Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Milczenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Milczenie - ebook

Sinikka zaginęła – znaleziono tylko jej torbę i rower. Dokładnie w tym miejscu, w którym 33 lata wcześniej inna dziewczyna została zgwałcona i zamordowana. To zdarzenie wyprowadziło z równowagi nie tylko policję i opinię publiczną, ale także jednego z dwóch sprawców przestępstwa sprzed lat. Dla niego ta podróż do przeszłości okaże się bardzo bolesna…

Nikt nie wie lepiej od komisarza Kimmo Joenty, co znaczy stracić najukochańszą osobę w swoim życiu. Joenta, komisarz z Turku, nie chce odebrać rodzicom Sinikki nadziei, że ich córka jeszcze żyje. Nawet jeśli wie, że podobieństwo tego zdarzenia do historii sprzed 33 lat jest uderzające.

„Księżyc z lodu” był bardzo dobry. „Milczenie” jest jeszcze lepsze. Jan Costin Wagner dowiódł w swojej drugiej powieści o komisarzu Kimmo Joencie, że jest mistrzem moralnej niepewności.

Tobias Gohlis, krytyk literacki „Die Zeit”, Niemcy

 

Wagner nie moralizuje, nie ocenia działań i wyborów swoich bohaterów. Pokazuje ich w momentach psychicznego i emocjonalnego rozchwiania.

Robert Ostaszewski, krytyk literacki

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-78020-76-9
Rozmiar pliku: 628 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log LATO 1974

W koń­cu wsie­dli do ma­łe­go, czer­wo­ne­go sa­mo­cho­du i od­je­cha­li.

Przed­tem prze­sia­dy­wa­li w nie­wiel­kim, za­cie­nio­nym miesz­ka­niu. Go­dzi­na­mi, dnia­mi, ty­go­dnia­mi.

Na po­cząt­ku Pärs­si­nen mu­siał go za­trzy­my­wać i dłu­go prze­ko­ny­wać, by wszedł do środ­ka. Póź­niej już sam pu­kał do drzwi, Pärs­si­nen otwie­rał i mógł wte­dy sie­dzieć w jego miesz­ka­niu, ob­ser­wu­jąc pla­my słoń­ca na pod­ło­dze i kon­cen­tru­jąc się na gło­sie to­wa­rzy­sza. Ci­chym, mo­no­ton­nym gło­sie, któ­ry od cza­su do cza­su nie­ocze­ki­wa­nie wpa­dał w fal­set, by chwi­lę po­tem znów stać się le­d­wo sły­szal­nym.

Nie­kie­dy uno­sił gło­wę, by po­szu­kać wzro­kiem oczu Pärs­si­nena, jed­nak ich nie znaj­do­wał, po­nie­waż ten, igno­ru­jąc go, mó­wił wprost do ścia­ny. Opusz­czał więc gło­wę, za­my­kał oczy i znów kon­cen­tro­wał się na gło­sie.

Po chwi­li Pärs­si­nen wyj­mo­wał rol­kę fil­mu z jed­ne­go z opa­ko­wań, włą­czał pro­jek­tor, a gdy roz­po­czy­nał się film, w koń­cu milk­nął.

Kie­dy Pärs­si­nen mil­czał, on wpa­try­wał się w ekran i po­wo­li po­ru­szał dło­nią w kie­sze­ni, w górę i w dół, ką­tem oka do­strze­ga­jąc, że Pärs­si­nen to wi­dzi, ale z dnia na dzień sta­wa­ło się to co­raz mniej waż­ne, cho­ciaż po­cząt­ko­wo tam­ten się z tego śmiał. Po ja­kimś cza­sie on w koń­cu się zgo­dził i po kil­ku ty­go­dniach po­je­cha­li.

Pärs­si­nen po­wie­dział: „Wy­ru­sza­my”, a on nie opo­no­wał, więc scho­wał rol­kę fil­mu do opa­ko­wa­nia, odło­żył na re­gał, wstał i po­wtó­rzył: „Wy­ru­sza­my”.

Przy­po­mi­nał so­bie, że przez chwi­lę – nie wie­dział jak dłu­go, ale to były za­pew­ne je­dy­nie se­kun­dy – jesz­cze nie ru­szał się z miej­sca. Wy­da­wa­ło mu się na­wet, że pa­mię­ta błysk w oczach Pärs­si­nena, chwi­lę zwąt­pie­nia. Tam­ten przez mo­ment zwąt­pił w nie­go, ale wte­dy on też wstał i po­szedł za Pärs­si­nenem. Gdy był już na ze­wnątrz, po­czuł ból w pod­brzu­szu.

Słoń­ce przy­grze­wa­ło, a mały, czer­wo­ny sa­mo­chód Pärs­si­nena po­kry­wa­ła błot­na sko­ru­pa zbie­ra­ją­ca się na nim mie­sią­ca­mi, a może na­wet la­ta­mi. Wsie­dli.

We wspo­mnie­niach wi­dział Pärs­si­nena sie­dzą­ce­go za kie­row­ni­cą, jed­nak nie do­strze­gał sie­bie na fo­te­lu obok kie­row­cy. W cza­sie po­dró­ży Pärs­si­nen znów za­czął mó­wić. Po­spiesz­nie i prze­ko­nu­ją­co. Jesz­cze raz wszyst­ko wy­ja­śnił, pod­su­mo­wał, a on my­ślał o fil­mie, o pew­nej kon­kret­nej sce­nie, sy­tu­acji z fil­mu, tego… fil­mu, a po­tem po­czuł, że już nie­dłu­go, wkrót­ce to się skoń­czy, że wpraw­dzie do­pie­ro się za­czę­ło, ale szyb­ko się skoń­czy. Pärs­si­nen po­wie­dział, że do­pro­wa­dzą to gów­no do koń­ca, jed­no­cze­śnie prze­stał pa­trzeć na dro­gę i ga­pił się na nie­go, po czym przez chwi­lę – chwi­lę, któ­rej on po­trze­bo­wał, by wy­ko­nać unik – Pärs­si­nen prze­szy­wał go wzro­kiem.

Zda­wa­ło mu się, że pa­mię­ta, jak przy­glą­dał się przez szy­bę su­chej dro­dze, a słoń­ce wi­sia­ło nad ich czer­wo­nym au­tem. My­ślał o kon­kret­nej sce­nie z fil­mu, od­twa­rzał ją w gło­wie, wy­obra­żał so­bie, że na­praw­dę ją prze­ży­wa, a Pärs­si­nen przy­ha­mo­wał i wy­mam­ro­tał coś pod no­sem, do­strze­gł­szy ja­kiś kształt na skra­ju dro­gi, a po­tem po­trzą­snął gło­wą, po­wie­dział: „Nie, nie da się” i nie wy­ja­śnił dla­cze­go.

Chwi­lę póź­niej Pärs­si­nen za­czął kląć i wy­je­chał już cał­kiem z mia­sta, a on po­czuł, że tam­ten wie­dział do­kład­nie, co robi, mimo za­pew­nień, że też jesz­cze nig­dy nie brał udzia­łu w czymś ta­kim i że do­pie­ro – jak to pew­ne­go razu okre­ślił – ich zna­jo­mość, ich spo­tka­nie, ich po­łą­cze­nie uświa­do­mi­ły mu, że tak mu­sia­ło się stać, że do cho­le­ry tak wła­śnie mu­sia­ło być i że wal­ka z tym nie mia­ła sen­su, że trze­ba było to zro­bić, że zro­bią to wspól­nie, i gdy Pärs­si­nen je­chał szo­są, on po­czuł, że nad­szedł ten czas, że te­raz to się zda­rzy, co­kol­wiek by to mia­ło być, i tak dłu­go przy­wo­ły­wał w my­ślach sce­nę z do­pie­ro co obej­rza­ne­go fil­mu, aż po­jął, że nic nie ma zna­cze­nia i że ja­ka­kol­wiek eks­plo­zja przy­nie­sie mu ulgę.

Pärs­si­nen skrę­cił i klep­nął go w ra­mię, czym za­sy­gna­li­zo­wał, by spoj­rzał w okre­ślo­nym kie­run­ku przez szy­bę po stro­nie pa­sa­że­ra.

Uj­rzał to, co chciał mu po­ka­zać Pärs­si­nen, a ten zwol­nił i wy­dał z sie­bie dziw­ny dźwięk, jak­by coś za­nu­cił czy za­ję­czał. On nie był tego pe­wien – już wte­dy mało cze­go był pe­wien – ale pa­mię­tał, że tam­ten zwol­nił i na zmia­nę spo­glą­dał przez przed­nią szy­bę i w lu­ster­ko wstecz­ne, a w koń­cu za­trzy­mał sa­mo­chód, po­ło­żył dłoń na drzwiach i za­py­tał: „Go­to­wy?!”.

A on od­parł, to pa­mię­ta do­sko­na­le: „Co masz na my­śli?”.

Pärs­si­nen nie za­re­ago­wał, rzu­cił tyl­ko: „Te­raz!”, po czym wy­siadł z po­jaz­du.

Wi­dział, jak tam­ten idzie spo­koj­nie, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, i wła­śnie wte­dy zro­zu­miał, że to ko­niec, że to był już osta­tecz­ny ko­niec i że wła­śnie w tej chwi­li to się za­czę­ło. Pärs­si­nen ze­pchnął dziew­czyn­kę z ro­we­ru i za­cią­gnął na pole, w tej chwi­li stra­cił ich z oczu, wi­dział tyl­ko ro­wer z wy­krzy­wio­ną kie­row­ni­cą le­żą­cy na dro­dze.

Wie­dział, że wy­siadł z auta i prze­szedł dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści me­trów do ścież­ki, do tego ro­we­ru, mimo że nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, jak po­ko­nał ten od­ci­nek.

Naj­pierw pod­niósł ro­wer.

Wy­pro­sto­wał kie­row­ni­cę.

Póź­niej wszedł na pole i ob­ser­wo­wał Pärs­si­nena le­żą­ce­go na dziew­czyn­ce. Wi­dział jego nagi ty­łek i jej nogi. Pärs­si­nen po­wta­rzał: „Nic nie szko­dzi, nic nie, nic nie, nic, nic, nnnnn…”. Ona mil­cza­ła, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że Pärs­si­nen za­ty­kał jej usta dło­nią. Był sil­ny. Ni­ski, ale sil­ny.

Stał przez chwi­lę i cze­kał, aż TO się skoń­czy. Bo wła­śnie się koń­czy­ło. Już się koń­czy­ło.

„N…nie. Pro­szę… nie, prze­stań, prze­stań… no prze­stań”, po­wie­dział po chwi­li.

Ja­kiś czas póź­niej Pärs­si­nen pod­niósł się i pod­cią­gnął spodnie.

„Cho­le­ra”, rzu­cił. Po­cił się.

Dziew­czyn­ka le­ża­ła nie­ru­cho­mo i wpa­try­wa­ła się w Pärs­si­nena.

„Cho­le­ra”, po­wie­dział Pärs­si­nen, a on, pró­bu­jąc roz­po­znać po wy­ra­zie twa­rzy, co tam­ten przez to ro­zu­miał, my­ślał jed­no­cze­śnie, że to już ko­niec, lecz Pärs­si­nen po­chy­lił się nad dziew­czyn­ką i za­ci­snął pal­ce na jej gar­dle.

Pra­wie nie za­re­ago­wa­ła.

Gdy zro­bił krok w kie­run­ku Pärs­si­nena, ten znów się wy­pro­sto­wał i po­wie­dział: „Cho­le­ra, mu­si­my ją stąd za­brać”, a kie­dy on na­wet nie drgnął, Pärs­si­nen spre­cy­zo­wał: „Trze­ba ją usu­nąć, musi znik­nąć, ja­sne?! Po­móż mi, je­ło­pie!”.

Stał tam i ob­ser­wo­wał Pärs­si­nena wlo­ką­ce­go dziew­czyn­kę wzdłuż ścież­ki ro­we­ro­wej.

„No po­móż mi w koń­cu, czło­wie­ku!”, krzyk­nął tam­ten, a gdy on wciąż się nie ru­szał, bo nie mógł, rzu­cił cia­ło dziew­czyn­ki, po­biegł do sa­mo­cho­du i pod­je­chał nim bli­żej do miej­sca, w któ­rym le­ża­ły zwło­ki i tkwił on.

Pärs­si­nen wy­siadł, przy­kuc­nął, przez chwi­lę jak­by się kon­cen­tro­wał, na­stęp­nie gwał­tow­nie po­de­rwał zwło­ki do góry i wło­żył do ba­gaż­ni­ka. Za­mknął kla­pę, wy­rzu­cił ro­wer na pole i po­wie­dział: „Zjeż­dża­my!”.

A on cią­gle tam stał i pa­trzył na ten ro­wer.

„Chcesz tu zo­stać, czy co?!”, za­wo­łał Pärs­si­nen z sa­mo­cho­du, po czym za­czął wa­lić i ko­pać w drzwi po stro­nie pa­sa­że­ra. W koń­cu ru­szył się i pod­szedł do auta. Wsiadł. Pärs­si­nen uru­cho­mił sil­nik. Przez mo­ment je­cha­li w mil­cze

niu. Słoń­ce świe­ci­ło. Na dro­dze nie było żad­ne­go in­ne­go sa­mo­cho­du. W koń­cu Pärs­si­nen skrę­cił w le­śną ścież­kę.

Po chwi­li wy­mam­ro­tał: „Znam ją”. Dziew­czyn­ka. On cały czas my­ślał o no­gach dziew­czyn­ki. Wciąż mia­ła na so­bie buty i le­ża­ła w ba­gaż­ni­ku. „Znam ją”, po­wtó­rzył Pärs­si­nen. „Znam tę oko­li­cę, tam da­lej jest je­zio­ro”, do­dał, po czym skie­ro­wał po­jazd w głąb lasu.

W dro­dze po­wrot­nej Pärs­si­nen mil­czał i po­cił się. On czuł to wy­raź­nie, czuł ten za­pach na­wet we wspo­mnie­niach. Pärs­si­nen po­cił się jak ża­den inny zna­ny mu czło­wiek, jego sza­ra ko­szu­la była prze­siąk­nię­ta po­tem i przy­kle­ja­ła się do cia­ła. On dla od­mia­ny wca­le nie był zgrza­ny. Trząsł się. Było mu zim­no. Gdy­by ktoś po­świę­cił temu choć odro­bi­nę uwa­gi, mu­siał­by za­uwa­żyć tę dziw­ną róż­ni­cę mię­dzy nimi, mu­siał­by do­strzec, że je­den się po­cił, a dru­gi marzł, mimo że po­dró­żo­wa­li tym sa­mym sa­mo­cho­dem. Jed­nak nie spo­tka­li ni­ko­go na swo­jej dro­dze, więc nikt nie mu­siał się nad tym za­sta­na­wiać.

Sie­dział w au­cie obok Pärs­si­nena, znów za­czę­li mi­jać zna­jo­me domy, po­dą­ża­li wi­dy­wa­ny­mi co­dzien­nie uli­ca­mi, a on my­ślał o dziew­czyn­ce. O tej chwi­li, gdy Pärs­si­nen wrzu­cał ją do wody, i o sce­nie z fil­mu, któ­ra nie mia­ła z tym nic wspól­ne­go, a któ­rej po pro­stu nie mógł wy­ma­zać z pa­mię­ci, mimo że wszyst­ko już się skoń­czy­ło, a on prze­cież nic nie zro­bił, nie do­tknął jej, na­wet jej nie do­tknął, był tego pe­wien, nie chciał na­wet kiw­nąć pal­cem dla Pärs­si­nena.

Pärs­si­nen pro­wa­dził, a on wi­dział przez przed­nią szy­bę let­ni dzień.

Gdy w koń­cu do­tar­li na miej­sce, Pärs­si­nen od­sta­wił sa­mo­chód na par­king obok be­to­no­we­go klo­ca oto­czo­ne­go drze­wa­mi, a on wy­siadł, zo­sta­wił spo­co­ne­go Pärs­si­nena, po­szedł na górę do swo­je­go miesz­ka­nia i od razu za­czął wrzu­cać do tor­by po­dróż­nej wszyst­ko, co zna­la­zło się w za­się­gu jego ręki, wszyst­ko, co miał w sza­fach i szu­fla­dach.

Spoj­rzał na ze­gar, dał so­bie dwa­dzie­ścia mi­nut, wy­rzu­cił do śmiet­ni­ka każ­dą rzecz, któ­ra nie zmie­ści­ła się do tor­by, opróż­nił lo­dów­kę, wy­rzu­cił do śmie­ci za­pa­sy, wszyst­ko do śmie­ci, do wie­lu wor­ków na śmie­ci, któ­re usta­wił obok tor­by, zdjął z łóż­ka po­ściel i ją tak­że ci­snął do ko­lej­ne­go wor­ka na śmie­ci, a po­tem zszedł na dół, w su­mie mu­siał tak scho­dzić trzy razy, wy­cho­dzić na słoń­ce i znów wspi­nać się na górę do za­cie­nio­ne­go miesz­ka­nia, trząsł się z zim­na i w słoń­cu, i w cie­niu, a w od­da­li wi­dział Pärs­si­nena, któ­ry po­le­wał opo­ny sa­mo­cho­du wodą ze szlau­cha i tak sku­piał się na swo­im za­da­niu, że w ogó­le go nie za­uwa­żył.

W drżą­cych pro­mie­niach słoń­ca przy­pa­try­wał się Pärs­si­nenowi i w tym sa­mym cza­sie kon­tro­lo­wa­ny­mi ru­cha­mi umiesz­czał w kon­te­ne­rze wor­ki na śmie­ci, je­den po dru­gim.

Na uli­cy za­czę­li się już po­ja­wiać lu­dzie, po­trą­ca­li go, prze­cho­dząc, przy­cho­dzi­li i od­cho­dzi­li, sta­li, nic do nie­go nie ma­jąc, star­sza, pi­ja­na ko­bie­ta miesz­ka­ją­ca tuż obok nie­go nio­sła za­ku­py i pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę sama ze sobą, a Su­san­na, dziew­czy­na, któ­ra zaj­mo­wa­ła dom na­prze­ciw­ko i o któ­rej czę­sto my­ślał, o któ­rej kie­dyś ma­rzył, mi­nę­ła go w to­wa­rzy­stwie dwóch przy­ja­ció­łek i wszyst­kie trzy po­zdro­wi­ły go tak ra­do­śnie, jak robi się to tyl­ko w let­ni dzień.

Dziew­czy­ny cały czas chi­cho­ta­ły. Po­wie­dzia­ły, że wra­ca­ją znad je­zio­ra… in­ne­go je­zio­ra, a Pärs­si­nen nadal pu­co­wał i szo­ro­wał ba­gaż­nik, na­wet nie pod­no­sząc gło­wy.

Wra­ca­jąc do domu, przez chwi­lę to­wa­rzy­szył przy­ja­ciół­kom. Nio­sły ko­stiu­my ką­pie­lo­we, mia­ły mo­kre wło­sy i szły boso, mimo że na as­fal­cie le­ża­ło peł­no roz­bi­tych bu­te­lek po pi­wie; my­ślał o tym, krok po kro­ku wspi­na­jąc się na górę, a po­tem za­mknął za sobą drzwi miesz­ka­nia, wziął książ­kę te­le­fo­nicz­ną i za­dzwo­nił do fir­my, któ­ra mia­ła za­brać łóż­ko i je znisz­czyć.

Nie było ła­two wy­ja­śnić, że nie cho­dzi o prze­pro­wadz­kę, lecz o po­zby­cie się me­bli, któ­re nie na­da­ją się już do użyt­ku, ale w koń­cu roz­mów­ca zro­zu­miał i za­pew­nił, że po­ja­wi się ju­tro wcze­snym ran­kiem.

Po­tem przez chwi­lę ga­pił się przez okno na drze­wa i nie­bo i sły­szał przez szy­bę stłu­mio­ny dźwięk od­ku­rza­cza, któ­rym Pärs­si­nen czy­ścił swój sa­mo­chód.

Póź­niej jesz­cze raz ob­szedł małe miesz­ka­nie i tym, co zna­lazł, za­peł­nił ostat­ni wo­rek na śmie­ci. Kil­ka­krot­nie spraw­dzał wszyst­kie po­miesz­cze­nia, aż upew­nił się, że są pu­ste, po czym wy­szedł na bia­łą klat­kę scho­do­wą, za­mknął drzwi, usły­szał, jak się za­trza­snę­ły, zo­sta­wił w zam­ku klucz dla lu­dzi z fir­my prze­pro­wadz­ko­wej i wy­szedł na słoń­ce.

Wrzu­cił wo­rek na śmie­ci do kon­te­ne­ra. Pärs­si­nen ku­cał na tyl­nej ka­na­pie sa­mo­cho­du i usu­wał pla­my, któ­rych nie było, któ­re nie mo­gły po­wstać, bo dziew­czyn­ka le­ża­ła w ba­gaż­ni­ku. Mimo to czy­ścił je nie­mal me­cha­nicz­nie, nie dało się go po­wstrzy­mać, więc on pod­szedł do auta i po­wie­dział: „Idę już”.

Pärs­si­nen wy­pro­sto­wał się i wpa­try­wał w nie­go. „Krwa­wi­ła. Cho­le­ra. Ba­gaż­nik jest pe­łen plam krwi i są­dzę, że na tyl­nej ka­na­pie…”

„Idę już”, po­wtó­rzył i uj­rzał, że na twa­rzy Pärs­si­nena wy­ma­lo­wał się wy­raz za­sko­cze­nia, któ­re on sam też od­czu­wał, za­sko­cze­nia kom­plet­nym spo­ko­jem, jaki go ota­czał. Tor­ba po­dróż­na zwi­sa­ła mu zu­peł­nie swo­bod­nie z ra­mie­nia, słoń­ce grza­ło i nie słu­chał, co mówi Pärs­si­nen.

„Idę już. Nie zo­ba­czy­my się wię­cej”, po­wie­dział i przez krót­ką chwi­lę przy­glą­dał się otwar­tym ustom Pärs­si­nena, po­tem od­wró­cił się i po­szedł na przy­sta­nek. Po kil­ku mi­nu­tach nad­je­chał au­to­bus. Ku­pił bi­let i usiadł z tyłu.

Szyb­ko stra­cił z pola wi­dze­nia sza­ry dom, z któ­rym nic go nie łą­czy­ło. Czer­wo­ny sa­mo­chód wy­glą­dał jak za­baw­ka, gdy au­to­bus wje­chał na szo­sę i od­sło­nił wi­dok na par­king.

Pärs­si­nen znik­nął z jego ży­cia.1

W dniu po­że­gna­nia Ke­to­la wstał o szó­stej rano.

Wziął zim­ny prysz­nic, po czym za­ło­żył ubra­nie, któ­re przy­go­to­wał po­przed­nie­go dnia i po­ło­żył przy łóż­ku. Ciem­no­zie­lo­ną ma­ry­nar­kę i pa­su­ją­ce do niej czar­ne spodnie.

Zjadł dwie krom­ki chle­ba z odro­bi­ną ma­sła, prze­czy­tał krót­ki ar­ty­kuł w ga­ze­cie, wy­pił fi­li­żan­kę kawy, łyk wód­ki i szklan­kę wody, by po­zbyć się z ust sma­ku al­ko­ho­lu.

Umył szklan­kę i fi­li­żan­kę, od­sta­wił obie z po­wro­tem do szaf­ki, zło­żył ga­ze­tę, a po­tem przez pięć mi­nut sie­dział przy sto­le, wpa­tru­jąc się przez ciem­ność za ku­chen­nym oknem w za­śnie­żo­ne drze­wa w ogród­ku są­sia­da.

Po pię­ciu mi­nu­tach wstał, zdjął z wie­sza­ka płaszcz, za­ło­żył go i po­szedł do sa­mo­cho­du. Auto sta­ło pod wia­tą, ale mi­nio­na noc była bar­dzo zim­na i szy­by za­mar­z­ły.

Ze­skro­bał z nich lód, wsiadł do środ­ka, włą­czył na­wiew i cze­kał tak dłu­go, aż stwier­dził, że wi­docz­ność jest do­sta­tecz­nie do­bra. Skie­ro­wał sa­mo­chód przez gru­bą war­stwę śnie­gu na szo­sę w kie­run­ku Tur­ku.

W ka­bi­nie po­wo­li roz­cho­dzi­ło się cie­pło, a Ke­to­la za­czął od­czu­wać zmę­cze­nie. W nocy nie mógł spać. Co ja­kiś czas wsta­wał i pró­bo­wał się czym za­jąć. Się­gnął po książ­kę, jed­nak już po prze­czy­ta­niu pierw­szej stro­ny nie pa­mię­tał, co na niej na­pi­sa­no, włą­czył i wy­łą­czył te­le­wi­zor, a ostat­nie go­dzi­ny spę­dził na wpa­try­wa­niu się w su­fit i cze­ka­niu na prze­ni­kli­wy dźwięk bu­dzi­ka.

Te­raz uru­cho­mił od­twa­rzacz CD, by nie za­snąć, i wy­brał pio­sen­kę, któ­rą ostat­nio wciąż sły­szał w dro­dze do pra­cy. Nie znał się zbyt do­brze na mu­zy­ce, ale ten nu­mer mu się po­do­bał, duet na dwa fle­ty po­przecz­ne, któ­re­go kom­po­zy­to­ra nie znał. Pły­tę do­stał kil­ka lat temu na uro­dzi­ny od swo­je­go syna, Ta­pa­nie­go.

Ta­pa­ni dał mu ją bez okład­ki in­for­mu­ją­cej o ty­tu­le i au­to­rze mu­zy­ki. To było ty­po­we dla Ta­pa­nie­go, Ke­to­la ucie­szył się z pre­zen­tu, ale to było ty­po­we dla syna, że nie za­łą­czył okład­ki, a było już za póź­no, by za­py­tać go o kom­po­zy­to­ra mu­zy­ki, a przy­najm­niej nie dało się tego zro­bić w ja­kimś z góry okre­ślo­nym cza­sie, choć Ke­to­la po­sta­no­wił, że na­stęp­nym ra­zem spró­bu­je.

Utwór mu się po­do­bał, smu­tek mu­zy­ki był na­praw­dę wy­jąt­ko­wy, był tak do­bit­ny, że słu­cha­jąc jej w mi­nio­nych ty­go­dniach, od razu czuł się nie­co le­piej.

Zmu­szał się, by nie za­mknąć oczu, i za­śmiał się dwa razy w cią­gu kil­ku se­kund, po­nie­waż przez gło­wę w krót­kim od­stę­pie cza­su prze­pły­nę­ły mu dwie my­śli, któ­re go roz­ba­wi­ły, a przy­najm­niej skło­ni­ły do śmie­chu: że szko­da by było aku­rat ostat­nie­go dnia pra­cy zgi­nąć w wy­pad­ku spo­wo­do­wa­nym wy­łącz­nie z wła­snej winy i że być może póź­niej, gdy Nur­me­la za­cznie wy­gła­szać mowę, na któ­rą wszy­scy cze­ka­li z ta­kim na­pię­ciem, w koń­cu utnie so­bie drzem­kę. Nur­me­la nie mógł­by wziąć mu tego za złe… tego dnia…

Ke­to­la chi­cho­tał pod no­sem jesz­cze przez ja­kiś czas, a po­tem pio­sen­ka za­czę­ła go smu­cić, więc wy­łą­czył od­twa­rzacz.

Szum na­wie­wu wy­peł­niał ka­bi­nę. We wnę­trzu sa­mo­cho­du zro­bi­ło się cie­pło, Ke­to­la czuł go­rą­co i wy­obra­żał so­bie mo­ment, gdy po raz pierw­szy bez­po­śred­nio po­czu­je róż­ni­cę mię­dzy cie­płem w sa­mo­cho­dzie i zim­ną ciem­no­ścią po dru­giej stro­nie szy­by.

Wciąż opa­da­ły mu po­wie­ki, nie mógł na to nic po­ra­dzić, ale już do­jeż­dżał na miej­sce, już utknął w kor­ku w cen­trum mia­sta i wie­dział, że sy­tu­acja na dro­dze wy­glą­da na gor­szą, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści, że jego po­dróż po­trwa jesz­cze tyl­ko parę mi­nut.

Śnieg mie­szał się ze spa­li­na­mi, a żół­te przed­nie świa­tła sa­mo­cho­du zle­wa­ły się z czer­wo­ny­mi świa­tła­mi sto­pu, co two­rzy­ło oso­bli­wy ob­raz, któ­ry wi­dział jak­by po raz pierw­szy, po raz pierw­szy w ten spo­sób, co oczy­wi­ście było głu­po­tą. Zro­bił do­kład­nie to, cze­go po­wi­nien był za­nie­chać, po­czął do­szu­ki­wać się cze­goś szcze­gól­ne­go w tym zi­mo­wym dniu, któ­ry w rze­czy­wi­sto­ści był do­kład­nie taki sam jak wszyst­kie inne.

W koń­cu skrę­cił w lewo i mało uczęsz­cza­ną, wą­ską uli­cą do­je­chał do du­że­go bu­dyn­ku, w któ­rym pra­co­wał.

Jak co­dzien­nie od lat jego wzrok po­wę­dro­wał ku trze­cie­mu pię­tru, w kie­run­ku okna, za któ­rym znaj­do­wa­ło się jego biu­ro. Nie pa­li­ło się tam jesz­cze świa­tło, bę­dzie dziś pierw­szy, co było jak naj­bar­dziej na­tu­ral­ne, w koń­cu od wie­lu lat po­ja­wiał się w pra­cy przed in­ny­mi.

Do­pie­ro przez ostat­nie dwa lata, od­kąd Kim­mo Jo­en­taa stra­cił żonę, za­czął czę­sto wi­dy­wać świa­tło w biu­rze, a gdy wcho­dził do środ­ka, Kim­mo sie­dział już przy biur­ku przed szu­mią­cym kom­pu­te­rem. Dziś Ke­to­la z roz­my­słem przy­je­chał jesz­cze wcze­śniej niż zwy­kle, by wy­grać tę drob­ną, śmiesz­ną ry­wa­li­za­cję, przy­pusz­czał jed­nak – lub ra­czej był pe­wien – że Kim­mo w ogó­le nie po­strze­gał tej sy­tu­acji w ta­kich ka­te­go­riach, lecz po pro­stu za­wsze zja­wiał się w biu­rze wcze­śniej, gdy nie mógł już wy­trzy­mać w domu.

W każ­dym ra­zie Ke­to­la le­piej ro­zu­miał przy­czy­ny, dla któ­rych Kim­mo czę­sto o świ­cie przy­cho­dził do biu­ra, niż wła­sne mo­ty­wy dzia­ła­nia. W pierw­szych la­tach służ­by z pew­no­ścią była to am­bi­cja, pró­ba wy­róż­nie­nia się spo­śród in­nych, co mu się w koń­cu uda­ło. Jed­nak póź­niej ten po­wód prze­stał mieć zna­cze­nie, po­nie­waż Ke­to­la za­jął kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko, o któ­re się sta­rał, i dziś nie miał po­ję­cia, dla­cze­go po­tem wciąż sta­wiał się w pra­cy jako pierw­szy.

Nie­waż­ne… dziś Kim­mo na pew­no po­sta­rał­by się nie przy­cho­dzić zbyt wcze­śnie. Tak, o ile zna Kim­mo, to ten przyj­dzie dziś wy­jąt­ko­wo póź­no, tyl­ko po to, by za­pew­nić Ke­to­li tro­chę swo­bo­dy w tym ostat­nim dniu pra­cy, by w pu­stym biu­rze mógł ro­bić co­kol­wiek, w ra­zie wąt­pli­wo­ści wy­ci­szyć się i po­my­śleć w spo­ko­ju.

Ke­to­la ci­cho za­chi­cho­tał i da­lej brnął przez co­raz moc­niej pa­da­ją­cy śnieg. Lu­bił Kim­mo – jego pra­wość czy jak­kol­wiek by to na­zwać. Co praw­da spo­sób, w jaki brał wszyst­ko tak cho­ler­nie na se­rio, był nie­co upier­dli­wy… ale na­praw­dę lu­bił tego fa­ce­ta i przez całe dwa lata no­sił się z my­ślą, by kie­dyś po­roz­ma­wiać z nim dłu­żej o śmier­ci jego żony, po­nie­waż nie mógł się po­zbyć wra­że­nia, że ten czło­wiek w koń­cu przez to zwa­riu­je, a o wa­ria­tach, zwłasz­cza o mło­dych wa­ria­tach, Ke­to­la wie­dział na­praw­dę dużo.

Jak każ­de­go ran­ka po­zdro­wił męż­czy­znę przy bra­mie. Kiw­nął mu gło­wą, a tam­ten od­po­wie­dział tym sa­mym ge­stem. O ile się nie my­lił, to wi­ta­li się tak każ­de­go dnia i przez te wszyst­kie lata nie za­mie­ni­li ze sobą ani sło­wa. Po­my­ślał, że musi się jesz­cze nad tym za­sta­no­wić, ale w tej chwi­li na­praw­dę nie przy­po­mi­nał so­bie ani jed­nej roz­mo­wy.

Ke­to­la wje­chał win­dą na trze­cie pię­tro i udał się ciem­nym ko­ry­ta­rzem do swo­je­go biu­ra. Włą­czył świa­tło, usiadł przy biur­ku i uru­cho­mił kom­pu­ter. Był to cał­kiem nowy sprzęt, naj­now­szy mo­del, mimo że po­przed­nie dzia­ła­ły rów­nie do­brze, a co waż­niej­sze po dłu­gich ćwi­cze­niach Ke­to­la był w sta­nie ob­słu­gi­wać ich sys­tem ope­ra­cyj­ny.

Dy­rek­cja była jed­nak tak dum­na z in­we­sty­cji, że umie­ści­ła w ga­ze­cie duży ar­ty­kuł na ten te­mat. Nur­me­la ocho­czo i dość prze­ko­nu­ją­co po­zo­wał do zdję­cia przed jed­nym z kom­pu­te­rów, mimo że jako je­dy­ny czło­nek ze­spo­łu znał się na no­wych tech­no­lo­giach jesz­cze mniej niż Ke­to­la. A Tu­omas He­ino­nen po­ka­zał dzien­ni­kar­ce, któ­rej to za­im­po­no­wa­ło, co moż­na zro­bić z ta­kim sprzę­tem i po­łą­czo­nym w per­fek­cyj­ną sieć sys­te­mem. Ten fa­cet na­praw­dę do­brze się na tym znał, czę­sto po­ma­gał Ke­to­li, gdy jego ekran ro­bił się czar­ny lub po­ja­wia­ły się na nim ko­mu­ni­ka­ty o błę­dzie, i wy­ka­zy­wał przy tym nad­zwy­czaj­ną cier­pli­wość.

Przez wzgląd na Nur­me­lę Ke­to­la brał udział w szko­le­niach pro­wa­dzo­nych przez na­dę­tych eks­per­tów od in­for­ma­ty­ki, mimo że wszy­scy wie­dzie­li, iż bę­dzie pra­co­wać przy no­wym kom­pu­te­rze tyl­ko przez parę ty­go­dni. Po­now­nie za­chi­cho­tał, przy­po­mniaw­szy so­bie dni, w któ­rych od­by­wa­ło się se­mi­na­rium, po­nie­waż rze­czy­wi­ście tro­chę so­bie wte­dy po­fol­go­wał, cza­sem stro­ił żar­ty ni­czym uczniak, a raz tak dłu­go huś­tał się na krze­śle, że w koń­cu z hu­kiem ru­nął na pod­ło­gę.

Sie­dzą­cy koło nie­go He­ino­nen drgnął. Pe­tri Grön­holm wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem, na­wet wiecz­nie po­waż­ny Kim­mo się uśmiech­nął, a re­fe­rent w koń­cu za­milkł choć na dwie se­kun­dy i pa­trzył na nie­go jak na przy­by­sza z ko­smo­su.

Ke­to­la uwa­żał, że w jego wie­ku moż­na so­bie cza­sem po­zwo­lić na ta­kie małe eks­tra­wa­gan­cje, w koń­cu wca­le nie chciał wie­dzieć, co mó­wio­no o nim na ko­ry­ta­rzach fir­my, i już na samą myśl o tym tro­chę krę­ci­ło mu się w gło­wie.

Na ekra­nie po­ja­wi­ły się czte­ry małe sym­bo­le na ja­skra­wo­nie­bie­skim tle – do­myśl­ne usta­wie­nia pro­du­cen­ta. Po­zo­sta­li wy­bra­li już wła­sne tła ekra­nów, He­ino­nen – sło­necz­ną pla­żę, Grön­holm – gwiaz­dę fiń­skie­go ho­ke­ja, któ­ra od­no­si­ła suk­ce­sy w pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej li­dze pro­fe­sjo­nal­nej, a Kim­mo Jo­en­taa – zdję­cie czer­wo­ne­go ko­ścio­ła nad nie­bie­ską wodą.

Ile­kroć Ke­to­la je wi­dział, czuł ukłu­cie w oko­li­cy żo­łąd­ka i – mó­wiąc szcze­rze – trak­to­wał jako bez­czel­ność to, że co­dzien­nie mniej lub bar­dziej świa­do­mie musi oglą­dać tę fo­to­gra­fię. Na cmen­ta­rzu mię­dzy czer­wo­nym ko­ścio­łem a mo­rzem spo­czy­wa­ła żona Kim­mo, Ke­to­la był tam w dniu po­grze­bu. To, że Kim­mo wy­brał na tło pul­pi­tu fo­to­gra­fię ko­ścio­ła, na­su­wa­ło kil­ka py­tań. Na przy­kład: co wła­ści­wie dzia­ło się we wnę­trzu tego czło­wie­ka? Jak so­bie po­ra­dzić, gdy ktoś taki co­dzien­nie pra­cu­je przy biur­ku na­prze­ciw­ko nas? Ke­to­la nie mógł się w tym po­ła­pać.

Przez chwi­lę sie­dział opar­ty o krze­sło i wy­glą­dał przez okno. Na dwo­rze wciąż pa­no­wa­ła ciem­ność, na szy­bie zbie­ra­ły się płat­ki śnie­gu i w oka­mgnie­niu za­mie­nia­ły w mięk­ką, bia­łą masę.

O ile się nie my­lił, nie miał tu nic do ro­bo­ty. Już w ze­szłym ty­go­dniu po­sprzą­tał swo­je biur­ko, za­brał to, co chciał za­trzy­mać, i usu­nął wszyst­ko, co nie było mu już po­trzeb­ne. Chciał unik­nąć ko­niecz­no­ści po­spiesz­ne­go pa­ko­wa­nia się ostat­nie­go dnia, w po­nu­rym lub roz­ba­wio­nym na­stro­ju. Nie miał zbyt wie­lu rze­czy. Wła­ści­wie był to tyl­ko kar­ton po bu­tach pe­łen przed­mio­tów, któ­rym trud­no było przy­pi­sać ja­kieś więk­sze zna­cze­nie.

Na­tu­ral­nie Ke­to­la nie miał za­mia­ru pra­co­wać tego dnia. Ostat­nie ty­go­dnie spę­dził głów­nie na wpro­wa­dza­niu w obo­wiąz­ki swo­je­go na­stęp­cy. Pa­avo Sund­ström przy­był z Hel­si­nek, Ke­to­la zdą­żył go już oce­nić jako na­praw­dę trud­ne­go, ale sym­pa­tycz­ne­go fa­ce­ta, oby z ja­ki­miś nie­od­kry­ty­mi jesz­cze umie­jęt­no­ścia­mi w za­na­drzu. Gdy­by przy­najm­niej na­le­żał do tych am­bit­nych ka­rie­ro­wi­czów, ale Sund­ström był je­dy­nie o dzie­sięć lat młod­szy od Ke­to­li i wy­róż­niał się dzi­wacz­nym, gra­ni­czą­cym z cy­ni­zmem po­czu­ciem hu­mo­ru, któ­re od cza­su do cza­su prze­szka­dza­ło na­wet Ke­to­li. Był wy­so­kim, nie­zgrab­nym męż­czy­zną z za­ko­la­mi, o im­po­nu­ją­cej po­wierz­chow­no­ści i Ke­to­la przy­pusz­czał, że nie­któ­rzy igno­ran­ci in­ter­pre­to­wa­li to jako ozna­kę ta­len­tu przy­wód­cze­go. Mu­siał jed­nak przy­znać, że wy­ni­ki pierw­szych ty­go­dni pra­cy Sund­ströma wy­da­wa­ły się zdra­dzać jego do­kład­ność. A było to za­le­d­wie po­cząt­ko­we, być może nie­co nie­obiek­tyw­ne wra­że­nie.

Ke­to­la wstał, a wła­ści­wie ze­rwał się z miej­sca, choć zu­peł­nie nie wie­dział po co. By po­zbyć się my­śli o Sund­strömie, czy dla­te­go że po pro­stu był nie­co nie­spo­koj­ny? Może po­peł­nił błąd, przy­szedł­szy wła­śnie tego dnia jesz­cze wcze­śniej niż zwy­kle? Le­piej by­ło­by po­ja­wić się w biu­rze koło po­łu­dnia albo na­wet na po­cząt­ku prze­mó­wie­nia Nur­me­li. Po­słu­chał­by go przez kwa­drans, po­wie­dział „do wi­dze­nia” i ze­brał się do wyj­ścia.

Za­sta­na­wiał się, czy nie po­wi­nien wła­śnie tak zro­bić, miał jesz­cze mnó­stwo cza­su, żeby po­je­chać z po­wro­tem do domu, po­ło­żyć się do łóż­ka – na­praw­dę od­czu­wał już spo­re zmę­cze­nie – a znacz­nie póź­niej, gdy wszyst­ko bę­dzie się już mia­ło ku koń­co­wi, po­dzię­ko­wać Nur­me­li za prze­mo­wę i la­ko­nicz­nie się po­że­gnać.

Jed­nak pod­jął inną de­cy­zję, a to za spra­wą my­śli, któ­ra w mgnie­niu oka na­bra­ła kształ­tów. Znacz­nie póź­niej Ke­to­la wie­lo­krot­nie za­da­wał so­bie py­ta­nie, skąd wzię­ła się aku­rat w tej chwi­li, mu­sia­ła mieć zwią­zek z kar­to­nem po bu­tach i umiesz­czo­ny­mi w nim rze­cza­mi lub z za­śnie­żo­ną, ciem­ną szy­bą okien­ną, w któ­rą się wpa­try­wał, gdy przy­szło mu to do gło­wy. Była to myśl o czymś, o czym daw­no za­po­mniał, i był to też mo­ment, w któ­rym w biu­rze po­ja­wił się Kim­mo Jo­en­taa.

– Cześć – usły­szał Ke­to­la.

Uniósł rękę, na­po­tkał py­ta­ją­ce spoj­rze­nie Kim­mo i po­wie­dział:

– Mu­szę cze­goś po­szu­kać.

Ru­szył na­przód i zo­sta­wił go za sobą.

– Mogę w czymś po­móc? – za­wo­łał za nim Kim­mo, a Ke­to­la wca­le nie miał za­mia­ru od­po­wia­dać, ale ob­ró­cił się i po­wie­dział:

– Tak, być może. Chodź. Szu­kam cze­goś.

Scho­dzi­li scho­da­mi szyb­ko i w mil­cze­niu, a Ke­to­la mó­wił bar­dziej do sie­bie niż do Kim­mo:

– To było, jesz­cze za­nim za­czą­łeś tu pra­co­wać, wie­ki temu…

Ką­tem oka za­uwa­żył, że Kim­mo kiw­nął gło­wą. Przy­spie­szył kro­ku, bo te­raz – sko­ro so­bie przy­po­mniał – chciał to już mieć za sobą, to prze­cież była spra­wa, któ­ra od… od nie­mal trzy­dzie­stu lat cze­ka­ła na wy­ja­śnie­nie.

– To mu­sia­ło być ze trzy­dzie­ści lat temu… – mó­wił. – Nie… trzy­dzie­ści dwa… trzy­dzie­ści trzy lata.

Kim­mo kiw­nął gło­wą.

– Obłęd… – po­wie­dział Ke­to­la.

Cen­tral­ne ar­chi­wum dzia­łu znaj­do­wa­ło się na pierw­szym pię­trze i zaj­mo­wa­ło trzy po­łą­czo­ne ze sobą, wy­jąt­ko­wo ste­ryl­nie urzą­dzo­ne i duże po­miesz­cze­nia. Przy bia­łym biur­ku w pierw­szym z nich sie­dział mło­dy czło­wiek, któ­re­go Ke­to­la nie znał, wi­docz­nie był nowy.

– Szu­ka­my cze­goś – po­wie­dział Ke­to­la i wy­da­wa­ło się, że cze­ka, aż męż­czy­zna mu to coś wrę­czy.

– Tak… cze­go do­kład­nie? – za­py­tał mło­dy ar­chi­wi­sta.

– Ta­kie­go… cze­goś w ro­dza­ju mo­de­lu.

Mło­dy męż­czy­zna nie­pew­nie kiw­nął gło­wą.

– Mo­de­lu. Spra­wa sprzed trzy­dzie­stu trzech lat.

Po­now­ne kiw­nię­cie.

– 1974. Od­by­wa­ły się wte­dy Mi­strzo­stwa Świa­ta w Pił­ce Noż­nej, więc to mu­siał być 1974.

– Tak… to już… dość daw­no… – po­wie­dział męż­czy­zna.

– Słu­chaj, pra­cu­jesz tu? – za­py­tał Ke­to­la.

– Ja…

– Py­tam, czy tu pra­cu­jesz, czy tyl­ko po­ma­gasz? Może w ogó­le nie wiesz, gdzie mo­gli­by­śmy zna­leźć…

– Nie, nie, pra­cu­ję tu, wła­śnie… od trzech ty­go­dni… je­stem na okre­sie prób­nym.

– Hmm, no tak – za­mru­czał Ke­to­la. – A gdzie jest Päi­vi? Nor­mal­nie to ona się tym zaj­mu­je.

– Tak, wła­śnie dla­te­go… Päi­vi jest na urlo­pie, dla­te­go ten ty­dzień spę­dzam tu sam…

– Ro­zu­miem – po­wie­dział Ke­to­la. – Do­bra, uwa­żaj. To spra­wa sprzed trzy­dzie­stu trzech lat, tech­ni­cy zbu­do­wa­li wte­dy mo­del… coś w ro­dza­ju… ma­kie­ty ko­le­jo­wej tyl­ko bez ko­lej­ki.

– Ke­to­la ode­tchnął z ulgą, bo nie­źle mu wy­szło to wy­ja­śnie­nie, ale mło­dy czło­wiek naj­wy­raź­niej do ni­cze­go się nie nada­wał, po­nie­waż nadal nic nie poj­mo­wał.

– Ro­zu­miesz? Szu­ka­my mo­de­lu, czwo­ro­kąt­ne­go mo­de­lu z pla­sti­ku… gdzie może być coś ta­kie­go?

Wy­da­wa­ło się, że te­raz chło­pak przy­najm­niej za­czął my­śleć.

– Ja­kiś po­mysł? – za­py­tał Ke­to­la.

– No więc, trzy­dzie­ści trzy lata… to było…

– Daw­no temu – do­po­wie­dział Ke­to­la

– Tak… tu­taj na gó­rze wła­ści­wie nic nie mamy, a już na pew­no nie ma tu żad­ne­go mo­de­lu ani ni­cze­go ta­kie­go. Naj­wy­żej na dole, tam trzy­ma­my…

– Tak?

– Tam jest ta­kie po­miesz­cze­nie, gdzie sto­ją naj­róż­niej­sze rze­czy, Päi­vi mówi, że to praw­dzi­wy hor­ror, to jak­by na­sza gra­ciar­nia…

– Ach tak?

– Tak, bo wszyst­kie ma­te­ria­ły są strasz­nie po­mie­sza­ne i nie mają już zna­cze­nia.

– W ta­kim ra­zie zejdź­my na dół.

– Tak… ale te­raz nie mogę stąd wyjść.

– Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał Ke­to­la.

– Eeeee, Ant­ti, Ant­ti Lap­pe­en­ran­ta.

Ke­to­la na­gle po­czuł, że jest w świet­nym hu­mo­rze i nie­mal w na­stro­ju do żar­tów. Wy­cią­gnął swo­ją le­gi­ty­ma­cję służ­bo­wą – prze­mknę­ło mu przez myśl, że być może robi to po raz ostat­ni – trzy­mał ją przed no­sem mło­dzień­ca i wy­ja­śniał:

– Ant­ti Lap­pe­en­ran­to, zo­sta­jesz za­trzy­ma­ny w związ­ku z po­dej­rze­niem o co­kol­wiek. W każ­dym ra­zie wpa­dłeś po uszy. Chodź za mną.

Po­tem ru­szył przo­dem, upew­niw­szy się spoj­rze­niem przez ra­mię, że Kim­mo i zdu­mio­ny mło­kos idą za nim.

Zje­cha­li win­dą do piw­ni­cy, do któ­rej nie moż­na się było do­stać in­a­czej, po­nie­waż scho­dy koń­czy­ły się drzwia­mi, do któ­rych – jak się wy­da­wa­ło – nikt nie miał klu­cza.

– Pro­szę – po­wie­dział Ke­to­la, gdy byli już na dole, i mło­dy ar­chi­wi­sta po­pro­wa­dził ich do po­miesz­cze­nia po­ło­żo­ne­go jesz­cze bar­dziej na ubo­czu niż sam po­ziom piw­nicz­ny. Było dość duże, jed­nak bio­rąc pod uwa­gę licz­bę rze­czy, któ­re się w nim znaj­do­wa­ły, wy­da­wa­ło się wy­jąt­ko­wo małe.

Ke­to­la zdu­miał się, a Kim­mo po­wie­dział:

– Hmm.

– No cóż… – po­twier­dził mło­dy czło­wiek.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nia­ło kil­ka kon­dy­gna­cji kar­to­nów, czę­ścio­wo otwar­tych i uka­zu­ją­cych w swym wnę­trzu mniej lub bar­dziej za­wa­la­ne bru­dem, wy­bla­kłe se­gre­ga­to­ry z ak­ta­mi. Ta­kie same se­gre­ga­to­ry sta­ły i le­ża­ły na re­ga­łach, a przy ścia­nach po­miesz­cze­nia po­usta­wia­no cia­sno obok sie­bie sta­re sprzę­ty: ko­piar­ki, dru­kar­ki, rzut­ni­ki. Ke­to­la czuł za­pach ku­rzu osa­dza­ją­ce­go się na wszyst­kich przed­mio­tach, a po­nie­waż wciąż miał ocho­tę do żar­tów, rzu­cił:

– Päi­vi mo­gła­by tu przy oka­zji po­sprzą­tać.

– Hmm, tak… to tyl­ko tak tym­cza­so­wo, my… to jest ar­chi­wum… bo mnie wte­dy jesz­cze tam nie było, ale Päi­vi opo­wia­da­ła, że po pro­stu mu­sie­li zro­bić miej­sce i od­sta­wi­li tu rze­czy, któ­re nie są tak waż­ne… nie­któ­re wkrót­ce mają zo­stać usu­nię­te.

– Oczy­wi­ście… a gdzie jest mój mo­del?

– Eeeee… tak, je­śli gdzieś jest, to na pew­no tu­taj.

Kim­mo uto­ro­wał so­bie dro­gę mię­dzy kar­to­na­mi, sta­nął po­środ­ku po­miesz­cze­nia i za­py­tał:

– Ja­kiej on jest wiel­ko­ści? To zna­czy, jaką ma dłu­gość i sze­ro­kość?

Ke­to­la przez chwi­lę się za­sta­na­wiał:

– Są­dzę, że ma wiel­kość mniej wię­cej ma­łe­go sto­łu. I ma też kół­ka.

– Kół­ka? – za­py­tał mło­dy ar­chi­wi­sta.

– Tak, prze­ta­cza­li­śmy go za­wsze z biu­ra do sali kon­fe­ren­cyj­nej i z po­wro­tem. Ma kół­ka. Stół na kół­kach.

Kim­mo pod­szedł do sprzę­tów usta­wio­nych pod ścia­na­mi, nie­któ­re były przy­kry­te bia­ły­mi płach­ta­mi. Ke­to­la po­dą­żył za nim i wła­śnie po­tknął się o ja­kiś kar­ton, gdy Jo­en­taa za­wo­łał:

– Tu­taj!

– Co?

– To chy­ba to. – Kim­mo nie­co się od­su­nął i od­sło­nił mo­del, któ­re­go szu­kał Ke­to­la. Ke­to­la stał jesz­cze na wpół opar­ty o kar­ton, wy­pro­sto­wał się i zo­ba­czył czwo­ro­bok z pla­sti­ku. Wes­tchnął na jego wi­dok. Usły­szał to, ale sam nie wie­dział, z ja­kie­go za­ka­mar­ka jego du­szy wy­do­był się ten dźwięk, i nie po­tra­fił go zin­ter­pre­to­wać.

– Tak, to on – po­wie­dział i pod­szedł bli­żej. Stał przez chwi­lę bez ru­chu i czuł, że pró­bu­je przy­po­mnieć so­bie każ­dy jego szcze­gół. Nie poj­mo­wał jesz­cze, dla­cze­go po­my­ślał o tej spra­wie. Dla­cze­go na­gle ko­niecz­nie chciał zna­leźć wła­śnie ten mo­del, prze­cież daw­no już o tym za­po­mniał.

– To on – po­wtó­rzył.

Mło­dy ar­chi­wi­sta też już do nich do­łą­czył. Przez ja­kiś czas w mil­cze­niu wpa­try­wa­li się w mo­del – żół­te pole z ostroż­nie na­kle­jo­ną alej­ką drzew i sza­ra ścież­ka ro­we­ro­wa od­dzie­lo­na od rów­nie sza­rej dwu­pa­smo­wej dro­gi. Wszyst­ko wy­ko­na­ne z kar­to­nu i two­rzy­wa sztucz­ne­go. Wy­ry­so­wa­no na­wet bia­łe li­nie na szo­sie i mimo że bra­ko­wa­ło słoń­ca, moż­na było roz­po­znać, że pró­bo­wa­no od­two­rzyć ja­kąś sy­tu­ację, któ­ra wy­da­rzy­ła się la­tem. Na polu z pla­sti­ku le­ża­ła atra­pa ro­we­ru, a na skra­ju dro­gi sta­ło czer­wo­ne auto. Mo­del był rów­nie szcze­gó­ło­wy jak we wspo­mnie­niach Ke­to­li.

– Hmm… co to jest? – za­py­tał ar­chi­wi­sta.

– Mo­del – po­wie­dział Ke­to­la, na­wet nie pod­nió­sł­szy wzro­ku.

Ką­tem oka za­uwa­żył, że mło­dzie­niec nie­pew­nie kiw­nął gło­wą. Kim­mo stał w bez­ru­chu.

– Cho­dzi­ło o mor­der­stwo dziew­czyn­ki – po­wie­dział Ke­to­la. – Do­pie­ro za­czy­na­łem tu pra­co­wać, gdy to się zda­rzy­ło. Zo­sta­ła zgwał­co­na i za­bi­ta na tym polu, tuż koło domu jej ro­dzi­ców, przez spraw­cę, któ­re­go nig­dy nie uję­li­śmy.

Mło­dy czło­wiek znów ski­nął gło­wą, Kim­mo nadal się nie po­ru­szał.

Na mo­de­lu bra­ko­wa­ło dziew­czyn­ki, wszak od­na­leź­li ją póź­niej, dużo póź­niej, gdy już zu­peł­nie nie przy­po­mi­na­ła dziew­czyn­ki…

– Wła­ści­wie już o tym za­po­mnia­łem, nie wiem, dla­cze­go aku­rat dziś znów przy­szło mi to do gło­wy… kie­ru­ją­cy śledz­twem ko­niecz­nie chciał wte­dy, po paru mie­sią­cach, krót­ko po tym, jak w koń­cu zna­leź­li­śmy dziew­czy­nę, zle­cić przy­go­to­wa­nie mo­de­lu, uwa­żał, że mu­si­my stwo­rzyć so­bie ob­raz tej sy­tu­acji… pra­wie zwa­rio­wał, bo śledz­two nie po­su­wa­ło się na­przód.

– Więc spra­wy nig­dy nie wy­ja­śnio­no… – po­wie­dział ar­chi­wi­sta.

Ke­to­la przy­tak­nął i do­dał:

– Śled­czy, któ­ry ją pro­wa­dził, już nie żyje.

– Co to za auto? – za­py­tał ar­chi­wi­sta i wska­zał mały, czer­wo­ny sa­mo­chód.

– Hmmmm… – po­wie­dział Ke­to­la. Mały, czer­wo­ny sa­mo­chód, któ­re­go nig­dy nie zna­leź­li. Naj­waż­niej­szy punkt tego ob­ra­zu. Na­tych­miast rzu­cał się w oczy. Te­raz to małe auto mo­gło być już kupą zło­mu lub czymś jesz­cze mniej waż­nym. Wła­ści­wie to było pew­ne.

Być może na­wet w ogó­le nie ist­nia­ło, prze­cież świa­dek, któ­ry rze­ko­mo wi­dział po­jazd, był ma­łym chłop­cem, któ­ry tego dnia – po­nad trzy­dzie­ści lat temu, koło po­łu­dnia – je­chał rów­no­le­głą ścież­ką ro­we­ro­wą po dru­giej stro­nie dro­gi.

Nig­dy nie zna­leź­li tego sa­mo­cho­du. Ale dziew­czyn­kę od­szu­ka­li, wy­cią­gnę­li ją z je­zio­ra, je­den z nur­ków mu­siał chwi­lę po­tem zwy­mio­to­wać, a Ke­to­la wraz z ko­le­gą – prze­ka­zać złą wia­do­mość jej mat­ce.

Nie pierw­szy raz roz­ma­wiał z krew­ny­mi ofia­ry, ale po raz pierw­szy zo­ba­czył, jak w ludz­kich oczach ga­śnie ży­cie. Ke­to­la i wszy­scy po­zo­sta­li li­czy­li się z tym, że w koń­cu od­naj­dą dziew­czyn­kę mar­twą, mat­ka rów­nież mu­sia­ła brać pod uwa­gę śmierć cór­ki, jed­nak w cią­gu paru se­kund, w trak­cie któ­rych jego star­szy, już nie­ży­ją­cy ko­le­ga wy­po­wie­dział te sło­wa, Ke­to­la był świad­kiem, jak ży­cie tej ko­bie­ty do­bie­gło koń­ca w spo­sób, któ­re­go nie po­tra­fił­by ni­ko­mu opi­sać.

– Tak… – za­czął ar­chi­wi­sta, gdy mil­cze­nie Ke­to­li się prze­cią­ga­ło.

– Tak… chciał­bym to za­brać – po­wie­dział Ke­to­la. – Chwy­ci­my to ra­zem?

Prze­nie­śli mo­del z piw­ni­cy do win­dy i po­ziom wy­żej, mi­nę­li zi­ry­to­wa­ne­go por­tie­ra, po czym wy­szli na śnież­ną za­dym­kę. Z wy­sił­kiem we­pchnę­li przed­miot do ba­gaż­ni­ka sa­mo­cho­du Ke­to­li. Gdy wra­ca­li do bu­dyn­ku, Ke­to­la uświa­do­mił so­bie, że nie od­po­wie­dział na py­ta­nie ar­chi­wi­sty o czer­wo­ne auto, po­nie­waż jed­nak tam­ten go nie po­no­wił, zbył go mil­cze­niem. Nie miał już ocho­ty o tym roz­ma­wiać. Waż­ne, że wła­śnie wło­żył kar­to­no­wo-pla­sti­ko­wy mo­del do ba­gaż­ni­ka, a na my­śle­nie, dla­cze­go to zro­bił, bę­dzie miał wy­star­cza­ją­co dużo cza­su naj­póź­niej od ju­tra.

– Tak, więc… – po­now­nie za­czął ar­chi­wi­sta, gdy otwo­rzy­ły się drzwi win­dy na pierw­szym pię­trze.

– Dzię­ku­ję za po­moc – od­parł Ke­to­la.

– Nie ma za co – od­po­wie­dział chło­pak, po­że­gnał się czymś na kształt nie­zdar­ne­go mach­nię­cia ręką i wró­cił na swo­je miej­sce pra­cy, a Ke­to­la i Jo­en­taa po­je­cha­li na trze­cie pię­tro.

Ke­to­la usiadł przy swo­im biur­ku, na zmia­nę spo­glą­dał to na czy­sty błę­kit na ekra­nie kom­pu­te­ra, któ­ry przed­kła­dał nad wszyst­kie inne ro­dza­je tła pul­pi­tu, to na po­kry­tą śnie­giem szy­bę okien­ną. Kim­mo sie­dział na­prze­ciw nie­go i nie­złom­nie mil­czał – przez wzgląd na za­cho­wa­nie Ke­to­li lub dla­te­go, że za­cho­dził w gło­wę, co do dia­bła dzie­je się z jego sze­fem.

– Ależ ty je­steś dziś roz­mow­ny… – za­ga­ił Ke­to­la i po­czuł, że jesz­cze nig­dy w pra­cy nie był tak od­prę­żo­ny i sko­ry to żar­tów jak tego ostat­nie­go dnia.

– Za­uwa­ży­łem, że nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie o czer­wo­ny sa­mo­chód, więc są­dzi­łem, że może nie chcesz roz­ma­wiać o tej spra­wie.

Oczy­wi­ście. Znów tra­fił w czu­ły punkt. I za­wsze był przy tym taki tak­tow­ny. Bę­dzie mu bra­ko­wa­ło Kim­mo.

– Nig­dy nie zna­leź­li­śmy tego po­jaz­du. Wi­dział go świa­dek, mały chło­piec. To zna­czy… wte­dy był chłop­cem, te­raz jest już na­tu­ral­nie… po czter­dzie­st­ce… tro­chę to śmiesz­ne. Ale cała ta spra­wa wła­ści­wie jest nie­istot­na… nie wiem też, co to wszyst­ko ma zna­czyć, przez wie­le lat nie my­śla­łem o tej dziew­czyn­ce… i o mat­ce…

– O mat­ce za­mor­do­wa­nej?

– Tak, tak… to było… szcze­gól­ne do­świad­cze­nie, z całą pew­no­ścią… prze­ka­za­nie in­for­ma­cji tej ko­bie­cie, wte­dy pra­co­wa­łem tu do­pie­ro od paru mie­się­cy.

Kim­mo kiw­nął gło­wą, a Ke­to­la mach­nął ręką, by uciąć roz­mo­wę, nie chciał się roz­ga­dać na sam ko­niec.

– Wiesz może, jak to wszyst­ko ma dziś prze­bie­gać? – za­py­tał, by zmie­nić te­mat.

Kim­mo spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co.

– Mam na my­śli po­że­gna­nie. W koń­cu to mój ostat­ni dzień, ha! – Za­uwa­żył, że jego skłon­ność do żar­tów sta­le ro­sła, ale może tyl­ko tak mu się wy­da­wa­ło.

– Przy­go­to­wa­li­śmy… kil­ka rze­czy – po­wie­dział Kim­mo.

– Do­praw­dy?

– To nie­spo­dzian­ka – po­wie­dział Kim­mo i na­wet się uś­miech­nął.

Po­tem znów sie­dzie­li w mil­cze­niu, Kim­mo po­rząd­ko­wał do­ku­men­ty, któ­re dla Ke­to­li nie mia­ły już zna­cze­nia, więc wy­glą­dał przez okno, któ­re oczy­ścił ze śnie­gu. Przy­glą­dał się, jak płat­ki od nowa za­czy­na­ją po­kry­wać szy­bę, i po raz ostat­ni szu­kał pre­tek­stu, by za­gad­nąć Kim­mo o śmierć jego żony i za­py­tać go, jak się te­raz czu­je, ale oczy­wi­ście po­rzu­cił tę myśl, bo to by było zwy­czaj­nie ża­ło­sne, a po­tem do po­ko­ju wszedł Tu­omas He­ino­nen i po­pro­sił Kim­mo, by z nim po­szedł, po­nie­waż mie­li jesz­cze coś do przy­go­to­wa­nia. Mru­gnął przy tym zna­czą­co okiem. Naj­wi­docz­niej He­ino­nen też już zwa­rio­wał.

Ke­to­la sie­dział więc sam, nie my­śląc o ni­czym szcze­gól­nym, od cza­su do cza­su od­bie­rał te­le­fo­ny, któ­re oka­zy­wa­ły się nie­zbyt waż­ne, a koło po­łu­dnia do drzwi za­stu­kał Nur­me­la i wszedł do środ­ka ubra­ny w czap­kę ku­char­ską i far­tuch. W rę­kach niósł ol­brzy­mią tacę.

Za Nur­me­lą po­dą­ża­ła cała eki­pa, sta­wi­li się wszy­scy, na­wet Pe­tri Grön­holm przy­szedł go po­że­gnać, choć od paru dni był na zwol­nie­niu le­kar­skim z po­wo­du gry­py.

Przy­go­to­wa­no kieł­ba­ski w so­sie po­mi­do­ro­wym, ulu­bio­ną po­tra­wę Ke­to­li. Nur­me­la w świet­nym hu­mo­rze po­da­wał do sto­łu, Kari Nie­mi, szef ze­spo­łu za­bez­pie­cza­ją­ce­go śla­dy, na­le­wał szam­pa­na. Był w rów­nie do­brym na­stro­ju, ale w przy­pad­ku Nie­mie­go nie było to nic szcze­gól­ne­go. Na­stęp­ca Ke­to­li – Sund­ström – bry­lo­wał, opo­wia­da­jąc wy­jąt­ko­wo bez­sen­sow­ne i płyt­kie dow­ci­py, a cała za­ło­ga od­śpie­wa­ła fiń­ski szla­gier, któ­ry Ke­to­la naj­wi­docz­niej czę­sto nu­cił, gdy po­pa­dał w za­du­mę lub spra­wiał wra­że­nie, że my­śli.

– Nie czę­sto, a za­wsze, mój dro­gi – upie­rał się Nur­me­la.

Wy­ko­na­nie było bar­dzo do­bre, naj­wy­raź­niej wcze­śniej ćwi­czy­li. Ke­to­la wła­śnie się za­sta­na­wiał, kie­dy or­ga­ni­zo­wa­li pró­by, gdy Nur­me­la roz­po­czął swo­ją mowę, na któ­rą cze­ka­no z na­pię­ciem, i za­miast za­snąć, jak pier­wot­nie pla­no­wał, Ke­to­la stał i czuł, że sło­wa na­bie­ra­ją kształ­tów przed jego ocza­mi, po­tem roz­pły­wa­ją się i ku­mu­lu­ją w po­czu­cie, że Nur­me­la wła­śnie wy­gła­sza świet­nie przy­go­to­wa­ne prze­mó­wie­nie, w któ­rym chwa­li go ser­decz­nie i – je­śli był cał­kiem szcze­ry – jest ono wręcz wzru­sza­ją­ce, lecz było to je­dy­nie wra­że­nie, bo gdy Nur­me­la wy­po­wie­dział w koń­cu ostat­nie zda­nie, Ke­to­la nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć ani jed­ne­go sło­wa. W tych oko­licz­no­ściach mógł tyl­ko po­wie­dzieć: – Dzię­ku­ję. – A gdy wszy­scy sta­li i wy­da­wa­ło się, że cze­ka­ją na ciąg dal­szy, po­wtó­rzył, uści­śliw­szy nie­co: – Dzię­ku­ję wam.

Nie­co póź­niej Ke­to­la ru­szył w dro­gę po­wrot­ną do domu, Kim­mo, Nie­mi i Tu­omas He­ino­nen wy­je­cha­li zba­dać spra­wę śmier­ci star­szej ko­bie­ty, któ­rą zna­le­zio­no u stóp scho­dów piw­nicz­nych w jej wła­snym domu. Ke­to­la po­szedł z Grön­holmem, któ­ry wra­cał do łóż­ka, by się ku­ro­wać.

– Faj­nie, że przy­sze­dłeś – po­wie­dział Ke­to­la. Krę­ci­ło mu się w gło­wie. Śnieg cały czas moc­no sy­pał.

– To było oczy­wi­ste – od­parł Pe­tri Grön­holm. A gdy sta­nę­li przy sa­mo­cho­dzie Ke­to­li, do­dał jesz­cze: – Li­czy­my na to, że bę­dziesz nas re­gu­lar­nie od­wie­dzał.

Ke­to­la kiw­nął gło­wą.

– Szyb­kie­go po­wro­tu do zdro­wia – po­wie­dział, wsiadł do auta i uru­cho­mił sil­nik. Na­praw­dę krę­ci­ło mu się w gło­wie, ale prze­cież wy­pił spo­ro szam­pa­na, któ­ry wpra­wił go w lek­ki rausz, co było dziw­ne, bo wód­ka i whi­skey już od daw­na tak na nie­go nie dzia­ła­ły.

Ke­to­la wy­brał spo­ry ob­jazd. Ku swo­je­mu zdzi­wie­niu wciąż do­kład­nie pa­mię­tał tę tra­sę i prze­bieg tam­te­go dnia, tra­sę, któ­rą już tak daw­no nie je­chał. W miej­scu, gdzie wte­dy zna­leź­li ro­wer, stał krzyż. Stoi tam od oko­ło trzy­dzie­stu dwóch lat.

Wy­sia­da­jąc z sa­mo­cho­du i po­dą­ża­jąc w stro­nę krzy­ża, Ke­to­la pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć ten dzień, ob­raz ko­bie­ty, w któ­rej oczach coś zga­sło i któ­ra po­tem po pro­stu wy­szła z krzy­żem sto­ją­cym wcze­śniej ni­czym pa­ra­sol w głę­bi sza­fy gar­de­ro­bia­nej. Po­dą­ży­li z prze­ło­żo­nym za mat­ką dziew­czyn­ki, a ona po chwi­li za­czę­ła biec i bie­gła tak, do­pó­ki nie do­tar­ła wła­śnie do tego miej­sca le­żą­ce­go nie­ca­łe pięć mi­nut dro­gi od domu, w któ­rym miesz­ka­ła z cór­ką i mę­żem. Męż­czy­zna rzad­ko się po­ka­zy­wał. Ke­to­la przy­po­mi­nał so­bie głów­nie to, że żona opu­ści­ła go parę mie­się­cy po tym, jak od­na­leź­li ich cór­kę.

Krzyż wciąż tam stał. Ke­to­la zgar­nął ostroż­nie le­żą­cy na nim śnieg i prze­czy­tał na­pis: „Pia Leh­ti­nen”. Wła­śnie tak się na­zy­wa­ła. W sa­mo­cho­dzie przez chwi­lę usil­nie o tym my­ślał i uda­ło mu się przy­po­mnieć so­bie tyl­ko jej na­zwi­sko. A prze­cież imię było cał­kiem pro­ste, ła­twe do za­pa­mię­ta­nia i wów­czas bar­dzo po­pu­lar­ne. Za­dzi­wia­ją­ce, że wy­ma­zał je z pa­mię­ci. „Pia Leh­ti­nen, za­mor­do­wa­na w 1974 r.”, brzmiał cały na­pis na krzy­żu.

A pięć mi­nut dro­gi stąd, pięć mi­nut dro­gi od miej­sca, w któ­rym wów­czas zna­leź­li ro­wer, miesz­ka­ła mat­ka dziew­czyn­ki. Może na­le­ża­ło po­wie­dzieć, że wte­dy tam miesz­ka­ła, po­nie­waż przy­pusz­czal­nie już jej tam nie ma, jak ta ko­bie­ta mo­gła­by tam zo­stać po tym… W tej chwi­li Ke­to­la przy­po­mniał so­bie, że roz­ma­wiał z nią krót­ko na ten te­mat, gdy do­cho­dze­nie szło jesz­cze peł­ną parą i wszy­scy mie­li na­dzie­ję, że zła­pią tego dra­nia. Ko­bie­ta za­po­wie­dzia­ła, że w żad­nym wy­pad­ku nie chce się prze­pro­wa­dzać i że opu­ści ten dom do­pie­ro wte­dy, gdy ujmą mor­der­cę. Nig­dy im się to nie uda­ło, więc może mat­ka tej dziew­czyn­ki wciąż tam miesz­ka. Przez chwi­lę Ke­to­la roz­wa­żał, czy ją od­szu­kać i po­wie­dzieć, że dziś że­gna się ze służ­bą i z nie­zna­nych przy­czyn wła­śnie przy­po­mniał so­bie o niej i o jej cór­ce.

Oczy­wi­ście szyb­ko po­rzu­cił ten po­mysł i wró­cił do sa­mo­cho­du. Nie chciał, by ta ko­bie­ta go zo­ba­czy­ła, je­śli wciąż tu miesz­ka.

Po­je­chał do domu. Po­po­łu­dnie jesz­cze nie mi­nę­ło, ale już zro­bi­ło się ciem­no. Opa­dy śnie­gu nie­co się zmniej­szy­ły.

Od­sta­wił sa­mo­chód pod wia­tę, wziął now­szą z dwóch na­le­żą­cych do nie­go szu­fli i od­gar­nął śnieg za­le­ga­ją­cy na pod­jeź­dzie.

Gło­śno i do­no­śnie po­zdro­wił mał­żeń­stwo miesz­ka­ją­ce w są­sied­nim domu, któ­re prze­szło koło nie­go. Obo­je wy­da­wa­li się za­sko­cze­ni, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że cza­sem za­po­mi­nał się z nimi przy­wi­tać. W oce­nie Ke­to­li ich cór­ka była mniej wię­cej w tym sa­mym wie­ku co za­mor­do­wa­na dziew­czy­na.

Po za­koń­czo­nej pra­cy od­sta­wił szu­flę na swo­je miej­sce i po­szedł w kie­run­ku domu. Otwo­rzył drzwi, otrze­pał buty ze śnie­gu i wszedł do środ­ka. Od razu udał się do kuch­ni i zro­bił kawę, do któ­rej do­lał odro­bi­nę ko­nia­ku.

Po­tem usiadł na ka­na­pie w sa­lo­nie, włą­czył te­le­wi­zor, po­sta­wił fi­li­żan­kę na sto­le i za­czął pła­kać – po raz pierw­szy od na­praw­dę dłu­gie­go cza­su. Spra­wi­ło mu to ogrom­ną ulgę.2

Dzie­ci nie­stru­dze­nie kur­so­wa­ły mię­dzy sau­ną a je­zio­rem. Aku, Lau­ra i cór­ki Mu­sto­ne­nów. Timo Ko­rven­suo przy­glą­dał się temu i od­czu­wał je­dy­nie ra­dość, ulgę i przy­jem­ny spo­kój po pra­co­wi­tych dniach.

Młod­sza cór­ka Mu­sto­ne­nów mia­ła ró­żo­wy strój ką­pie­lo­wy, star­sza – czer­wo­ne maj­tecz­ki i górę od bi­ki­ni w zie­lo­no-bia­łe pa­ski. Na­wet mu się to po­do­ba­ło, a na pew­no nie prze­szka­dza­ło, roz­luź­nio­ny roz­ma­wiał z go­ść­mi i je­dy­nie ką­tem oka re­je­stro­wał szcze­gó­ły. Kro­ple wody na skó­rze, szcze­gól­ny spo­sób, w jaki star­sza prze­cze­sy­wa­ła pal­ca­mi wło­sy, i wodę, któ­ra po­ja­wi­ła się na jego ra­mie­niu, gdy dziew­czyn­ki bie­ga­ły wo­kół sto­łu.

Dzie­ci ba­wi­ły się w ber­ka, przy czym go­nią­cym pra­wie za­wsze był Aku. Dziew­czyn­ki rzu­ci­ły się na nie­go i ła­sko­ta­ły, a Aku śmiał się, ale za­cho­wał spo­kój, a po­tem znów sko­czył do wody, a one po­dą­ży­ły za nim. Wy­pły­nę­li da­le­ko, ich śmiech roz­brzmie­wał w od­da­li.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: