myśli. Kobieta nerwowo przeczesywała palcami, krótkie białe włosy, ułożone ręką fryzjera gwiazd, mamrocząc coś pod nosem. Prawie niesłyszalnie. Gdy podniosła głos, Marcin zamarł w połowie ruchu, widząc znajomą osobę. Odetchnął i położył kolejną stertę książek na półce przy wejściu.
– Dzień dobry, pani Elizo. – Lekko skłonił głowę i wykrzywił wargi w uśmiechu. Nie powinien przynosić do pracy osobistych problemów, ale od dawna już nie czuł się w księgarni, sprzedając książki, kalendarze, mapy i różne drobiazgi papiernicze, jak w pracy. Po prostu było to miejsce, które lubił, przychodzili tu ludzie, których cenił i szanował, a pieniądze zarabiał niejako przy okazji. Gdy po spektakularnym występie w telewizji do domu braci Pruskich wprowadziła się Eliza Prodi, obawiał się, że obecność obcej osoby zakłóci tak cenną równowagę i spokój. Mylił się. Kiedy zamieszanie wokół nagle sławnej trójki przycichło, bracia i nowa mieszkanka Anielina rzucili się do pracy nad kolejną książką. Tym razem miała to być autobiografia i Marcin całkiem nieźle bawił się, podsłuchując, jak starsi państwo uzgadniają szczegóły poszczególnych zdarzeń. Co w tym było prawdą, a co zmyśleniem, pozostawało słodką tajemnicą literatów. Sasza Wawerska nadal miała wzięcie u wydawców, którzy chętnie widzieliby u siebie tę kurę znoszącą literackie złote jajka.
– Zostaw te wypociny – prychnęła pogardliwie Eliza Prodi, wskazując serię poradników produkowanych przez jedną z celebrytek brylujących w mediach społecznościowych. – Połóż to i klapnij sobie koło mnie, pogadamy, dopóki nikogo tu nie przywiało. – Zaprosiła go szerokim gestem.
Skoro tak…
– Powiedz mi, Marcinku, co cię tak męczy? Boisz się?
Marcin westchnął głośno.
–Ty mi tu nie wzdychaj, tylko odpowiadaj na pytanie. Bo tak patrzę na ciebie i patrzę, i wyglądasz, jakbyś nie był pewien swoich decyzji. A przecież ta, z kim chcesz spędzić resztę życia, jest jedną z najważniejszych. Sama dobrze o tym wiem i wiem, jak trudno się żyje ze świadomością złego wyboru. Mnie się w sumie upiekło, ale młodości mi już nic nie zwróci – stwierdziła smutno.
Marcin poczuł się zaintrygowany i jakiś taki niespokojny. Eliza Prodi chyba czytała mu w myślach.
– Nie patrz tak na mnie. Pola była u nas i zdradziła, oczywiście w sekrecie, że oświadczyłeś się Marcie. Dawno nie widziałam jej tak radosnej, a biorąc pod uwagę wszystko, co to dziecko przeszło, to musi jej na tobie naprawdę zależeć. Bardzo cię lubi, a może i więcej, no ale na więcej to trzeba porządnie zasłużyć. – Kobieta uśmiechnęła się do niego.
– No tak, nic się tutaj nie ukryje. – Marcin starał się, żeby jego głos zabrzmiał ponuro, ale przeważyło wrodzone poczucie humoru i parsknął śmiechem.
Eliza Prodi zawtórowała mu delikatnym chichotaniem, jak przedwojenna pensjonarka.
– Przepraszam, rzeczywiście, ma pani rację. Myślę i nawet chyba myślę za bardzo, za dużo, zbyt kalkuluję, boję się. Bo to wszystko nie jest proste. Chciałbym żeby było, żebyśmy byli już na zawsze razem i szczęśliwi, ale czasem czuję się taki wybrakowany i myślę, że nie zasługuję na Martę, a tym bardziej na Polę, a przecież… – urwał speszony.
– Jesteście bardzo do siebie podobni. – Eliza Prodi mrugnęła porozumiewawczo. A widząc zmieszanie na twarzy Marcina, wyjaśniła: – Ksawery powiedział do mnie parę zdań za dużo, a i ja umiem wyciągać wnioski. I nie paplam wszem i wobec, bo zawsze uważałam, że jak ktoś chce coś powiedzieć, to powie, a jak milczy, to albo nie chce, albo ma dobry powód do milczenia. Teraz też nie zamierzam się w nic wtrącać, ale… – urwała i po zastanowieniu kontynuowała: – ale jednak trochę się wtrącę, bo nie chciałabym żebyście zmarnowali sobie życie. Przyjmij, że ona jest dla ciebie, a ty dla niej, jest dziecko, które was łączy, a cienie przeszłości odejdą w przeszłość. Każdemu należy się kolejna szansa. Tylko nie myśl, że czeka was bajka i będziecie żyli długo i szczęśliwie. Bo życie jest nieprzewidywalne i nie wiadomo, co przyniesie. – Nagle posmutniała, a Marcin pomyślał, że mówi nie tyle o nim, co o sobie i swoich sprawach.
Do księgarni wszedł klient, którego potężne buciory zadudniły o posadzkę.
– Chciałbym kupić globus, widziałem na wystawie, że macie taki piękny, podświetlany. Moja córeczka o nim marzy. – Twarz mężczyzny ściągnęła się, ale po chwili Marcin zauważył na niej cień uśmiechu.
– Oczywiście, mamy globusy, także podświetlane. Są także mniejsze, takie dla dzieci – podpowiedział, podchodząc do lady.
– Nie, nie, to ma być poważny globus, dla poważnych podróżników, tak żeby można było zwiedzić cały świat. Tak palcem po mapie, jak to się kiedyś mówiło. Niech będzie ten największy – zadecydował stanowczo klient.
Marcin wyjął z szafy jeden z kilku globusów przeznaczonych dla klientów, którzy naprawdę doceniają jakość wykonania, i postawił go na ladzie. Podłączył wtyczkę do prądu. Zajaśniało w i tak jasnym wnętrzu. Obok nich zmaterializowała się pani Eliza.
– Piękny jest, jak marzenie.
– Oj tak, dokładnie taki, o jakim marzy moja Natalka.
Marcin drgnął na dźwięk znajomego imienia.
– Ile to cudo kosztuje?
– Ile córeczka ma lat?
– Siedem, proszę pani.
– To tak jak nasza Pola. I pewnie też ma tak zwariowane pomysły, jak tylko dzieci potrafią? I marzy o dalekich podróżach?– dopytywała starsza kobieta życzliwie.
Mężczyzna posmutniał, a Marcin spojrzał na panią Elizę zaciekawiony. Co ona tak wypytuje?
– Myślę, że jeżeli chodzi o zwariowane pomysły, to wszystkie dzieciaki je mają, ale moja Natalka nie może chodzić, więc raczej dalekie podróże nie wchodzą w grę. Ale uwielbia programy geograficzne i zna nazwy wszystkich państw. – Mężczyzna się rozpromienił.
– Tego jeszcze nie wiadomo, świat się zmienia, może kiedyś uda się zrealizować marzenie pana córki. Ale, ale, skoro tak, a u nas w szafie kurzy się to cudo, to za pięć dych jest pański. Zapakuj, Marcinku, porządnie, żeby się nie stłukł. – Zarządziła pani Eliza, jakoś bardzo z siebie zadowolona. Marcin zdębiał, tak jak i klient, spoglądający z niedowierzaniem na starszą kobietę.
– Ale proszę pani, tak nie można, przecież ja wiem, naprawdę, sprawdzałem w necie, to z dziesięć razy tyle kosztuje, a ja…
– No i co z tego? Rzecz kosztuje tyle, za ile ktoś chce ją sprzedać, a inny może kupić. Jeżeli pan nie chce… – Eliza zawiesiła głos.
– Jasne, że chcę, ale jakoś tak, no… nie teges, proszę pani. – Mężczyzna się zacukał.
– Oj wy, faceci, zawsze macie jakieś problemy. Marcinku, skasuj pana, no i niech pan uważa, żeby nie rozbić po drodze tego ustrojstwa. – Pouczyła niedowierzającego swojemu szczęściu wielkoluda, odprowadzając go do drzwi.
Marcin już otwierał usta, żeby powiedzieć, co myśli o dysponowaniu cudzym majątkiem, gdy pani Eliza położyła mu rękę na ramieniu i spokojnie wyjaśniła, że widziała tego mężczyznę w szpitalu.
– Jego córka faktycznie nie chodzi, zmaga się z białaczką, jest w bardzo kiepskim stanie, a nas te parę złotych nie zbawi. To nie jest żaden naciągacz, tylko ojciec, który chciał spełnić marzenie swojego dziecka. Bo za chwilę może okazać się, że na jakiekolwiek spełnianie marzeń będzie za późno.
Marcin spojrzał na nią zdezorientowany.
– Przecież słyszałem, jak pani go wypytuje. Nic nie wskazywało…
– A miałam tak wprost powiedzieć, że znam sytuację i podaruję mu ten zakichany globus z litości? Pomyśl, jak on by się poczuł. Zawsze patrz na sprawy także z perspektywy innej osoby, nie tylko własnej – pouczyła go delikatnie i krzywiąc się z bólu, ruszyła powoli ku wyjściu. Miała mnóstwo własnych problemów, ale o tym nie zamierzała nikogo informować. Jeszcze przyjdzie na to pora. Może się myli? A może oni się mylą?
Z torebki wysupłała tabletkę i chyłkiem włożyła ją sobie do ust. Połknęła, nie popijając. Pomyślała, że w sklepie u Agaty Jaroszowej kupi sobie coś do picia albo lepiej lody na patyku. To wystarczy.
Zdezorientowany Marcin odprowadził ją wzrokiem. Coś chciała mu powiedzieć, ale co? Musi dopytać przy okazji. Po chwili wnętrze księgarni zaroiło się od klientów i musiał przestawić się na tryb pracy. Jego sprawy musiały zaczekać.
***
W sklepie u Agaty Jaroszowej świeciło pustkami. Puste półki też nie przyciągały klientów, więc kobieta coraz częściej myślała o zamknięciu interesu i wyjeździe z miasteczka. Wprawdzie nie miała na to ochoty, ale jak mus, to mus. Sprawa rozwodowa ciągnęła się w nieskończoność, brakowało jej pieniędzy i cierpliwości. Być może powinna posłuchać mecenasa Prószkowskiego i przyjąć jego ofertę pomocy, ale jakoś nie potrafiła. Nie chciała czuć się zobowiązana wobec kogokolwiek. I chyba taką postawą ostatnio odpychała od siebie ludzi, bo mecenas oferty nie ponowił, a i bracia Pruscy też zajęli się własnymi sprawami i nie dopytywali, co u niej słychać. Może powinna iść do nich, poprosić o pomoc? No i odebrać depozyt, bo to już prawie rok minął od tamtej wizyty u Ksawerego Pruskiego. Kobieta westchnęła, zirytowana sytuacją. Może i ten rozwód miałaby już w kieszeni, gdyby nie Marek, który po wyjściu ze szpitala zgodził się na jej warunki, odebrał pozew rozwodowy i jakoś nawet starał się załagodzić sytuację, ale gdy zaczynała zastanawiać się, czy może odpuścić i próbować jeszcze jakoś sklecić to ich małżeństwo, Jarosz zniknął. Razem z nim zniknęły z ich wspólnego konta wszystkie pieniądze i kilka łatwych do sprzedania drobiazgów. Agata pogratulowała sobie roztropności. Była wdzięczna Ksaweremu za pokierowanie jej finansami, bo sama nie wpadłaby na założenie rachunku bankowego tylko dla siebie. A tak miała trochę kasy w zanadrzu. No i całą biżuterię, bezpiecznie schowaną u Pruskiego. Przysiadła na stołku i westchnęła rozpaczliwie. Wszystko się sypało, a ona nie miała już siły na walkę o cokolwiek. Najchętniej płynęłaby razem z falą, nawet niespecjalnie zainteresowana, dokąd ją zaniesie. Dzieci też dobre! Bartek odzywał się tylko wtedy, gdy siostra przypomniała mu o istnieniu matki. Może to i dobrze, że zrobił się tak bardzo samodzielny, ale źle, że nie mogła liczyć na własnego syna. Na jego siostrę też nie bardzo. Dziewczyna uspokojona, że ojciec w szpitalu, przekonana, że jak zawsze rodzice znajdą rozwiązanie problemów, z trudem przyjęła decyzję o rozwodzie. Właściwie nie przyjęła i obraziła się na matkę. A przecież powinna zrozumieć, że życie to nie jest bajka i nie wszystko kończy się dobrze. Czasem, a nawet częściej niż przypuszczamy są potrzebne radykalne decyzje. Tylko takie najtrudniej podjąć i ludzie tkwią przez wiele lat w układach, które powoli i skutecznie zabierają im kolejne lata, młodość, witalność, poczucie humoru, ciekawość świata i ludzi. Pozostaje żal, gorycz, obojętność. Poczucie zmarnowanego życia i czasu, który już nigdy się nie wróci. A ona nie chciała zmarnować życia. Może wtedy nie powinna… Potrząsnęła głową, jakby chciała wyrzucić z niej wszystkie złe myśli. Poradzi sobie, musi. Jak zawsze, pod wiatr, ale z nadzieją na lepszy czas.
– I tak trzymaj dziewczyno!
Nie zauważyła, kiedy weszła do sklepu ta dziwacznie ubierająca się kobieta. Pani Eliza od braci Pruskich, sławna pisarka. Taka inna niż ludzie stąd. Oryginalna. Jakby cały czas grała. A może ma taki styl? Żeby przyciągnąć uwagę.
– Dzień dobry. Przepraszam, nie powinnam… zamyśliłam się, a to nie czas i miejsce.
Posłała kobiecie przepraszający uśmiech, a ta odwzajemniła się jej grymasem bólu.
– Przepraszam, nie chciałam urazić…
Kobieta energicznie potrząsnęła głową.
– Nie bierz tak wszystkiego do siebie. Trochę mnie zakłuło w dołku, to się wykrzywiam jak jakaś maszkara. No przecież wiem, jak wyglądam. Lody chciałam, na patyku, najlepiej jak masz miętowe, ale mogą być jakiekolwiek, byle nie truskawkowe, bo tych nie znoszę.
Agata ożywiła się i ruszyła w kierunku zamrażarki.
– Wprawdzie nie mam miętowych, ale są sorbety cytrynowe, przepyszne.
– Cytrynowe mogą być. Co prawda wolałabym miętowe, ale i tak te są lepsze od innych.
Po chwili Eliza Prodi niecierpliwie zerwała papierek i zatopiła zęby w soczystym sorbecie. Ani jednym słowem nie wróciła do zachowania Agaty, tak jakby zapomniała o sytuacji. Ale gdy wychodziła ze sklepu z torbą wypełnioną zakupami po brzegi, bo takie lody nie powinny tak leżeć i czekać na klienta, a czekolady nigdy dość, uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo i mrugnęła okiem. A może Agacie się tak tylko wydawało, bo że starsza pani należała do ekscentrycznych i nieprzewidywalnych, wiedziała, ale nie znała jej bliżej. Być może wtedy, tak przelotem, kazała trzymać się i nie pokazywać po sobie, że problem goni problem. Kiedy to było? Gdy Marek odstawiał swoje numery, a ona tak jak teraz czuła się kompletnie bezradna wobec jego buty i bezczelności. Wiedziała, że Eliza Prodi najczęściej wyjeżdżała po zakupy do wielkomiejskich supermarketów, galerii, tam gdzie wszystko było dostępne na wyciągnięcie ręki. Aż żal, bo okazała się znakomitą klientką i mimo marnego zaopatrzenia zostawiła u Agaty całkiem pokaźną sumę. Zwierzyła się, że uwielbia słodycze, i chciała zrobić sobie zapas na kolejne dni. W sumie, gdy tak pomyśleć, wprawdzie Ksawery Pruski nie przepadał za słodyczami, ale też coś skubnął od czasu do czasu, a Teofil był amatorem wszelkich słodkości, więc i te zakupy Elizy Prodi, po szybkiej analizie, nie były aż takie okazałe.
Po wizycie starszej pani jakby rozsypał się worek z klientami i Agata nie miała czasu na myślenie o przyszłości. To był jeden z lepszych dni w ostatnim czasie i chociaż na moment pozwalał na złapanie oddechu i zapłacenie kilku zaległych rachunków. Z zamówieniem nowego towaru Agata musiała jeszcze zaczekać.
***