Migracja - ebook
Migracja - ebook
Stojąc w miejscu, nigdy nie dowiesz się, kim naprawdę jesteś.
Czy zdarzyło ci się fantazjować o tym, co mogłoby się stać, gdyby los nieoczekiwanie obdarował cię wygraną na loterii? Taka właśnie niespodzianka spotyka pewnego dnia Sebastiana, mężczyznę przed trzydziestką, który nieustannie szuka sposobu, by żyć według własnych zasad, nie podporządkowując się nikomu i niczemu. Ludzie, którzy pojawiają się na jego drodze, służą mu tylko jako inspiracja do kolejnych filozoficznych rozważań, kolejnych migracji „od siebie do siebie i od siebie do wnętrza innych żyć”. Czy poszukując mocnych wrażeń, ekstremalnych sytuacji i skrajnych emocji, uda mu się jednocześnie odkryć prawdę o sobie?
W tej zaskakującej, pełnej celnych metafor historii subtelny erotyzm przeplata się z męską przyjaźnią, w poznanym pod supermarketem bezdomnym można dostrzec wartościowego człowieka, a wielka wygrana jest tylko środkiem do celu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-111-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
mam prawo do ognia. Niech mnie cholera!
Via Dieppe-Newhaven, Henry Miller
*
Jesteśmy uprzejmi. Zostawiamy sute napiwki. Chyba że obsługa ma zły dzień albo pyta, czy wszystko w porządku akurat wtedy, gdy zaczynamy smarkać lub rozmawiać przez telefon.
Dobrze wyglądamy. Mamy wszystko oprócz braków, których inni nie dostrzegają.
– Kiedy po raz pierwszy zdałeś sobie sprawę, że potrafisz manipulować?
– Nigdy. Myślę, że robiłem to bezwiednie.1
Popuszczaliśmy czas z Adamem w jednym z parków dużego, brudnego miasta. To była nasza tradycja ucieczek, litego przeczekiwania. Zazwyczaj paliliśmy. Zwykle staraliśmy się też łapać dystans na tle ludzi, którzy w każdym przypadku życie traktowali serio. My nie. My tylko wtedy, gdy szło o choroby lub śmierć. A bardzo pragnęliśmy żyć.
Lubiliśmy dryfujące godziny. Najpierw w trakcie lekcji w liceum, później zajęć na studiach, następnie po spontanicznych odejściach, gdy prace stawały się przejrzałe. Nie oczekiwaliśmy od naszego nieróbstwa nic poza chwilą duchowego spokoju. W tej kwestii byliśmy zdecydowanie uczciwi.
Jak dziecko deptałem po zamarzniętej kałuży, a pęcherze powietrza jak duchy, jak muchy błądziły nerwowo pod taflą, skąd nie było ucieczki. Potrzebowaliśmy właśnie tych małych rzeczy: drzew, słońca, ziemi, powietrza, które pachnie jakąś porą roku – bo każda pachnie inaczej, prawda?
Żyliśmy marzeniami. Wiem, wszyscy żyją, ale tacy jak my nie dopuszczają możliwości ich niespełnienia. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
We wszystkim pomocna była umiejętność chłodnej obserwacji, której towarzyszyło spokojne stanie z boku, jakby na obrzeżach spraw. Byliśmy przeszkoleni w zakładaniu masek i jednoczesnym komentowaniu od wewnątrz – w czasie rzeczywistym – tego, jak owiewa ludzi bryza naszego aktorstwa, jak pozwala im tańczyć i jak my tańczymy: według nich, dla nich, a tak naprawdę – dla siebie.
Nie wzięło się to znikąd, nie zostało nadmuchane jak bombka. Wyciosało się w nas sumiennie, erozją zwyczajnie ludzką.
Kobiety, dziewczyny w zasadzie, te mgły sprzed patyczkowych lat. Te ciała i oddechy, jak tchnienia tworzące. Każdy z nas, w różnym czasie, miał tę jedną wybraną spośród kilku czerstwych – tę jedną, posypaną cukrem i zalaną ciepłym mlekiem. Historie dość podobne, burzliwe, szczenięce i bardzo proste z perspektywy czasu. Potrzaskały się jak talerze, a gdy dźwięk przestał rezonować, niczego już nie można było traktować poważnie. Poza sobą. „Ja” stało się nadrzędne, reszta przyjemności znalazła się zaraz za nim.
Szukaliśmy więc sposobu na wielokrotne, orgazmiczne szczęście, nieowiane mitem, że tylko chwile są wyjątkowe. Z każdym rokiem coraz lepiej zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, jak trudno zbratać zawód z pasją, a tu czas goni, bo trzydziestka, bo niecierpliwi i głodni, bo nie chce się iść na kompromis, jak ten pan taksówkarz, tamten konduktor, ta pani z psem, która przepuszczona w drzwiach klatki schodowej powiedziała „dziękujemy” (urocze, prawda?), tamta sąsiadka, której małżeństwo jest tylko orientalnym parawanem, za którym nie ma nic.
Trudno było nas usatysfakcjonować lub trudno nam było poczuć się usatysfakcjonowanymi. Od dziecka wiedziałem, że powinienem odczuwać więcej niż rówieśnicy, którzy – miałem wrażenie – nie chcą czuć nic ponad to, co już im znane. Adam też wiedział, jeszcze wtedy gdzieś bardzo indziej. Połączyła nas telepatia, przypadek, historia, może cel czy wspólny odlot.
Wrogowie stają się przyjaciółmi, gdy wzajemnie dostrzegą swoją walkę ze ścianami, od których piłek odbijać się nie da. Nie chodzi o to, by od razu dostać odpowiedź bumerangiem, tylko by nie zostać żenująco bezradnym, bez potwierdzenia u kogokolwiek, że też widzi.
– Nazywam się Sebastian Romanowski.
– Dlaczego tak często się przedstawiasz?
– Odczuwam estetyczną przyjemność dzięki dźwiękom kombinacji mojego imienia i nazwiska.
– Czujesz się wyjątkowy?
– Jeszcze masz czas na to, by zrozumieć, że jestem.