- W empik go
Milczenie - ebook
Milczenie - ebook
Sinikka zaginęła – znaleziono tylko jej torbę i rower. Dokładnie w tym miejscu, w którym 33 lata wcześniej inna dziewczyna została zgwałcona i zamordowana. To zdarzenie wyprowadziło z równowagi nie tylko policję i opinię publiczną, ale także jednego z dwóch sprawców przestępstwa sprzed lat. Dla niego ta podróż do przeszłości okaże się bardzo bolesna…
Nikt nie wie lepiej od komisarza Kimmo Joenty, co znaczy stracić najukochańszą osobę w swoim życiu. Joenta, komisarz z Turku, nie chce odebrać rodzicom Sinikki nadziei, że ich córka jeszcze żyje. Nawet jeśli wie, że podobieństwo tego zdarzenia do historii sprzed 33 lat jest uderzające.
„Księżyc z lodu” był bardzo dobry. „Milczenie” jest jeszcze lepsze. Jan Costin Wagner dowiódł w swojej drugiej powieści o komisarzu Kimmo Joencie, że jest mistrzem moralnej niepewności.
Tobias Gohlis, krytyk literacki „Die Zeit”, Niemcy
Wagner nie moralizuje, nie ocenia działań i wyborów swoich bohaterów. Pokazuje ich w momentach psychicznego i emocjonalnego rozchwiania.
Robert Ostaszewski, krytyk literacki
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-78020-76-9 |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W końcu wsiedli do małego, czerwonego samochodu i odjechali.
Przedtem przesiadywali w niewielkim, zacienionym mieszkaniu. Godzinami, dniami, tygodniami.
Na początku Pärssinen musiał go zatrzymywać i długo przekonywać, by wszedł do środka. Później już sam pukał do drzwi, Pärssinen otwierał i mógł wtedy siedzieć w jego mieszkaniu, obserwując plamy słońca na podłodze i koncentrując się na głosie towarzysza. Cichym, monotonnym głosie, który od czasu do czasu nieoczekiwanie wpadał w falset, by chwilę potem znów stać się ledwo słyszalnym.
Niekiedy unosił głowę, by poszukać wzrokiem oczu Pärssinena, jednak ich nie znajdował, ponieważ ten, ignorując go, mówił wprost do ściany. Opuszczał więc głowę, zamykał oczy i znów koncentrował się na głosie.
Po chwili Pärssinen wyjmował rolkę filmu z jednego z opakowań, włączał projektor, a gdy rozpoczynał się film, w końcu milknął.
Kiedy Pärssinen milczał, on wpatrywał się w ekran i powoli poruszał dłonią w kieszeni, w górę i w dół, kątem oka dostrzegając, że Pärssinen to widzi, ale z dnia na dzień stawało się to coraz mniej ważne, chociaż początkowo tamten się z tego śmiał. Po jakimś czasie on w końcu się zgodził i po kilku tygodniach pojechali.
Pärssinen powiedział: „Wyruszamy”, a on nie oponował, więc schował rolkę filmu do opakowania, odłożył na regał, wstał i powtórzył: „Wyruszamy”.
Przypominał sobie, że przez chwilę – nie wiedział jak długo, ale to były zapewne jedynie sekundy – jeszcze nie ruszał się z miejsca. Wydawało mu się nawet, że pamięta błysk w oczach Pärssinena, chwilę zwątpienia. Tamten przez moment zwątpił w niego, ale wtedy on też wstał i poszedł za Pärssinenem. Gdy był już na zewnątrz, poczuł ból w podbrzuszu.
Słońce przygrzewało, a mały, czerwony samochód Pärssinena pokrywała błotna skorupa zbierająca się na nim miesiącami, a może nawet latami. Wsiedli.
We wspomnieniach widział Pärssinena siedzącego za kierownicą, jednak nie dostrzegał siebie na fotelu obok kierowcy. W czasie podróży Pärssinen znów zaczął mówić. Pospiesznie i przekonująco. Jeszcze raz wszystko wyjaśnił, podsumował, a on myślał o filmie, o pewnej konkretnej scenie, sytuacji z filmu, tego… filmu, a potem poczuł, że już niedługo, wkrótce to się skończy, że wprawdzie dopiero się zaczęło, ale szybko się skończy. Pärssinen powiedział, że doprowadzą to gówno do końca, jednocześnie przestał patrzeć na drogę i gapił się na niego, po czym przez chwilę – chwilę, której on potrzebował, by wykonać unik – Pärssinen przeszywał go wzrokiem.
Zdawało mu się, że pamięta, jak przyglądał się przez szybę suchej drodze, a słońce wisiało nad ich czerwonym autem. Myślał o konkretnej scenie z filmu, odtwarzał ją w głowie, wyobrażał sobie, że naprawdę ją przeżywa, a Pärssinen przyhamował i wymamrotał coś pod nosem, dostrzegłszy jakiś kształt na skraju drogi, a potem potrząsnął głową, powiedział: „Nie, nie da się” i nie wyjaśnił dlaczego.
Chwilę później Pärssinen zaczął kląć i wyjechał już całkiem z miasta, a on poczuł, że tamten wiedział dokładnie, co robi, mimo zapewnień, że też jeszcze nigdy nie brał udziału w czymś takim i że dopiero – jak to pewnego razu określił – ich znajomość, ich spotkanie, ich połączenie uświadomiły mu, że tak musiało się stać, że do cholery tak właśnie musiało być i że walka z tym nie miała sensu, że trzeba było to zrobić, że zrobią to wspólnie, i gdy Pärssinen jechał szosą, on poczuł, że nadszedł ten czas, że teraz to się zdarzy, cokolwiek by to miało być, i tak długo przywoływał w myślach scenę z dopiero co obejrzanego filmu, aż pojął, że nic nie ma znaczenia i że jakakolwiek eksplozja przyniesie mu ulgę.
Pärssinen skręcił i klepnął go w ramię, czym zasygnalizował, by spojrzał w określonym kierunku przez szybę po stronie pasażera.
Ujrzał to, co chciał mu pokazać Pärssinen, a ten zwolnił i wydał z siebie dziwny dźwięk, jakby coś zanucił czy zajęczał. On nie był tego pewien – już wtedy mało czego był pewien – ale pamiętał, że tamten zwolnił i na zmianę spoglądał przez przednią szybę i w lusterko wsteczne, a w końcu zatrzymał samochód, położył dłoń na drzwiach i zapytał: „Gotowy?!”.
A on odparł, to pamięta doskonale: „Co masz na myśli?”.
Pärssinen nie zareagował, rzucił tylko: „Teraz!”, po czym wysiadł z pojazdu.
Widział, jak tamten idzie spokojnie, zdecydowanym krokiem, i właśnie wtedy zrozumiał, że to koniec, że to był już ostateczny koniec i że właśnie w tej chwili to się zaczęło. Pärssinen zepchnął dziewczynkę z roweru i zaciągnął na pole, w tej chwili stracił ich z oczu, widział tylko rower z wykrzywioną kierownicą leżący na drodze.
Wiedział, że wysiadł z auta i przeszedł dwadzieścia, trzydzieści metrów do ścieżki, do tego roweru, mimo że nie potrafił sobie przypomnieć, jak pokonał ten odcinek.
Najpierw podniósł rower.
Wyprostował kierownicę.
Później wszedł na pole i obserwował Pärssinena leżącego na dziewczynce. Widział jego nagi tyłek i jej nogi. Pärssinen powtarzał: „Nic nie szkodzi, nic nie, nic nie, nic, nic, nnnnn…”. Ona milczała, prawdopodobnie dlatego, że Pärssinen zatykał jej usta dłonią. Był silny. Niski, ale silny.
Stał przez chwilę i czekał, aż TO się skończy. Bo właśnie się kończyło. Już się kończyło.
„N…nie. Proszę… nie, przestań, przestań… no przestań”, powiedział po chwili.
Jakiś czas później Pärssinen podniósł się i podciągnął spodnie.
„Cholera”, rzucił. Pocił się.
Dziewczynka leżała nieruchomo i wpatrywała się w Pärssinena.
„Cholera”, powiedział Pärssinen, a on, próbując rozpoznać po wyrazie twarzy, co tamten przez to rozumiał, myślał jednocześnie, że to już koniec, lecz Pärssinen pochylił się nad dziewczynką i zacisnął palce na jej gardle.
Prawie nie zareagowała.
Gdy zrobił krok w kierunku Pärssinena, ten znów się wyprostował i powiedział: „Cholera, musimy ją stąd zabrać”, a kiedy on nawet nie drgnął, Pärssinen sprecyzował: „Trzeba ją usunąć, musi zniknąć, jasne?! Pomóż mi, jełopie!”.
Stał tam i obserwował Pärssinena wlokącego dziewczynkę wzdłuż ścieżki rowerowej.
„No pomóż mi w końcu, człowieku!”, krzyknął tamten, a gdy on wciąż się nie ruszał, bo nie mógł, rzucił ciało dziewczynki, pobiegł do samochodu i podjechał nim bliżej do miejsca, w którym leżały zwłoki i tkwił on.
Pärssinen wysiadł, przykucnął, przez chwilę jakby się koncentrował, następnie gwałtownie poderwał zwłoki do góry i włożył do bagażnika. Zamknął klapę, wyrzucił rower na pole i powiedział: „Zjeżdżamy!”.
A on ciągle tam stał i patrzył na ten rower.
„Chcesz tu zostać, czy co?!”, zawołał Pärssinen z samochodu, po czym zaczął walić i kopać w drzwi po stronie pasażera. W końcu ruszył się i podszedł do auta. Wsiadł. Pärssinen uruchomił silnik. Przez moment jechali w milcze
niu. Słońce świeciło. Na drodze nie było żadnego innego samochodu. W końcu Pärssinen skręcił w leśną ścieżkę.
Po chwili wymamrotał: „Znam ją”. Dziewczynka. On cały czas myślał o nogach dziewczynki. Wciąż miała na sobie buty i leżała w bagażniku. „Znam ją”, powtórzył Pärssinen. „Znam tę okolicę, tam dalej jest jezioro”, dodał, po czym skierował pojazd w głąb lasu.
W drodze powrotnej Pärssinen milczał i pocił się. On czuł to wyraźnie, czuł ten zapach nawet we wspomnieniach. Pärssinen pocił się jak żaden inny znany mu człowiek, jego szara koszula była przesiąknięta potem i przyklejała się do ciała. On dla odmiany wcale nie był zgrzany. Trząsł się. Było mu zimno. Gdyby ktoś poświęcił temu choć odrobinę uwagi, musiałby zauważyć tę dziwną różnicę między nimi, musiałby dostrzec, że jeden się pocił, a drugi marzł, mimo że podróżowali tym samym samochodem. Jednak nie spotkali nikogo na swojej drodze, więc nikt nie musiał się nad tym zastanawiać.
Siedział w aucie obok Pärssinena, znów zaczęli mijać znajome domy, podążali widywanymi codziennie ulicami, a on myślał o dziewczynce. O tej chwili, gdy Pärssinen wrzucał ją do wody, i o scenie z filmu, która nie miała z tym nic wspólnego, a której po prostu nie mógł wymazać z pamięci, mimo że wszystko już się skończyło, a on przecież nic nie zrobił, nie dotknął jej, nawet jej nie dotknął, był tego pewien, nie chciał nawet kiwnąć palcem dla Pärssinena.
Pärssinen prowadził, a on widział przez przednią szybę letni dzień.
Gdy w końcu dotarli na miejsce, Pärssinen odstawił samochód na parking obok betonowego kloca otoczonego drzewami, a on wysiadł, zostawił spoconego Pärssinena, poszedł na górę do swojego mieszkania i od razu zaczął wrzucać do torby podróżnej wszystko, co znalazło się w zasięgu jego ręki, wszystko, co miał w szafach i szufladach.
Spojrzał na zegar, dał sobie dwadzieścia minut, wyrzucił do śmietnika każdą rzecz, która nie zmieściła się do torby, opróżnił lodówkę, wyrzucił do śmieci zapasy, wszystko do śmieci, do wielu worków na śmieci, które ustawił obok torby, zdjął z łóżka pościel i ją także cisnął do kolejnego worka na śmieci, a potem zszedł na dół, w sumie musiał tak schodzić trzy razy, wychodzić na słońce i znów wspinać się na górę do zacienionego mieszkania, trząsł się z zimna i w słońcu, i w cieniu, a w oddali widział Pärssinena, który polewał opony samochodu wodą ze szlaucha i tak skupiał się na swoim zadaniu, że w ogóle go nie zauważył.
W drżących promieniach słońca przypatrywał się Pärssinenowi i w tym samym czasie kontrolowanymi ruchami umieszczał w kontenerze worki na śmieci, jeden po drugim.
Na ulicy zaczęli się już pojawiać ludzie, potrącali go, przechodząc, przychodzili i odchodzili, stali, nic do niego nie mając, starsza, pijana kobieta mieszkająca tuż obok niego niosła zakupy i prowadziła rozmowę sama ze sobą, a Susanna, dziewczyna, która zajmowała dom naprzeciwko i o której często myślał, o której kiedyś marzył, minęła go w towarzystwie dwóch przyjaciółek i wszystkie trzy pozdrowiły go tak radośnie, jak robi się to tylko w letni dzień.
Dziewczyny cały czas chichotały. Powiedziały, że wracają znad jeziora… innego jeziora, a Pärssinen nadal pucował i szorował bagażnik, nawet nie podnosząc głowy.
Wracając do domu, przez chwilę towarzyszył przyjaciółkom. Niosły kostiumy kąpielowe, miały mokre włosy i szły boso, mimo że na asfalcie leżało pełno rozbitych butelek po piwie; myślał o tym, krok po kroku wspinając się na górę, a potem zamknął za sobą drzwi mieszkania, wziął książkę telefoniczną i zadzwonił do firmy, która miała zabrać łóżko i je zniszczyć.
Nie było łatwo wyjaśnić, że nie chodzi o przeprowadzkę, lecz o pozbycie się mebli, które nie nadają się już do użytku, ale w końcu rozmówca zrozumiał i zapewnił, że pojawi się jutro wczesnym rankiem.
Potem przez chwilę gapił się przez okno na drzewa i niebo i słyszał przez szybę stłumiony dźwięk odkurzacza, którym Pärssinen czyścił swój samochód.
Później jeszcze raz obszedł małe mieszkanie i tym, co znalazł, zapełnił ostatni worek na śmieci. Kilkakrotnie sprawdzał wszystkie pomieszczenia, aż upewnił się, że są puste, po czym wyszedł na białą klatkę schodową, zamknął drzwi, usłyszał, jak się zatrzasnęły, zostawił w zamku klucz dla ludzi z firmy przeprowadzkowej i wyszedł na słońce.
Wrzucił worek na śmieci do kontenera. Pärssinen kucał na tylnej kanapie samochodu i usuwał plamy, których nie było, które nie mogły powstać, bo dziewczynka leżała w bagażniku. Mimo to czyścił je niemal mechanicznie, nie dało się go powstrzymać, więc on podszedł do auta i powiedział: „Idę już”.
Pärssinen wyprostował się i wpatrywał w niego. „Krwawiła. Cholera. Bagażnik jest pełen plam krwi i sądzę, że na tylnej kanapie…”
„Idę już”, powtórzył i ujrzał, że na twarzy Pärssinena wymalował się wyraz zaskoczenia, które on sam też odczuwał, zaskoczenia kompletnym spokojem, jaki go otaczał. Torba podróżna zwisała mu zupełnie swobodnie z ramienia, słońce grzało i nie słuchał, co mówi Pärssinen.
„Idę już. Nie zobaczymy się więcej”, powiedział i przez krótką chwilę przyglądał się otwartym ustom Pärssinena, potem odwrócił się i poszedł na przystanek. Po kilku minutach nadjechał autobus. Kupił bilet i usiadł z tyłu.
Szybko stracił z pola widzenia szary dom, z którym nic go nie łączyło. Czerwony samochód wyglądał jak zabawka, gdy autobus wjechał na szosę i odsłonił widok na parking.
Pärssinen zniknął z jego życia.1
W dniu pożegnania Ketola wstał o szóstej rano.
Wziął zimny prysznic, po czym założył ubranie, które przygotował poprzedniego dnia i położył przy łóżku. Ciemnozieloną marynarkę i pasujące do niej czarne spodnie.
Zjadł dwie kromki chleba z odrobiną masła, przeczytał krótki artykuł w gazecie, wypił filiżankę kawy, łyk wódki i szklankę wody, by pozbyć się z ust smaku alkoholu.
Umył szklankę i filiżankę, odstawił obie z powrotem do szafki, złożył gazetę, a potem przez pięć minut siedział przy stole, wpatrując się przez ciemność za kuchennym oknem w zaśnieżone drzewa w ogródku sąsiada.
Po pięciu minutach wstał, zdjął z wieszaka płaszcz, założył go i poszedł do samochodu. Auto stało pod wiatą, ale miniona noc była bardzo zimna i szyby zamarzły.
Zeskrobał z nich lód, wsiadł do środka, włączył nawiew i czekał tak długo, aż stwierdził, że widoczność jest dostatecznie dobra. Skierował samochód przez grubą warstwę śniegu na szosę w kierunku Turku.
W kabinie powoli rozchodziło się ciepło, a Ketola zaczął odczuwać zmęczenie. W nocy nie mógł spać. Co jakiś czas wstawał i próbował się czym zająć. Sięgnął po książkę, jednak już po przeczytaniu pierwszej strony nie pamiętał, co na niej napisano, włączył i wyłączył telewizor, a ostatnie godziny spędził na wpatrywaniu się w sufit i czekaniu na przenikliwy dźwięk budzika.
Teraz uruchomił odtwarzacz CD, by nie zasnąć, i wybrał piosenkę, którą ostatnio wciąż słyszał w drodze do pracy. Nie znał się zbyt dobrze na muzyce, ale ten numer mu się podobał, duet na dwa flety poprzeczne, którego kompozytora nie znał. Płytę dostał kilka lat temu na urodziny od swojego syna, Tapaniego.
Tapani dał mu ją bez okładki informującej o tytule i autorze muzyki. To było typowe dla Tapaniego, Ketola ucieszył się z prezentu, ale to było typowe dla syna, że nie załączył okładki, a było już za późno, by zapytać go o kompozytora muzyki, a przynajmniej nie dało się tego zrobić w jakimś z góry określonym czasie, choć Ketola postanowił, że następnym razem spróbuje.
Utwór mu się podobał, smutek muzyki był naprawdę wyjątkowy, był tak dobitny, że słuchając jej w minionych tygodniach, od razu czuł się nieco lepiej.
Zmuszał się, by nie zamknąć oczu, i zaśmiał się dwa razy w ciągu kilku sekund, ponieważ przez głowę w krótkim odstępie czasu przepłynęły mu dwie myśli, które go rozbawiły, a przynajmniej skłoniły do śmiechu: że szkoda by było akurat ostatniego dnia pracy zginąć w wypadku spowodowanym wyłącznie z własnej winy i że być może później, gdy Nurmela zacznie wygłaszać mowę, na którą wszyscy czekali z takim napięciem, w końcu utnie sobie drzemkę. Nurmela nie mógłby wziąć mu tego za złe… tego dnia…
Ketola chichotał pod nosem jeszcze przez jakiś czas, a potem piosenka zaczęła go smucić, więc wyłączył odtwarzacz.
Szum nawiewu wypełniał kabinę. We wnętrzu samochodu zrobiło się ciepło, Ketola czuł gorąco i wyobrażał sobie moment, gdy po raz pierwszy bezpośrednio poczuje różnicę między ciepłem w samochodzie i zimną ciemnością po drugiej stronie szyby.
Wciąż opadały mu powieki, nie mógł na to nic poradzić, ale już dojeżdżał na miejsce, już utknął w korku w centrum miasta i wiedział, że sytuacja na drodze wygląda na gorszą, niż jest w rzeczywistości, że jego podróż potrwa jeszcze tylko parę minut.
Śnieg mieszał się ze spalinami, a żółte przednie światła samochodu zlewały się z czerwonymi światłami stopu, co tworzyło osobliwy obraz, który widział jakby po raz pierwszy, po raz pierwszy w ten sposób, co oczywiście było głupotą. Zrobił dokładnie to, czego powinien był zaniechać, począł doszukiwać się czegoś szczególnego w tym zimowym dniu, który w rzeczywistości był dokładnie taki sam jak wszystkie inne.
W końcu skręcił w lewo i mało uczęszczaną, wąską ulicą dojechał do dużego budynku, w którym pracował.
Jak codziennie od lat jego wzrok powędrował ku trzeciemu piętru, w kierunku okna, za którym znajdowało się jego biuro. Nie paliło się tam jeszcze światło, będzie dziś pierwszy, co było jak najbardziej naturalne, w końcu od wielu lat pojawiał się w pracy przed innymi.
Dopiero przez ostatnie dwa lata, odkąd Kimmo Joentaa stracił żonę, zaczął często widywać światło w biurze, a gdy wchodził do środka, Kimmo siedział już przy biurku przed szumiącym komputerem. Dziś Ketola z rozmysłem przyjechał jeszcze wcześniej niż zwykle, by wygrać tę drobną, śmieszną rywalizację, przypuszczał jednak – lub raczej był pewien – że Kimmo w ogóle nie postrzegał tej sytuacji w takich kategoriach, lecz po prostu zawsze zjawiał się w biurze wcześniej, gdy nie mógł już wytrzymać w domu.
W każdym razie Ketola lepiej rozumiał przyczyny, dla których Kimmo często o świcie przychodził do biura, niż własne motywy działania. W pierwszych latach służby z pewnością była to ambicja, próba wyróżnienia się spośród innych, co mu się w końcu udało. Jednak później ten powód przestał mieć znaczenie, ponieważ Ketola zajął kierownicze stanowisko, o które się starał, i dziś nie miał pojęcia, dlaczego potem wciąż stawiał się w pracy jako pierwszy.
Nieważne… dziś Kimmo na pewno postarałby się nie przychodzić zbyt wcześnie. Tak, o ile zna Kimmo, to ten przyjdzie dziś wyjątkowo późno, tylko po to, by zapewnić Ketoli trochę swobody w tym ostatnim dniu pracy, by w pustym biurze mógł robić cokolwiek, w razie wątpliwości wyciszyć się i pomyśleć w spokoju.
Ketola cicho zachichotał i dalej brnął przez coraz mocniej padający śnieg. Lubił Kimmo – jego prawość czy jakkolwiek by to nazwać. Co prawda sposób, w jaki brał wszystko tak cholernie na serio, był nieco upierdliwy… ale naprawdę lubił tego faceta i przez całe dwa lata nosił się z myślą, by kiedyś porozmawiać z nim dłużej o śmierci jego żony, ponieważ nie mógł się pozbyć wrażenia, że ten człowiek w końcu przez to zwariuje, a o wariatach, zwłaszcza o młodych wariatach, Ketola wiedział naprawdę dużo.
Jak każdego ranka pozdrowił mężczyznę przy bramie. Kiwnął mu głową, a tamten odpowiedział tym samym gestem. O ile się nie mylił, to witali się tak każdego dnia i przez te wszystkie lata nie zamienili ze sobą ani słowa. Pomyślał, że musi się jeszcze nad tym zastanowić, ale w tej chwili naprawdę nie przypominał sobie ani jednej rozmowy.
Ketola wjechał windą na trzecie piętro i udał się ciemnym korytarzem do swojego biura. Włączył światło, usiadł przy biurku i uruchomił komputer. Był to całkiem nowy sprzęt, najnowszy model, mimo że poprzednie działały równie dobrze, a co ważniejsze po długich ćwiczeniach Ketola był w stanie obsługiwać ich system operacyjny.
Dyrekcja była jednak tak dumna z inwestycji, że umieściła w gazecie duży artykuł na ten temat. Nurmela ochoczo i dość przekonująco pozował do zdjęcia przed jednym z komputerów, mimo że jako jedyny członek zespołu znał się na nowych technologiach jeszcze mniej niż Ketola. A Tuomas Heinonen pokazał dziennikarce, której to zaimponowało, co można zrobić z takim sprzętem i połączonym w perfekcyjną sieć systemem. Ten facet naprawdę dobrze się na tym znał, często pomagał Ketoli, gdy jego ekran robił się czarny lub pojawiały się na nim komunikaty o błędzie, i wykazywał przy tym nadzwyczajną cierpliwość.
Przez wzgląd na Nurmelę Ketola brał udział w szkoleniach prowadzonych przez nadętych ekspertów od informatyki, mimo że wszyscy wiedzieli, iż będzie pracować przy nowym komputerze tylko przez parę tygodni. Ponownie zachichotał, przypomniawszy sobie dni, w których odbywało się seminarium, ponieważ rzeczywiście trochę sobie wtedy pofolgował, czasem stroił żarty niczym uczniak, a raz tak długo huśtał się na krześle, że w końcu z hukiem runął na podłogę.
Siedzący koło niego Heinonen drgnął. Petri Grönholm wybuchnął głośnym śmiechem, nawet wiecznie poważny Kimmo się uśmiechnął, a referent w końcu zamilkł choć na dwie sekundy i patrzył na niego jak na przybysza z kosmosu.
Ketola uważał, że w jego wieku można sobie czasem pozwolić na takie małe ekstrawagancje, w końcu wcale nie chciał wiedzieć, co mówiono o nim na korytarzach firmy, i już na samą myśl o tym trochę kręciło mu się w głowie.
Na ekranie pojawiły się cztery małe symbole na jaskrawoniebieskim tle – domyślne ustawienia producenta. Pozostali wybrali już własne tła ekranów, Heinonen – słoneczną plażę, Grönholm – gwiazdę fińskiego hokeja, która odnosiła sukcesy w północnoamerykańskiej lidze profesjonalnej, a Kimmo Joentaa – zdjęcie czerwonego kościoła nad niebieską wodą.
Ilekroć Ketola je widział, czuł ukłucie w okolicy żołądka i – mówiąc szczerze – traktował jako bezczelność to, że codziennie mniej lub bardziej świadomie musi oglądać tę fotografię. Na cmentarzu między czerwonym kościołem a morzem spoczywała żona Kimmo, Ketola był tam w dniu pogrzebu. To, że Kimmo wybrał na tło pulpitu fotografię kościoła, nasuwało kilka pytań. Na przykład: co właściwie działo się we wnętrzu tego człowieka? Jak sobie poradzić, gdy ktoś taki codziennie pracuje przy biurku naprzeciwko nas? Ketola nie mógł się w tym połapać.
Przez chwilę siedział oparty o krzesło i wyglądał przez okno. Na dworze wciąż panowała ciemność, na szybie zbierały się płatki śniegu i w okamgnieniu zamieniały w miękką, białą masę.
O ile się nie mylił, nie miał tu nic do roboty. Już w zeszłym tygodniu posprzątał swoje biurko, zabrał to, co chciał zatrzymać, i usunął wszystko, co nie było mu już potrzebne. Chciał uniknąć konieczności pospiesznego pakowania się ostatniego dnia, w ponurym lub rozbawionym nastroju. Nie miał zbyt wielu rzeczy. Właściwie był to tylko karton po butach pełen przedmiotów, którym trudno było przypisać jakieś większe znaczenie.
Naturalnie Ketola nie miał zamiaru pracować tego dnia. Ostatnie tygodnie spędził głównie na wprowadzaniu w obowiązki swojego następcy. Paavo Sundström przybył z Helsinek, Ketola zdążył go już ocenić jako naprawdę trudnego, ale sympatycznego faceta, oby z jakimiś nieodkrytymi jeszcze umiejętnościami w zanadrzu. Gdyby przynajmniej należał do tych ambitnych karierowiczów, ale Sundström był jedynie o dziesięć lat młodszy od Ketoli i wyróżniał się dziwacznym, graniczącym z cynizmem poczuciem humoru, które od czasu do czasu przeszkadzało nawet Ketoli. Był wysokim, niezgrabnym mężczyzną z zakolami, o imponującej powierzchowności i Ketola przypuszczał, że niektórzy ignoranci interpretowali to jako oznakę talentu przywódczego. Musiał jednak przyznać, że wyniki pierwszych tygodni pracy Sundströma wydawały się zdradzać jego dokładność. A było to zaledwie początkowe, być może nieco nieobiektywne wrażenie.
Ketola wstał, a właściwie zerwał się z miejsca, choć zupełnie nie wiedział po co. By pozbyć się myśli o Sundströmie, czy dlatego że po prostu był nieco niespokojny? Może popełnił błąd, przyszedłszy właśnie tego dnia jeszcze wcześniej niż zwykle? Lepiej byłoby pojawić się w biurze koło południa albo nawet na początku przemówienia Nurmeli. Posłuchałby go przez kwadrans, powiedział „do widzenia” i zebrał się do wyjścia.
Zastanawiał się, czy nie powinien właśnie tak zrobić, miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby pojechać z powrotem do domu, położyć się do łóżka – naprawdę odczuwał już spore zmęczenie – a znacznie później, gdy wszystko będzie się już miało ku końcowi, podziękować Nurmeli za przemowę i lakonicznie się pożegnać.
Jednak podjął inną decyzję, a to za sprawą myśli, która w mgnieniu oka nabrała kształtów. Znacznie później Ketola wielokrotnie zadawał sobie pytanie, skąd wzięła się akurat w tej chwili, musiała mieć związek z kartonem po butach i umieszczonymi w nim rzeczami lub z zaśnieżoną, ciemną szybą okienną, w którą się wpatrywał, gdy przyszło mu to do głowy. Była to myśl o czymś, o czym dawno zapomniał, i był to też moment, w którym w biurze pojawił się Kimmo Joentaa.
– Cześć – usłyszał Ketola.
Uniósł rękę, napotkał pytające spojrzenie Kimmo i powiedział:
– Muszę czegoś poszukać.
Ruszył naprzód i zostawił go za sobą.
– Mogę w czymś pomóc? – zawołał za nim Kimmo, a Ketola wcale nie miał zamiaru odpowiadać, ale obrócił się i powiedział:
– Tak, być może. Chodź. Szukam czegoś.
Schodzili schodami szybko i w milczeniu, a Ketola mówił bardziej do siebie niż do Kimmo:
– To było, jeszcze zanim zacząłeś tu pracować, wieki temu…
Kątem oka zauważył, że Kimmo kiwnął głową. Przyspieszył kroku, bo teraz – skoro sobie przypomniał – chciał to już mieć za sobą, to przecież była sprawa, która od… od niemal trzydziestu lat czekała na wyjaśnienie.
– To musiało być ze trzydzieści lat temu… – mówił. – Nie… trzydzieści dwa… trzydzieści trzy lata.
Kimmo kiwnął głową.
– Obłęd… – powiedział Ketola.
Centralne archiwum działu znajdowało się na pierwszym piętrze i zajmowało trzy połączone ze sobą, wyjątkowo sterylnie urządzone i duże pomieszczenia. Przy białym biurku w pierwszym z nich siedział młody człowiek, którego Ketola nie znał, widocznie był nowy.
– Szukamy czegoś – powiedział Ketola i wydawało się, że czeka, aż mężczyzna mu to coś wręczy.
– Tak… czego dokładnie? – zapytał młody archiwista.
– Takiego… czegoś w rodzaju modelu.
Młody mężczyzna niepewnie kiwnął głową.
– Modelu. Sprawa sprzed trzydziestu trzech lat.
Ponowne kiwnięcie.
– 1974. Odbywały się wtedy Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, więc to musiał być 1974.
– Tak… to już… dość dawno… – powiedział mężczyzna.
– Słuchaj, pracujesz tu? – zapytał Ketola.
– Ja…
– Pytam, czy tu pracujesz, czy tylko pomagasz? Może w ogóle nie wiesz, gdzie moglibyśmy znaleźć…
– Nie, nie, pracuję tu, właśnie… od trzech tygodni… jestem na okresie próbnym.
– Hmm, no tak – zamruczał Ketola. – A gdzie jest Päivi? Normalnie to ona się tym zajmuje.
– Tak, właśnie dlatego… Päivi jest na urlopie, dlatego ten tydzień spędzam tu sam…
– Rozumiem – powiedział Ketola. – Dobra, uważaj. To sprawa sprzed trzydziestu trzech lat, technicy zbudowali wtedy model… coś w rodzaju… makiety kolejowej tylko bez kolejki.
– Ketola odetchnął z ulgą, bo nieźle mu wyszło to wyjaśnienie, ale młody człowiek najwyraźniej do niczego się nie nadawał, ponieważ nadal nic nie pojmował.
– Rozumiesz? Szukamy modelu, czworokątnego modelu z plastiku… gdzie może być coś takiego?
Wydawało się, że teraz chłopak przynajmniej zaczął myśleć.
– Jakiś pomysł? – zapytał Ketola.
– No więc, trzydzieści trzy lata… to było…
– Dawno temu – dopowiedział Ketola
– Tak… tutaj na górze właściwie nic nie mamy, a już na pewno nie ma tu żadnego modelu ani niczego takiego. Najwyżej na dole, tam trzymamy…
– Tak?
– Tam jest takie pomieszczenie, gdzie stoją najróżniejsze rzeczy, Päivi mówi, że to prawdziwy horror, to jakby nasza graciarnia…
– Ach tak?
– Tak, bo wszystkie materiały są strasznie pomieszane i nie mają już znaczenia.
– W takim razie zejdźmy na dół.
– Tak… ale teraz nie mogę stąd wyjść.
– Jak się nazywasz? – zapytał Ketola.
– Eeeee, Antti, Antti Lappeenranta.
Ketola nagle poczuł, że jest w świetnym humorze i niemal w nastroju do żartów. Wyciągnął swoją legitymację służbową – przemknęło mu przez myśl, że być może robi to po raz ostatni – trzymał ją przed nosem młodzieńca i wyjaśniał:
– Antti Lappeenranto, zostajesz zatrzymany w związku z podejrzeniem o cokolwiek. W każdym razie wpadłeś po uszy. Chodź za mną.
Potem ruszył przodem, upewniwszy się spojrzeniem przez ramię, że Kimmo i zdumiony młokos idą za nim.
Zjechali windą do piwnicy, do której nie można się było dostać inaczej, ponieważ schody kończyły się drzwiami, do których – jak się wydawało – nikt nie miał klucza.
– Proszę – powiedział Ketola, gdy byli już na dole, i młody archiwista poprowadził ich do pomieszczenia położonego jeszcze bardziej na uboczu niż sam poziom piwniczny. Było dość duże, jednak biorąc pod uwagę liczbę rzeczy, które się w nim znajdowały, wydawało się wyjątkowo małe.
Ketola zdumiał się, a Kimmo powiedział:
– Hmm.
– No cóż… – potwierdził młody człowiek.
Pomieszczenie wypełniało kilka kondygnacji kartonów, częściowo otwartych i ukazujących w swym wnętrzu mniej lub bardziej zawalane brudem, wyblakłe segregatory z aktami. Takie same segregatory stały i leżały na regałach, a przy ścianach pomieszczenia poustawiano ciasno obok siebie stare sprzęty: kopiarki, drukarki, rzutniki. Ketola czuł zapach kurzu osadzającego się na wszystkich przedmiotach, a ponieważ wciąż miał ochotę do żartów, rzucił:
– Päivi mogłaby tu przy okazji posprzątać.
– Hmm, tak… to tylko tak tymczasowo, my… to jest archiwum… bo mnie wtedy jeszcze tam nie było, ale Päivi opowiadała, że po prostu musieli zrobić miejsce i odstawili tu rzeczy, które nie są tak ważne… niektóre wkrótce mają zostać usunięte.
– Oczywiście… a gdzie jest mój model?
– Eeeee… tak, jeśli gdzieś jest, to na pewno tutaj.
Kimmo utorował sobie drogę między kartonami, stanął pośrodku pomieszczenia i zapytał:
– Jakiej on jest wielkości? To znaczy, jaką ma długość i szerokość?
Ketola przez chwilę się zastanawiał:
– Sądzę, że ma wielkość mniej więcej małego stołu. I ma też kółka.
– Kółka? – zapytał młody archiwista.
– Tak, przetaczaliśmy go zawsze z biura do sali konferencyjnej i z powrotem. Ma kółka. Stół na kółkach.
Kimmo podszedł do sprzętów ustawionych pod ścianami, niektóre były przykryte białymi płachtami. Ketola podążył za nim i właśnie potknął się o jakiś karton, gdy Joentaa zawołał:
– Tutaj!
– Co?
– To chyba to. – Kimmo nieco się odsunął i odsłonił model, którego szukał Ketola. Ketola stał jeszcze na wpół oparty o karton, wyprostował się i zobaczył czworobok z plastiku. Westchnął na jego widok. Usłyszał to, ale sam nie wiedział, z jakiego zakamarka jego duszy wydobył się ten dźwięk, i nie potrafił go zinterpretować.
– Tak, to on – powiedział i podszedł bliżej. Stał przez chwilę bez ruchu i czuł, że próbuje przypomnieć sobie każdy jego szczegół. Nie pojmował jeszcze, dlaczego pomyślał o tej sprawie. Dlaczego nagle koniecznie chciał znaleźć właśnie ten model, przecież dawno już o tym zapomniał.
– To on – powtórzył.
Młody archiwista też już do nich dołączył. Przez jakiś czas w milczeniu wpatrywali się w model – żółte pole z ostrożnie naklejoną alejką drzew i szara ścieżka rowerowa oddzielona od równie szarej dwupasmowej drogi. Wszystko wykonane z kartonu i tworzywa sztucznego. Wyrysowano nawet białe linie na szosie i mimo że brakowało słońca, można było rozpoznać, że próbowano odtworzyć jakąś sytuację, która wydarzyła się latem. Na polu z plastiku leżała atrapa roweru, a na skraju drogi stało czerwone auto. Model był równie szczegółowy jak we wspomnieniach Ketoli.
– Hmm… co to jest? – zapytał archiwista.
– Model – powiedział Ketola, nawet nie podniósłszy wzroku.
Kątem oka zauważył, że młodzieniec niepewnie kiwnął głową. Kimmo stał w bezruchu.
– Chodziło o morderstwo dziewczynki – powiedział Ketola. – Dopiero zaczynałem tu pracować, gdy to się zdarzyło. Została zgwałcona i zabita na tym polu, tuż koło domu jej rodziców, przez sprawcę, którego nigdy nie ujęliśmy.
Młody człowiek znów skinął głową, Kimmo nadal się nie poruszał.
Na modelu brakowało dziewczynki, wszak odnaleźli ją później, dużo później, gdy już zupełnie nie przypominała dziewczynki…
– Właściwie już o tym zapomniałem, nie wiem, dlaczego akurat dziś znów przyszło mi to do głowy… kierujący śledztwem koniecznie chciał wtedy, po paru miesiącach, krótko po tym, jak w końcu znaleźliśmy dziewczynę, zlecić przygotowanie modelu, uważał, że musimy stworzyć sobie obraz tej sytuacji… prawie zwariował, bo śledztwo nie posuwało się naprzód.
– Więc sprawy nigdy nie wyjaśniono… – powiedział archiwista.
Ketola przytaknął i dodał:
– Śledczy, który ją prowadził, już nie żyje.
– Co to za auto? – zapytał archiwista i wskazał mały, czerwony samochód.
– Hmmmm… – powiedział Ketola. Mały, czerwony samochód, którego nigdy nie znaleźli. Najważniejszy punkt tego obrazu. Natychmiast rzucał się w oczy. Teraz to małe auto mogło być już kupą złomu lub czymś jeszcze mniej ważnym. Właściwie to było pewne.
Być może nawet w ogóle nie istniało, przecież świadek, który rzekomo widział pojazd, był małym chłopcem, który tego dnia – ponad trzydzieści lat temu, koło południa – jechał równoległą ścieżką rowerową po drugiej stronie drogi.
Nigdy nie znaleźli tego samochodu. Ale dziewczynkę odszukali, wyciągnęli ją z jeziora, jeden z nurków musiał chwilę potem zwymiotować, a Ketola wraz z kolegą – przekazać złą wiadomość jej matce.
Nie pierwszy raz rozmawiał z krewnymi ofiary, ale po raz pierwszy zobaczył, jak w ludzkich oczach gaśnie życie. Ketola i wszyscy pozostali liczyli się z tym, że w końcu odnajdą dziewczynkę martwą, matka również musiała brać pod uwagę śmierć córki, jednak w ciągu paru sekund, w trakcie których jego starszy, już nieżyjący kolega wypowiedział te słowa, Ketola był świadkiem, jak życie tej kobiety dobiegło końca w sposób, którego nie potrafiłby nikomu opisać.
– Tak… – zaczął archiwista, gdy milczenie Ketoli się przeciągało.
– Tak… chciałbym to zabrać – powiedział Ketola. – Chwycimy to razem?
Przenieśli model z piwnicy do windy i poziom wyżej, minęli zirytowanego portiera, po czym wyszli na śnieżną zadymkę. Z wysiłkiem wepchnęli przedmiot do bagażnika samochodu Ketoli. Gdy wracali do budynku, Ketola uświadomił sobie, że nie odpowiedział na pytanie archiwisty o czerwone auto, ponieważ jednak tamten go nie ponowił, zbył go milczeniem. Nie miał już ochoty o tym rozmawiać. Ważne, że właśnie włożył kartonowo-plastikowy model do bagażnika, a na myślenie, dlaczego to zrobił, będzie miał wystarczająco dużo czasu najpóźniej od jutra.
– Tak, więc… – ponownie zaczął archiwista, gdy otworzyły się drzwi windy na pierwszym piętrze.
– Dziękuję za pomoc – odparł Ketola.
– Nie ma za co – odpowiedział chłopak, pożegnał się czymś na kształt niezdarnego machnięcia ręką i wrócił na swoje miejsce pracy, a Ketola i Joentaa pojechali na trzecie piętro.
Ketola usiadł przy swoim biurku, na zmianę spoglądał to na czysty błękit na ekranie komputera, który przedkładał nad wszystkie inne rodzaje tła pulpitu, to na pokrytą śniegiem szybę okienną. Kimmo siedział naprzeciw niego i niezłomnie milczał – przez wzgląd na zachowanie Ketoli lub dlatego, że zachodził w głowę, co do diabła dzieje się z jego szefem.
– Ależ ty jesteś dziś rozmowny… – zagaił Ketola i poczuł, że jeszcze nigdy w pracy nie był tak odprężony i skory to żartów jak tego ostatniego dnia.
– Zauważyłem, że nie odpowiedziałeś na pytanie o czerwony samochód, więc sądziłem, że może nie chcesz rozmawiać o tej sprawie.
Oczywiście. Znów trafił w czuły punkt. I zawsze był przy tym taki taktowny. Będzie mu brakowało Kimmo.
– Nigdy nie znaleźliśmy tego pojazdu. Widział go świadek, mały chłopiec. To znaczy… wtedy był chłopcem, teraz jest już naturalnie… po czterdziestce… trochę to śmieszne. Ale cała ta sprawa właściwie jest nieistotna… nie wiem też, co to wszystko ma znaczyć, przez wiele lat nie myślałem o tej dziewczynce… i o matce…
– O matce zamordowanej?
– Tak, tak… to było… szczególne doświadczenie, z całą pewnością… przekazanie informacji tej kobiecie, wtedy pracowałem tu dopiero od paru miesięcy.
Kimmo kiwnął głową, a Ketola machnął ręką, by uciąć rozmowę, nie chciał się rozgadać na sam koniec.
– Wiesz może, jak to wszystko ma dziś przebiegać? – zapytał, by zmienić temat.
Kimmo spojrzał na niego pytająco.
– Mam na myśli pożegnanie. W końcu to mój ostatni dzień, ha! – Zauważył, że jego skłonność do żartów stale rosła, ale może tylko tak mu się wydawało.
– Przygotowaliśmy… kilka rzeczy – powiedział Kimmo.
– Doprawdy?
– To niespodzianka – powiedział Kimmo i nawet się uśmiechnął.
Potem znów siedzieli w milczeniu, Kimmo porządkował dokumenty, które dla Ketoli nie miały już znaczenia, więc wyglądał przez okno, które oczyścił ze śniegu. Przyglądał się, jak płatki od nowa zaczynają pokrywać szybę, i po raz ostatni szukał pretekstu, by zagadnąć Kimmo o śmierć jego żony i zapytać go, jak się teraz czuje, ale oczywiście porzucił tę myśl, bo to by było zwyczajnie żałosne, a potem do pokoju wszedł Tuomas Heinonen i poprosił Kimmo, by z nim poszedł, ponieważ mieli jeszcze coś do przygotowania. Mrugnął przy tym znacząco okiem. Najwidoczniej Heinonen też już zwariował.
Ketola siedział więc sam, nie myśląc o niczym szczególnym, od czasu do czasu odbierał telefony, które okazywały się niezbyt ważne, a koło południa do drzwi zastukał Nurmela i wszedł do środka ubrany w czapkę kucharską i fartuch. W rękach niósł olbrzymią tacę.
Za Nurmelą podążała cała ekipa, stawili się wszyscy, nawet Petri Grönholm przyszedł go pożegnać, choć od paru dni był na zwolnieniu lekarskim z powodu grypy.
Przygotowano kiełbaski w sosie pomidorowym, ulubioną potrawę Ketoli. Nurmela w świetnym humorze podawał do stołu, Kari Niemi, szef zespołu zabezpieczającego ślady, nalewał szampana. Był w równie dobrym nastroju, ale w przypadku Niemiego nie było to nic szczególnego. Następca Ketoli – Sundström – brylował, opowiadając wyjątkowo bezsensowne i płytkie dowcipy, a cała załoga odśpiewała fiński szlagier, który Ketola najwidoczniej często nucił, gdy popadał w zadumę lub sprawiał wrażenie, że myśli.
– Nie często, a zawsze, mój drogi – upierał się Nurmela.
Wykonanie było bardzo dobre, najwyraźniej wcześniej ćwiczyli. Ketola właśnie się zastanawiał, kiedy organizowali próby, gdy Nurmela rozpoczął swoją mowę, na którą czekano z napięciem, i zamiast zasnąć, jak pierwotnie planował, Ketola stał i czuł, że słowa nabierają kształtów przed jego oczami, potem rozpływają się i kumulują w poczucie, że Nurmela właśnie wygłasza świetnie przygotowane przemówienie, w którym chwali go serdecznie i – jeśli był całkiem szczery – jest ono wręcz wzruszające, lecz było to jedynie wrażenie, bo gdy Nurmela wypowiedział w końcu ostatnie zdanie, Ketola nie potrafił sobie przypomnieć ani jednego słowa. W tych okolicznościach mógł tylko powiedzieć: – Dziękuję. – A gdy wszyscy stali i wydawało się, że czekają na ciąg dalszy, powtórzył, uściśliwszy nieco: – Dziękuję wam.
Nieco później Ketola ruszył w drogę powrotną do domu, Kimmo, Niemi i Tuomas Heinonen wyjechali zbadać sprawę śmierci starszej kobiety, którą znaleziono u stóp schodów piwnicznych w jej własnym domu. Ketola poszedł z Grönholmem, który wracał do łóżka, by się kurować.
– Fajnie, że przyszedłeś – powiedział Ketola. Kręciło mu się w głowie. Śnieg cały czas mocno sypał.
– To było oczywiste – odparł Petri Grönholm. A gdy stanęli przy samochodzie Ketoli, dodał jeszcze: – Liczymy na to, że będziesz nas regularnie odwiedzał.
Ketola kiwnął głową.
– Szybkiego powrotu do zdrowia – powiedział, wsiadł do auta i uruchomił silnik. Naprawdę kręciło mu się w głowie, ale przecież wypił sporo szampana, który wprawił go w lekki rausz, co było dziwne, bo wódka i whiskey już od dawna tak na niego nie działały.
Ketola wybrał spory objazd. Ku swojemu zdziwieniu wciąż dokładnie pamiętał tę trasę i przebieg tamtego dnia, trasę, którą już tak dawno nie jechał. W miejscu, gdzie wtedy znaleźli rower, stał krzyż. Stoi tam od około trzydziestu dwóch lat.
Wysiadając z samochodu i podążając w stronę krzyża, Ketola próbował sobie przypomnieć ten dzień, obraz kobiety, w której oczach coś zgasło i która potem po prostu wyszła z krzyżem stojącym wcześniej niczym parasol w głębi szafy garderobianej. Podążyli z przełożonym za matką dziewczynki, a ona po chwili zaczęła biec i biegła tak, dopóki nie dotarła właśnie do tego miejsca leżącego niecałe pięć minut drogi od domu, w którym mieszkała z córką i mężem. Mężczyzna rzadko się pokazywał. Ketola przypominał sobie głównie to, że żona opuściła go parę miesięcy po tym, jak odnaleźli ich córkę.
Krzyż wciąż tam stał. Ketola zgarnął ostrożnie leżący na nim śnieg i przeczytał napis: „Pia Lehtinen”. Właśnie tak się nazywała. W samochodzie przez chwilę usilnie o tym myślał i udało mu się przypomnieć sobie tylko jej nazwisko. A przecież imię było całkiem proste, łatwe do zapamiętania i wówczas bardzo popularne. Zadziwiające, że wymazał je z pamięci. „Pia Lehtinen, zamordowana w 1974 r.”, brzmiał cały napis na krzyżu.
A pięć minut drogi stąd, pięć minut drogi od miejsca, w którym wówczas znaleźli rower, mieszkała matka dziewczynki. Może należało powiedzieć, że wtedy tam mieszkała, ponieważ przypuszczalnie już jej tam nie ma, jak ta kobieta mogłaby tam zostać po tym… W tej chwili Ketola przypomniał sobie, że rozmawiał z nią krótko na ten temat, gdy dochodzenie szło jeszcze pełną parą i wszyscy mieli nadzieję, że złapią tego drania. Kobieta zapowiedziała, że w żadnym wypadku nie chce się przeprowadzać i że opuści ten dom dopiero wtedy, gdy ujmą mordercę. Nigdy im się to nie udało, więc może matka tej dziewczynki wciąż tam mieszka. Przez chwilę Ketola rozważał, czy ją odszukać i powiedzieć, że dziś żegna się ze służbą i z nieznanych przyczyn właśnie przypomniał sobie o niej i o jej córce.
Oczywiście szybko porzucił ten pomysł i wrócił do samochodu. Nie chciał, by ta kobieta go zobaczyła, jeśli wciąż tu mieszka.
Pojechał do domu. Popołudnie jeszcze nie minęło, ale już zrobiło się ciemno. Opady śniegu nieco się zmniejszyły.
Odstawił samochód pod wiatę, wziął nowszą z dwóch należących do niego szufli i odgarnął śnieg zalegający na podjeździe.
Głośno i donośnie pozdrowił małżeństwo mieszkające w sąsiednim domu, które przeszło koło niego. Oboje wydawali się zaskoczeni, prawdopodobnie dlatego, że czasem zapominał się z nimi przywitać. W ocenie Ketoli ich córka była mniej więcej w tym samym wieku co zamordowana dziewczyna.
Po zakończonej pracy odstawił szuflę na swoje miejsce i poszedł w kierunku domu. Otworzył drzwi, otrzepał buty ze śniegu i wszedł do środka. Od razu udał się do kuchni i zrobił kawę, do której dolał odrobinę koniaku.
Potem usiadł na kanapie w salonie, włączył telewizor, postawił filiżankę na stole i zaczął płakać – po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu. Sprawiło mu to ogromną ulgę.2
Dzieci niestrudzenie kursowały między sauną a jeziorem. Aku, Laura i córki Mustonenów. Timo Korvensuo przyglądał się temu i odczuwał jedynie radość, ulgę i przyjemny spokój po pracowitych dniach.
Młodsza córka Mustonenów miała różowy strój kąpielowy, starsza – czerwone majteczki i górę od bikini w zielono-białe paski. Nawet mu się to podobało, a na pewno nie przeszkadzało, rozluźniony rozmawiał z gośćmi i jedynie kątem oka rejestrował szczegóły. Krople wody na skórze, szczególny sposób, w jaki starsza przeczesywała palcami włosy, i wodę, która pojawiła się na jego ramieniu, gdy dziewczynki biegały wokół stołu.
Dzieci bawiły się w berka, przy czym goniącym prawie zawsze był Aku. Dziewczynki rzuciły się na niego i łaskotały, a Aku śmiał się, ale zachował spokój, a potem znów skoczył do wody, a one podążyły za nim. Wypłynęli daleko, ich śmiech rozbrzmiewał w oddali.