Milczenie dziewcząt - ebook
Milczenie dziewcząt - ebook
Przejmująca powieść laureatki Nagrody Bookera
Starożytna Troja przez ponad dekadę opierała się oblężeniu greckiej armii. Krwawy konflikt wziął się ze sporu o porwaną kobietę – Helenę. Z obozu Greków wojnie przygląda się inna kobieta – Bryzejda. Kiedyś była królową jednego z sąsiednich państewek, ale Achilles złupił jej miasto i zamordował męża oraz braci. Teraz Bryzejda jest branką Achillesa, jego nagrodą honorową.
Gdy Agamemnon, brutalny wódz greckich sił, żąda Bryzejdy na własność, Achilles odmawia udziału w walkach, a trojańscy wojownicy coraz śmielej poczynają sobie na polu bitwy…
Bryzejda jest niewzruszoną i chłodną obserwatorką potwornej wojennej codzienności. Tylko jedną spośród tysiąca kobiet żyjących za kulisami tej wojny – niewolnic, prostytutek, piastunek… Kobiet, których losy historia doszczętnie wymazała.
Zapierająca dech w piersiach proza Pat Barker ożywia odległy świat greckiego obozu, a złożone portrety bohaterów oraz historie znane z mitologii opowiedziane z perspektywy kobiety zachwycają i skłaniają do refleksji.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6436-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielki Achilles. Dumny Achilles, światły Achilles, boski Achilles... Ciąg epitetów nie ma końca. Nigdy go tak nie nazywamy, mówimy o nim „rzeźnik”.
Szybkonogi Achilles. O, to dopiero ciekawe. To, co definiuje go ponad wszystko, to nie jego intelekt, nie jego wielkość – tylko jego szybkość. Krąży nawet historia, w której ścigał boga Apollina po równinach Troi. Kiedy przyparł go do muru, Apollo miał powiedzieć:
– Nie możesz mnie zabić, jestem nieśmiertelny.
– Owszem – odparł Achilles. – Ale obaj wiemy, że gdybyś nie był nieśmiertelny, już byłbyś martwy.
Nikomu nie pozwolił mieć ostatniego słowa, nawet bogom.
Zanim go zobaczyłam, usłyszałam jego głos: bitewny okrzyk odbijający się echem pośród murów Lirnesos.
My, kobiety – wraz z dziećmi oczywiście – miałyśmy schronić się w twierdzy, zabierając ze sobą szaty na zmianę i tyle jedzenia i picia, ile byłyśmy w stanie unieść. Jak wszystkie szanujące się mężatki rzadko wychodziłam z domu – choć w moim przypadku powinnam powiedzieć „z zamku” – i dlatego przechadzka ulicami miasta w świetle dnia napawała mnie radością. Czymś w rodzaju radości. Śmiechem, wesołymi okrzykami i żartami wypowiadanymi donośnym głosem wszystkie maskowałyśmy strach. Przynajmniej ja się bałam. Wiedziałyśmy, że nasi mężczyźni się wycofują – najpierw walczyli na plaży i przy porcie, teraz starcia przeniosły się pod mury miasta. Słyszałyśmy krzyki, uderzenia mieczy o tarcze – i byłyśmy świadome, co nas czeka, jeśli miasto upadnie. A mimo to zagrożenie wciąż wydawało się nierealne – w ogóle nie potrafiłam go sobie wyobrazić i wątpię, że pozostałym wychodziło to lepiej niż mnie. Jakim cudem te wysokie mury, które chroniły nas przez całe życie, miałyby runąć?
Kobiety z niemowlętami na rękach i prowadzące małe dzieci tłoczyły się na wąskich uliczkach miasta. Kierowały się w stronę głównego placu. W rażącym słońcu i pośród rzadkich podmuchów wiatru czarny cień twierdzy wyciągał się w naszą stronę. Oślepiona blaskiem potknęłam się, przechodząc z jasnego dnia w półmrok. Prostaczki i niewolnice kierowano do piwnic, podczas gdy członkinie rodziny królewskiej i arystokratki miały zająć wyższe piętra. Szłyśmy w górę po krętych schodach, stopy ledwo mieściły mi się na wąskich stopniach, obracałam się raz po raz w kółko, aż wreszcie raptownie otworzyło się przede mną duże puste pomieszczenie. Byłyśmy na miejscu. Wąskie plamy światła z otworów strzelniczych rozlewały się w odstępach na podłodze; kąty pomieszczenia tonęły w mroku. Powoli rozejrzałyśmy się dookoła, wybierając miejsca, w których mogłybyśmy usiąść, rozłożyć swoje rzeczy i sprawić, by nasze schronienie choć trochę zaczęło przypominać dom.
Na początku wydawało się, że wewnątrz panuje miły chłód, ale kiedy słońce podniosło się na niebie, zrobiło się gorąco i duszno. Powietrze było gęste. Minęło kilka godzin i zaduch spoconych ciał, mleka, dziecięcych kup i krwi menstruacyjnej stał się nieznośny. Niemowlęta i dzieci były rozdrażnione od gorąca. Matki położyły najmłodsze pociechy na prześcieradłach i wachlowały je niestrudzenie, podczas gdy ich starsi bracia i siostry biegali dookoła, piszcząc z radości, nie do końca świadomi tego, co dzieje się na zewnątrz. Kilku chłopców – dziesięcio-, może jedenastoletnich, zbyt małych jeszcze, by walczyć – rozsiadło się na ostatnich stopniach schodów i udawało, że odpierają najeźdźcę. Kobiety spoglądały na siebie nawzajem; wargi miały wyschnięte i nie przejawiały żadnej chęci do rozmów. Jazgot i wrzaski wojowników na zewnątrz przybierały na sile, po jakimś czasie dołączyło do nich dudnienie w bramę miasta. Raz po raz rozlegał się ten sam okrzyk bitewny, nieludzki, przypominający wycie wilka. Ten jeden jedyny raz kobiety, które miały synów, zazdrościły matkom z córkami – wiadomo było, że dziewczynki ujdą z życiem. Chłopców, niezdolnych nawet jeszcze, by chwycić za miecz, na ogół zabijano. Czasem zabijano również ciężarne, rozcinając im mieczem brzuch na wypadek, gdyby nosiły w nim chłopca. Zauważyłam, jak Ismena, w czwartym miesiącu z dzieckiem mojego męża, przyciska ręce do brzucha, usiłując przekonać samą siebie, że ciąży jeszcze nie widać.
Przez ostatnich kilka dni widziałam, jak często na mnie zerka – choć kiedyś tak skrupulatnie unikała mojego wzroku. Wyraz jej twarzy mówił sam za siebie, dosadniej, niż wyraziłyby to słowa: „Teraz twoja kolej. Zobaczymy, czy ci się spodoba”. Bolało mnie jej nieruchome, zuchwałe spojrzenie. Pochodzę z rodziny, w której niewolników traktowano łaskawie, a kiedy ojciec dał mnie za żonę królowi Mynesowi, starałam się zaszczepić ten zwyczaj w swoim nowym domu. Okazywałam Ismenie życzliwość – tak przynajmniej mi się wydawało, choć być może w relacji właściciel – niewolnica nie ma miejsca na życzliwość, może to tylko inny odcień brutalności? Spojrzałam na Ismenę siedzącą po przeciwnej stronie pomieszczenia i pomyślałam: „Tak. Masz rację. Teraz moja kolej”.
Nikt nie mówił o porażce, chociaż wszystkie się jej spodziewałyśmy. Och, może z wyjątkiem jednej starszej kobiety, ciotki stryjecznej mojego męża, która z uporem powtarzała, że odwrót do bram twierdzy to tylko taktyczny podstęp. Mynes zwyczajnie wodzi ich za nos, powiedziała, mydli im oczy, żeby wpadli w jego pułapkę. Jej zdaniem szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę, a łupieżczy Grecy wkrótce mieli zostać zepchnięci daleko w morze – być może nawet zdołała przekonać do tego najmłodsze spośród zgromadzonych. Bitewny okrzyk dudnił jednak raz po raz, za każdym razem zdawał się bliższy, i wszystkie wiedziałyśmy, kto krzyczy, choć żadna nie wypowiadała na głos jego imienia.
Powietrze było ciężkie od przeczucia tego, co nas czeka. Matki obejmowały mocno swoje dorastające córki, wciąż jeszcze zbyt młode na zamążpójście. Najeźdźcy nie oszczędzali nawet dziewięcio-, dziesięciolatek. Ritsa pochyliła się w moją stronę.
– Cóż, przynajmniej my nie jesteśmy dziewicami – odezwała się do mnie z szerokim uśmiechem, odsłaniając ubytki w zębach spowodowane długimi latami ciąż, choć nie miała żadnego żyjącego dziecka, które mogłoby to potwierdzić.
Kiwnęłam głową i zmusiłam się do uśmiechu, ale nie odpowiedziałam ani słowem.
Martwiłam się o moją teściową, która postanowiła zostać w zamku i odmówiła podróży w lektyce do twierdzy. Martwiłam się i ganiłam samą siebie za to uczucie, bo wiedziałam, że gdyby było na odwrót, to ona nie zaprzątałaby sobie mną głowy. Od roku cierpiała z powodu choroby, od której puchł jej brzuch, a mięso odchodziło od kości. W końcu uznałam, że muszę do niej pójść, choćby po to, by sprawdzić, czy ma pod dostatkiem jedzenia i wody. Ritsa ochoczo postanowiła się przyłączyć – zdążyła już dźwignąć się na nogi – ale potrząsnęłam głową.
– Za chwilę wrócę – powiedziałam.
Na zewnątrz wzięłam głęboki oddech. Mój świat chwiał się w posadach i za chwilę miał runąć z impetem, ale mimo to poczułam ulgę, oddychając czystym powietrzem. Gorącym i pełnym pyłu, parzącym mnie głęboko w gardle – wciąż jednak przyjemnie świeżym po cuchnących oparach z komnaty na górze. Najkrótsza droga do zamku prowadziła prosto przez główny plac, widziałam jednak groty strzał rozrzuconych na ubitej ziemi, a kiedy rozglądałam się dookoła, jedna świsnęła ponad murami i wbiła się w stertę piachu, z drzewcem wibrującym jeszcze od wystrzału. Nie, lepiej nie ryzykować. Pobiegłam bocznymi uliczkami, tak wąskimi, że budynki piętrzące się nade mną kryły je w prawie całkowitym mroku. Kiedy dotarłam do murów zamku, weszłam boczną bramą, którą ktoś – zapewne uciekająca w popłochu służba – pozostawił otwartą. Konie rżały w stajniach po prawej stronie. Przebiegłam przez dziedziniec i ruszyłam szybko przejściem prowadzącym do głównej komnaty.
Ze zdziwieniem rozglądałam się po wielkim wysokim pomieszczeniu, z tronem Mynesa majaczącym przy przeciwległej ścianie. Po raz pierwszy przestąpiłam jego próg w dniu moich zaślubin – przyniósł mnie tu w lektyce z domu mojego ojca orszak mężczyzn z zapalonymi pochodniami, było już po zmierzchu. Mynes czekał u boku matki, królowej Maire, żeby godnie mnie powitać. Jego ojciec zmarł rok wcześniej, nie miał braci i bardzo zależało mu na potomku. Dlatego właśnie zdecydował się na ożenek, choć był jeszcze tak młody, że nie musiał się spieszyć z zaślubinami – zwłaszcza że bez wątpienia zrobił już to, co do niego należało, z niejedną ze służących na zamku – a zastępy stajennych powiększyły się o kilku młodych chłopców. Jakim to musiałam być dla niego rozczarowaniem, kiedy wreszcie zeszłam z mojej lektyki i stanęłam, cała roztrzęsiona, pozwalając, by dwórki ściągnęły ze mnie płaszcz i welon: chudzina pozbawiona jakichkolwiek krągłości, z burzą włosów i wielkimi oczami. Biedny Mynes. Jego ideałem kobiecego piękna była taka obfitość, że od porannego klepnięcia po tyłku sadło nie przestawało się trząść aż do powrotu mężczyzny do domu na kolację. Noc w noc, całymi miesiącami, dawał z siebie wszystko, sapiąc i dysząc pomiędzy moimi patykowatymi udami jak koń pociągowy w zaprzęgu, lecz jako że nie zaszłam w ciążę, szybko się mną znudził i wrócił do swojej pierwszej miłości: zamkowej kucharki, która z właściwą niewolnicom subtelną mieszaniną czułości i agresji zaciągnęła go do swojego łóżka, kiedy miał ledwie dwanaście lat.
Już tamtego pierwszego dnia, gdy spojrzałam na królową Maire, wiedziałam, że czeka mnie prawdziwa walka. Nie pojedyncza bitwa, którą będę musiała stoczyć, tylko krwawy, cholerny bój. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, byłam weteranką długiej i zaciekłej kampanii wojennej. Mynes zdawał się całkowicie nieświadomy napięcia panującego w zamku, lecz z doświadczenia wiem, że mężczyźni w sobie tylko znany sposób zdają się ślepi na kobiecą agresję. To oni są wojownikami, w tych swoich hełmach i zbrojach, z mieczami i włóczniami – i dlatego nie widzą toczonych przez nas bitew – albo starają się ich nie zauważać. Może gdyby zdali sobie sprawę, że nie jesteśmy łagodnymi istotkami, za które nas mają, zakłóciłoby to ich wewnętrzny spokój?
Gdybym doczekała się dziecka – syna – wszystko by się zmieniło, ale rok chylił się ku końcowi, a pas wciąż ciasno okalał moją talię, i wreszcie Maire, desperacko pragnąca wnuka, wskazała palcem na mój płaski brzuch i otwarcie wybuchnęła szyderczym śmiechem. Nie wiem, do czego by doszło, gdyby nie zachorowała. Zdążyła już wybrać konkubinę z jednej z wysoko postawionych rodzin; dziewczynę, która – choć nigdy nie stałaby się prawowitą żoną króla – nieoficjalnie byłaby prawdziwą królową. Wtedy jednak to brzuch Maire zaczął niespodziewanie rosnąć. Wciąż jeszcze była na tyle młoda, że nie obyło się bez skandalu. „Czyje to dziecko?” – pytali wszyscy za jej plecami. Nigdy nie wychodziła z zamku, chyba że po to, by odwiedzić grób swojego męża! Wrzało od plotek, skóra królowej przybrała jednak żółtawy odcień, a Maire zaczęła tracić na wadze i praktycznie przestała opuszczać swoje komnaty. Bez najważniejszej negocjatorki pertraktacje o przyjęciu szesnastoletniej konkubiny upadły. To była dla mnie szansa, pierwsza, jaką udało mi się dostać, dlatego chwyciłam się jej obiema rękami. Wkrótce wszyscy urzędnicy w zamku, którzy dotąd okazywali Maire swoją lojalność, odpowiadali przede mną. A sam zamek funkcjonował równie dobrze jak za jej rządów. Albo i lepiej.
Stałam na środku sali, przypominając sobie to wszystko, przywołując w pamięci gwarne dni zamku – pełnego głosów, stukania garnkami, tupotu stóp – teraz wokół mnie było uderzająco cicho. Ach, zaraz, nadal słyszałam bitewną wrzawę dochodzącą zza murów miasta, ale, niczym brzęczenie pszczoły w letni wieczór, dźwięk ten wyłącznie wzmagał poczucie panującej tu ciszy.
Chętnie zostałabym dłużej w komnacie albo wybiegłabym na wewnętrzny dziedziniec i usiadła pod moim ulubionym drzewem, ale wiedziałam, że Ritsa i tak się o mnie martwiła, dlatego weszłam powoli schodami na górę i ruszyłam głównym korytarzem prosto do komnat mojej teściowej. Drzwi zaskrzypiały, kiedy je popchnęłam. Pokój spowijał półmrok; Maire nie odsłaniała kotar, może dlatego, że od światła bolały ją oczy, a może tylko nie chciała, by świat ujrzał jej zmienione oblicze – nie byłam pewna. Kiedyś była naprawdę piękną kobietą, ale kilka tygodni temu zauważyłam, że zniknęło bez śladu jej drogocenne lusterko z brązu, które było częścią jej posagu.
Poruszenie na łóżku. Jej blade oblicze odwróciło się w ciemnościach w moją stronę.
– Kto to?
– Bryzejda.
Gwałtownie się odwróciła. Nie na to imię liczyła królowa. Pewnie miała nadzieję zobaczyć ciężarną Ismenę, przyszłą matkę jej wnuka – przynajmniej teoretycznie, choć ze względu na życie, jakie wiodły niewolnice, kwestia ojcostwa zawsze pozostawała sporna. Mimo to przez ostatnich kilka tygodni i miesięcy to nienarodzone dziecko było dla Maire źródłem nadziei. Tak, Ismena była niewolnicą, ale niewolnicę można uwolnić, a gdyby dziecko okazało się chłopcem...
Zrobiłam kilka kroków w głąb komnaty.
– Czy macie wszystko, czego wam trzeba?
– Tak. – Nawet nie zdążyła się zastanowić, po prostu chciała, żebym sobie poszła.
– Wystarczy wam wody?
Zerknęła pospiesznie na stolik obok łóżka. Okrążyłam jej łoże i uniosłam dzbanek z wodą. Był prawie pełen. Napełniłam kubek i poszłam uzupełnić dzbanek wodą z miski stojącej w kącie komnaty naprzeciwko drzwi wejściowych. Woda była ciepława i mętna, z warstwą kurzu na powierzchni. Zanurzyłam głęboko dzbanek i zaniosłam go do łóżka. Cztery ostre smugi światła odcinały się od czerwonofioletowego dywanu pod moimi stopami, tak jasne, że oczy rozbolały mnie od samego patrzenia, choć łóżko królowej pogrążone było w niemal całkowitej ciemności.
Z trudem się dźwignęła, by usiąść. Przyłożyłam szklankę do jej ust – piła wodę łapczywie, a jej wychudzona szyja drgała przy każdym łyku. Po chwili podniosła głowę i pomyślałam, że już się nasyciła, ale zaprotestowała cicho, kiedy próbowałam zabrać szklankę. Kiedy wreszcie skończyła pić, wytarła delikatnie usta rąbkiem swojego welonu. Czułam, jak bardzo mnie nienawidzi za to, że stałam się świadkiem jej pragnienia, jej bezradności.
Wygładziłam poduszki pod jej głową. Kiedy się pochyliła, kręgosłup wyraźnie uwidocznił się pod jej bladą skórą. Jak ości w truchle ugotowanej ryby, które wystarczy oddzielić jednym ruchem ręki. Gdy ułożyłam ją delikatnie w pościeli, wydała z siebie pełne zadowolenia westchnienie. Wygładziłam pościel, z której każdej fałdki wydobywał się zapach starości, choroby... i moczu. Byłam zła. Nienawidziłam tej kobiety z całego serca przez tyle czasu – i nie bez przyczyny. Pojawiłam się w jej domostwie jako czternastolatka, dziewczynka pozbawiona opieki matki, kobiecej przewodniczki. Mogła okazać mi życzliwość, ale tego nie uczyniła; mogła pomóc mi stanąć na nogi w tym nowym świecie, ale nie chciała. Nie miałam powodów, by darzyć ją miłością, ale to, jak bardzo pozwoliła sobie zniknąć, zmarnieć, jak niewiele pozostało z obiektu mojej nienawiści – ostro zarysowane kości obciągnięte pomarszczoną skórą – w tamtym momencie wprawiało mnie we wściekłość. Owszem, wygrałam, ale było to ponure zwycięstwo – i to nie tylko dlatego, że Achilles łomotał do naszych bram.
– Jest coś, co mogłabyś dla mnie zrobić. – Jej głos był wysoki, wyraźny i zimny. – Widzisz tamtą skrzynię?
Jasne, mogłam jej pomóc. Tylko tyle i aż tyle... Prostokątne pudło z ciężkiego, rzeźbionego drewna dębowego zlewało się z własnym cieniem u stóp łóżka.
– Musisz mi coś przynieść.
Podnosząc ciężką pokrywę, poczułam stęchły zapach pierza i starych ziół.
– Czego mam szukać?
– Noża. Nie, nie z wierzchu, jest pod spodem... Widzisz go?
Obróciłam się, by na nią spojrzeć. Patrzyła prosto na mnie, bez mrugnięcia okiem, nie opuszczając wzroku.
Nóż wciśnięty był pomiędzy trzecią a czwartą warstwę pościeli. Wysunęłam go z pochwy i zimne ostrze błysnęło na mnie złowrogo. Spodziewałam się znaleźć coś innego – sztylet znacząco różnił się od małych zdobionych nożyków, którymi bogaczki kroiły mięso. Długością dorównywał męskim sztyletom ceremonialnym i z całą pewnością kiedyś musiał należeć do jej męża. Spojrzała na niego, palcami wodząc po klejnotach zdobiących rękojeść. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie rozkaże mi się zabić i co poczuję, jeśli rzeczywiście to zrobi. Ale nie, westchnęła tylko i odłożyła nóż na bok.
Układając się nieco wyżej w łóżku, powiedziała:
– Czy dotarły do ciebie jakieś wieści? Wiesz, co się dzieje?
– Nie. Wiem tylko, że są już u samych bram. – Odezwało się we mnie współczucie dla tej zmęczonej starej kobiety, okradzionej z młodości przez chorobę i przerażonej, że usłyszy o śmierci swojego syna. – Jeśli czegokolwiek się dowiem, z pewnością dam wam znać...
Odprawiła mnie skinieniem głowy. Kiedy dotarłam do drzwi, znieruchomiałam z ręką na zasuwie, ale ona już zdążyła obrócić się na drugi bok.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------