Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Miękko - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 listopada 2025
5039 pkt
punktów Virtualo

Miękko - ebook

Nie musisz już zaciskać zębów. Możesz odetchnąć. Przed tobą wyjątkowa podróż w głębiny emocji.

Każda z nas miewa coś ze skorupiaka. Pancerz. Skulone ramiona, twardy brzuch, napięte mięśnie. Ten pancerz chroni to, co wrażliwe i miękkie. Co, jeśli go zrzucisz? Stresująca perspektywa?

„Miękko” to książka-lustro, w którym dojrzysz, że wrażliwość jest twoją supermocą. To książka-krąg kobiet, który cię wysłucha, ale nie da ci rad, pozwoli lepiej się poznać, ale nie oceni. To pomocna dłoń, która towarzyszy ci, gdy wyruszasz z miękkością tam, gdzie dotąd się bałaś. W zgodzie z naturą.

Nina Czarnecka, znana w sieci jako Blimsien, przez pryzmat własnych doświadczeń pokazuje, jak dotrzeć do własnej miękkości. Rozmawia z ekspertkami i ekspertami – m.in. Sylwią Wolną-Rybak, Paulą Radziszewską i Agnieszką Janczewską – pomagając w nauce obsługi wrażliwości. „Miękko” to niezwykłe miejsce, w którym spotykają się Helena Bonham Carter, Aldous Huxley i Gabor Matè. Natura. I ty.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8427-047-9
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kobiece kręgi mnie ukształtowały. Spotykałam w nich dużo starsze kobiety, które opowiadały o swoich problemach z córkami, mężami i starzejącymi się rodzicami, a ja słuchałam ich bez cienia buntu, ponieważ to nie były moje matki, nie ja byłam ich problematyczną córką i nawet najdziwniejsze poglądy, które głosiły, nie dotykały mnie personalnie. Czasem bulwersowały. Czasem na krąg przychodziła kobieta, która irytowała mnie, zanim jeszcze otworzyła usta. Nieraz nie mogłam się doczekać, aż ktoś skończy mówić, chciałam od razu przeskoczyć do osoby, która intrygowała mnie najbardziej. Czasem kłóciłam się z kimś w głowie, prychałam z pogardą, niecierpliwiłam się i irytowałam. Nigdy jednak nie mogłam odejść ani pisnąć słowa. Krąg ma zasady, a to jedna z nich. W kręgu nie przerywasz nikomu. Nie przelicytowujesz, mówiąc: „A ja miałam podobnie, ale gorzej!” albo „Kochana, to jeszcze nic, posłuchaj tego!”. Nikomu nie dajesz rad i nikogo nie oceniasz, a jeśli ci się to zdarzy, pozostaje to wyłącznie w twojej głowie. Nie masz prawa wydawać osądów na temat czyjegoś życia. Milczysz i słuchasz. Czekasz, aż przedmiot mocy, który symbolizuje głos, trafi, idąc po okręgu, do ciebie. Wtedy możesz mówić. Wtedy wszystkie oczy są skierowane na ciebie. Każde ucho cię słucha. Niektórych zachwycisz, zaciekawisz, innych zirytujesz, ale nikt ci nie przerwie, nie doradzi ci ani cię nie osądzi. Nikt nie da ci odczuć, że jest mądrzejszy. Każdy teraz chce poznać twoją perspektywę, a ty możesz się odnieść do tego, co mówiły poprzedniczki, ale zawsze zaczynając od „ja”. „Ja” nie jest objawem egocentryzmu. Jest oznaką pokory. To ja tak mam. To moja droga. To, co powiedziałaś, uruchomiło we mnie, przypomniało mi, wzburzyło mnie, poczułam pod palcami starą, zgrubiałą ranę, myślałam, że już dawno zabliźnioną, naprawdę nie wiem, dlaczego płaczę… I płaczesz. A wszystkie oczy są wpatrzone w ciebie, kiedy płaczesz. Albo kiedy chichoczesz. Czasem jedno i drugie przeplata się ciasno jak dobierany warkocz. My też się śmiejemy, wzruszamy, płaczemy. Porównywanie, ocenianie, irytacja powoli się roztapiają. Jeszcze kilka rund, a skończymy tym zdaniem, które niechybnie jedna z was wypowie: jesteśmy takie inne, mamy tak różne życia, a przecież tak bliskie jest mi to, co mówicie! Takie podobne. Ja też tak mam, znam to, rozpoznaję. Jeszcze tego nie wiesz, ale za kilka lat powiesz: „Kłaniam się temu”, bo doświadczenie cię nauczy, że wszyscy przeżywamy podobne historie, z różnym natężeniem. Zmieniają się didaskalia, aktorzy, ale w środku nas poruszane są te same struny.

Musiałam zasiąść w wielu kręgach jako uczestniczka, by potem móc je zwoływać. Kiedy uczestniczysz, słuchasz i mówisz, ale nie musisz trzymać przestrzeni dla innych. Gdy ją trzymasz, zwykle już nie oceniasz, a to, co mówią uczestniczki, nie wywołuje w tobie negatywnych emocji, raczej skupiasz się na tym, żeby nikt nie łamał zasad i każdy miał porcję czasu dla siebie, niezależnie od tego, czy jest intro­wertyczny, czy wręcz przeciwnie. Z całą delikatnością, na jaką cię stać, pokazujesz, że czyjś czas dobiegł końca, lub przywracasz do porządku kogoś, kto z rozpędu zaczął oceniać lub udzielać rad. Tym różnią się kręgi od rozmów przy kawomacie, a nawet od wielu kobiecych przyjaźni, w których cicha rywalizacja, porównywanie czy zakładanie masek wciąż jest na porządku dziennym. Kręgi nauczyły mnie lubić i szanować kobiety, nauczyły mnie pokory, ale także tego, że każda historia, z którą się stykam, wywołuje we mnie reakcje mówiące więcej o mnie, o moich cieniach, ranach, miejscu, w którym jestem, niż o osobie, która mnie uwiera, może irytuje lub z którą się nie zgadzam.

Kręgi ze względu na swoją strukturę i zasady, jakie w nich panują, dały mi także przestrzeń pomiędzy bodźcem a reakcją. Dzięki nim wypadłam ze starych torów. Nauczyły mnie mówić głównie w swoim imieniu, zaczynając od „ja”. Przestałam się kryć za „wszyscy przecież wiedzą, że…” i „normalnie ludzie” oraz „każdy”, „nikt” i „zawsze”. Kiedy to mówimy, myślimy głównie o sobie, używamy jakiegoś konstruktu, żeby się zabezpieczyć, ukryć albo podeprzeć. To kręgi nauczyły mnie odsłaniać miękki brzuch. Pokazały, że tylko w ten sposób mogę zostać usłyszana i zobaczona taka, jaka jestem naprawdę w danej chwili. Dały mi przekonanie, że jestem do zaakceptowania, że nie muszę udawać. Nauczyły mnie szacunku do innych osób, które czasem zaczynały z maską radości i lekkości, a po kilku rundach odsłaniały ból i trudne doświadczenia. Przestałam się kłócić z obcymi ludźmi w internecie i mniej oceniam tych, których nie znam.

Kieruję do ciebie te słowa z dwóch powodów i wydaje mi się to zabawne. Po pierwsze, żeby przygotować cię na to, że w tej książce wychodzę od „ja”. To ja szukam, ja stawiam pytania i ja podróżuję. Zabiorę cię ze sobą w tę podróż, ale jako świadka. To ja mam przedmiot mocy i to ja mówię. Nie masz mi teraz jak przerwać. Jesteśmy w czytelniczym kręgu. Wiem, że mogę cię irytować, wywoływać w tobie dys­komfort i możesz mnie oceniać. Wiem też, że w trakcie naszej podróży możesz mieć przebłyski olśnienia i będziesz chciała krzyknąć: „Znam to, mam tak samo!”. Być może zechcesz wtedy chwycić ołówek i podkreślać, pisać na marginesach, dyskutować o tym, co przeczytałaś, z przyjaciółką lub rozwinąć własne spostrzeżenia w dzienniku. A może, co też zdarza się podczas kręgów, moje doświadczenia i perspektywa będą dla ciebie obce. To prawdopodobne, jeśli nie należysz do pokolenia milenialsów, jeśli jesteś młodsza lub jeśli te doświadczenia nie są częścią twojego oprogramowania i przekonań. Może tak być! Wtedy wiedz, że ci przed tobą zrobili kawał dobrej roboty w uleczaniu i integrowaniu obszarów, które będę w _Miękko_ poruszać.

Po drugie, w sposób oczywisty próbuję się zabezpieczyć i właśnie to trochę mnie śmieszy. Opowiedziałam ci to wszystko, bo kiedy zamkniesz książkę, to ty będziesz mieć przedmiot mocy w dłoniach. Jest nim klawiatura, a twoją mocą jest recenzja, którą wystawisz _Miękko_, jest opinia, którą zostawisz w mojej wirtualnej przestrzeni, jest wiadomość prywatna. Jesteśmy w kręgu, ale jednocześnie nie jesteśmy, bo podczas mojego emocjonalnego striptizu ty jesteś widzką. Nigdy nie będę wiedziała o tobie tyle, co ty o mnie po przeczytaniu tej książki. Mój oddech staje się płytki, kiedy o tym myślę, bo – tak samo jak każda istota na ziemi – boję się pokazać miękki brzuch, boję się, że ktoś mnie w niego kopnie, boję się odrzucenia, boję się odsłonić.

A przecież wierzę, że bez odsłonięcia, bez autentyczności ta opowieść nic nam nie przyniesie, będzie tylko intelektualnym popisem, figurą retoryczną. Nie chcę tego robić, dlatego nabieram odwagi, by dzielić się tą historią taką, jaka ona dla mnie jest, z nadzieją, że nie skupisz się wyłącznie na mnie, ale na kawałkach siebie, które w niej zobaczysz. Na tych wszystkich momentach niezgody, poczucia zażenowania, niewygody, ukojenia, zrozumienia i zachwytu. Nie wiem, czy po to pisze się książki, ale ja jako czytelniczka właśnie tego w nich szukam. Być może gdy skończymy podróżować, gdzieś na ostatniej stronie, i ja, i ty będziemy rozmiękczone, tkliwe i dużo mądrzejsze. Bardzo bym tego chciała. A więc zaczynajmy. Ta opowieść, jak każda dobra historia, zaczyna się dosyć dawno temu…Proste. Nie pozwolę sobie dmuchać w kaszę. Nawet nie próbuj przekraczać mojej granicy. Jeden fałszywy krok i pożałujesz. Nie zbliżaj się, niczego ode mnie nie chciej, nie naginaj i nie cwaniakuj. Niech ci się nie wydaje, że jakie­kolwiek sztuczki przejdą. Widzę, co robisz. Jesteś na celowniku. W ogóle ci nie ufam. I nie, nie zrobię za ciebie zadania w pracy. Nie, nie chcę zostać po godzinach. Nie pożyczę ci pieniędzy. Nie mam ochoty być miła i grzeczna. I wiesz co jeszcze? Spierdalaj.

Taka kiedyś byłam. I nie myślałam wtedy zbyt wiele o swoim nastawieniu. Być może w ogóle o nim nie myślałam. Nie zwróciła mi na nie uwagi żadna psychoterapeut­ka ani nikt ze znajomych. Aż w końcu któregoś szarego dnia o tę postawę zagadnął mnie mój współlokator. Dokładnie pamiętam tę scenę. Stałam w wąskiej jak tramwaj kuchni, pośladkami opierając się o tanią różową komodę ze sklejki. Mrówki wędrowały swoją stałą trasą, przemierzając liszajowatą ścianę w kierunku kratki wentylacyjnej w dziesięciopiętrowym bloku z wielkiej płyty na jednym z krakowskich osiedli. Stałam jak bocian, z podwiniętą nogą, i siorbałam poranną kawę. Nie pamiętam, czy to był dzień roboczy, czy może weekend.

– Serio uważasz, że to dobre podejście? – zapytał.

– Kawa rano? Najlepsze – odpowiedziałam bez wahania.

– Nie mówię o tym. Chodzi mi o to – wskazał brodą na ścianę pełną obrazków. Jeden z nich to różowe kryształy, na których w cyfrowym kolażu doklejony jest cytat znaleziony przeze mnie kiedyś w Internecie.

– Nie wiem. Nie zastanawiam się nad tym.

– No ale jak to? – dociekał. – Pijesz sobie kawę rano, tak jak teraz, patrzysz na ten napis, i co dalej?

– No i nic dalej – odpowiedziałam. – Po prostu nie pozwalam sobie dmuchać w kaszę.

– To jest nastawienie, z którym wychodzisz z domu?

– Tak. Mam dosyć ludzi przekraczających moje granice. Ludzi, którzy udają miłych, żeby coś ugrać. Fałszywych komplementów i lepkich pochlebstw. Nie będę naiwna. Chcę, żeby ludzie to rozumieli. Sama chcę to rozumieć. Ten cytat ma mi przypominać o tym, że nie mogę pozwolić ze sobą zadzierać. Chyba dlatego tak go lubię. Będziemy teraz szukać drugiego dna czy może jednak napijesz się kawy?

Taki był. Zawsze się do czegoś przyczepił. Kiedyś wszedł do domu i urządził mi wykład na temat tego, że nie powinnam praktykować jogi w rytm piosenek Santigold, bo ta muzyka aż kipi od złości i to nie jest dobry sposób na łączenie się ze swoim ciałem. Jakbym właśnie tego potrzebowała. Argentyńczyka objaśniającego mi świat. Co on w ogóle wiedział o życiu w Polsce, o byciu kobietą albo o złości? Czy rozumiał jej naturę? Jej metaliczny i kwaśny zapach – trochę jak krew, jak benzyna. Ja rozumiałam ją doskonale. Zatankowana złością po czubek ciała miałam energię, mogłam przenosić góry. Jakbym zalała bak paliwem rakietowym. Nie czułam zmęczenia. Wściekła nie miałam już w ciele miejsca na strach. Moje dłonie, stopy, koniuszek nosa z wiecznie zimnych zamieniały się w przyjemnie ciepłe. Pomarańczowe płomienie obejmowały moją klatkę piersiową. Trzecie centrum energetyczne odpowiedzialne za działanie. Kiedy jesteś wściekła, nie zastanawiasz się dwa razy. Twoje ciało jest sztywne, odporne, szybkie. Umysł jest bystry. Nie ma miejsca na refleksję, na opóźnione reakcje. Stajesz do walki i po prostu walczysz. Pracujesz, zarabiasz pieniądze, randkujesz, rozwijasz się, trenujesz na siłowni, gotujesz, czytasz, śpisz. Odhaczasz zadania z listy. Wszystko dzieje się szybko, nie masz czasu. Skupiasz się wyłącznie na działaniu. A ludzie to czują. Czują i się boją, nie zbliżają się do ciebie. Mają respekt. I ten respekt jest nie do przecenienia, kiedy jesteś wrażliwcem, któremu wszyscy chcą wejść na głowę. Którego boli każde słowo. Który rozpada się w swojej kruchości. Który dotknięty do żywego rozlewa się emocjonalnie jak rozbite jajko. Na to nie wolno sobie pozwolić, bo to boli, bo to daje przestrzeń dla kolejnych przekroczeń. A ja nie chciałam, żeby ktoś przekraczał moje granice. I chociaż tamtego dnia, dawno, dawno temu, nie myślałam o tym wiele, parzyłam kawę, lutowe słońce świeciło słabo przez brudne szyby, ta scena została ze mną aż do dziś.

Dziś wszystko wygląda inaczej. Dziś częściej współczuję sobie. Czasami myślę o tym, jak bardzo musiałam się bać, że potrzebowałam takiej zbroi. Zaciśnięte pięści, zęby i pośladki. Napięte mięśnie pleców i ciągłe czekanie, aż coś się wysypie. Zawsze się wysypywało, a ja nigdy nie byłam na to gotowa, mimo że uporczywie trzymałam gardę. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak cholernie trudno poruszać się w pełnej zbroi. Nie myślałam też, jak reagują na mnie ludzie, gdy wchodzę w relacje z pełną gotowością obrony swoich granic. Moje ciało mówiło, zanim sama zdążyłam otworzyć usta. Czy mówiło to, co chciałam zakomunikować? Czy to, co komunikowałam, zbliżało mnie do tego, co chciałam dostać od świata? I czy pozwalało mi dawać? Dziś wiem, że nie, ale nie dziwię się tamtej dziewczynie z przeszłości, uzbrojonej po zęby i gotowej do konfrontacji po pierwszym zdaniu. Prawda o strachu jest jednak zaska­kująco podobna do prawdy o bólu. Kiedy mija, możesz o nim opowiedzieć, możesz go przywołać jako słowo, znasz jego znaczenie, ale zupełnie nie możesz go poczuć. Jest wyblakłe i trudno się do niego odnieść. Prawdopodobnie przeczuwałam, że muszę uzbroić się po zęby. Gdybym tego nie zrobiła, musiałabym poczuć rozpacz głęboką jak Rów Mariański. Ciemną, przerażającą, obezwładniającą i głodną jak czarna dziura. Bałam się zostać pochłonięta w całości. Bałam się nie być. Bałam się czuć.

To wspomnienie porannej kawy w kuchni wracało do mnie wielokrotnie. Stało się odnośnikiem, znakiem na mapie, symbolem tego, jak daleko odeszłam od tamtego miejsca, tamtej rozmowy i tamtego cytatu na ścianie. Przypomniałam sobie o tym również podczas jednego z kręgów. Robiliśmy ćwiczenia somatyczne skupione wokół gniewu. Okazało się, że ja, przez wiele lat paląca się od złości, zasilana złością, nie umiałam jej wyrazić. Lizała moje ciało, przybierała postać pasywnej agresji, cynizmu, ironii i czarnego poczucia humoru. Była ciętym językiem, ale gdy miałam ją wykrzyczeć, stawała mi jak ostra kość w gardle, dławiła mnie, a do oczu napływały mi łzy. Łzy suche, piekące, jak podczas krojenia cebuli. Drażniące, nieprzyjemne. Kiedy więc kazali nam krzyczeć: NIE, NIE ZGADZAM SIĘ, NIE, krzyczałam. Ale krzyczałam bez przekonania. To cud, że w ogóle. Wiele lat temu nie umiałam wydobyć z siebie głosu i kiedy inni krzyczeli w moim towarzystwie na zajęciach, ja tylko kuliłam się w sobie i płakałam. Wyrażona złość była dla mnie obezwładniająca. Teraz też szybko przerodziła się w strach, a kiedy pozwoliłam sobie iść za strachem, kiedy wpuściłam go do środka, ta rozpacz, ta głęboka jak Rów Mariański, ta czarna, ta głodna, dokładnie ta sama, ogarnęła mnie i czułam, jakbym tonęła w czarnym morzu. Jak te ptaki, których skrzydła i główki sklejone są czarnymi plamami ropy naftowej. I w dodatku jakby padał deszcz. Niewiele z tego pamiętam, tylko tyle, że klęczałam, a prowadząca podeszła do mnie i powiedziała najzwyczajniejszym w świecie tonem: „Skoro płaczesz, to nie kul ramion, otwórz klatkę piersiową i płacz sobie dalej”. Płakałam tak, jak wiosną pada deszcz podczas pierwszej poważnej burzy. Trzęsłam się. Łzy nie były już palące i suche. Były tłuste, oleiste, słone i przynoszące ulgę. Moja matka powiedziałaby: łzy jak grochy. Płakałam, trzęsła mi się broda, ale, o dziwo, to wcale nie trwało długo. Taka obmyta, odświeżona, wysmucona poczułam gilgotki w brzuchu. Broda dalej mi się trzęsła, ale teraz dlatego, że zaczynałam chichotać. Najpierw cicho, trochę skrępowana tą nagłą zmianą nastroju. Im bardziej jednak próbowałam się powstrzymywać, jak w ostatniej ławce w szkole albo co gorsza w kościele, tym głośniej się śmiałam. Śmiałam się, śmiałam i płakałam, ale już ze śmiechu. Całe moje ciało było lekkie jak piórko, a moje serce zamieniło się w mały złoty dzwoneczek, którego języczek wydawał ten zabawny, wibrujący, leciutki i czysty dźwięk: hi, hi, ha, ha. Żałowałam wtedy, że nikt nie powiedział mi wcześniej, że nie trzeba aż tak bardzo bać się rozpaczy. Może gdybym rozpakowała ją lata temu, nie musiałabym być aż taka wściek­ła? I czy to w ogóle możliwe, że gdybym nigdy nie zrobiła tego ćwiczenia, nie dowiedziałabym się o złotym, dźwięcznym dzwoneczku, w który potrafi zmienić się moje własne serce? Co za niepowetowana strata!

Przez ostatnie dziesięć lat wielokrotnie myślałam o złości, smutku, rozpaczy, radości i przyjemności. O napięciu i rozluźnieniu. O tym, co tak bardzo chciałam w sobie chronić, czego się wstydziłam, bałam i co uznawałam za swój czuły punkt, a także co zaczęłam integrować. Zadawałam sobie pytania, pisałam w dzienniku, doświadczałam i dużo o tym rozmawiałam. Czasem ludzie sami przynosili mi okruchy opowieści, które zawsze prowadziły do tego samego tkliwego miejsca. Do miękkiego brzucha, miękkiego miejsca w sobie, które wszyscy chcemy za wszelką cenę ochronić. Traktujemy je jako słabość, hodując pancerze, skorupy, twardniejąc, gorzkniejąc i stając się kwaśni jak ocet. A ja lubię chodzić tam, gdzie nie wolno. Interesuje mnie to, co zakryte. To miękkie, delikatne miejsce zaczęło mnie przyciągać, hipnotyzować i wołać. Postanowiłam je eks­plorować. Uczyniłam je swoją Mekką. Chciałam dotykać tego delikatnego jak pajęcza sieć i aksamit, jak małża, jak żółtko przepiórczego jaja miejsca w innych ludziach, chciałam im pokazywać swoje. Przede wszystkim jednak interesowało mnie, czy nasza wrażliwość, czułość i kruchość mogą być zasobem. Czymś, co niesie się na sztandarze. I znów zaczęłam się bać, ale teraz czegoś innego. Tego, że fascynacja miękkością zrobi ze mnie ślimaka, miękkiego, śliskiego, gumowatego, obrzydliwego i pozbawionego jakiej­kolwiek struktury i sprawczości. Brakowało mi i umiaru, i zaufania do siebie. Tyle że już nie potrafiłam zostawić tych tematów. Poświęciłam ich eksploracji ostatnie lata. Nie dotarłam jeszcze do końca tej podróży, ale już czuję się silniejsza, zdrowsza, gotowa na rewolucję. Marzę o tym, żebyśmy globalnie skontaktowali się ze swoją miękkością i wrażliwością, uczynili z niej zasób. Nauczyli się, jak ją obsługiwać, i nie wstydzili się jej ani nie dali się jej pochłonąć. Pragnę oddać miękkości i wrażliwości ich pierwotną moc, ale nie chcę pozwolić im rządzić nami z ukrycia w dziwny i po­kręcony sposób. Mam do tego narzędzia, pytania i mam na to czas. Chcę zabrać cię w tę podróż. Zaczniemy od zanurzenia się w głębiny emocjonalnego świata. Jesteś gotowa?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij