- W empik go
Milion posagu - ebook
Milion posagu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Oj tak, tak, mości dobrodzieju!
– Co chciałem mówić…
– Owóż, mociupanie… Już czwarta, a taka spiekota.
– O! gorąco!
– Żarem pali… będzie deszcz.
– Niezawodnie… parzy. Na moją hreczkę jeśli wypadnie nawalny, zginiona.
Te i tym podobne urywki rozmowy i wykrzykniki dobywały się z ust kilku osób zgromadzonych w dość obszernym pokoju, w domu wiejskim, dowodząc, że towarzystwo w nim zebrane nie mogło sobie przedmiotu do zajmującej, ciągłej rozmowy wyszukać. Na twarzach wszystkich przytomnych jednostajnymi rysy wypisało się znużenie i oczekiwanie czegoś. Był to dzień czerwcowy, dość skwarny, godzina poobiednia… może oczekiwano deszczu?
Osoby dramatu następujące:
Naprzód… gospodarz domu, pan Pokotyło, pięknego brzucha mężczyzna, rumiany, trochę łysy, z bakenbardami w półksiężyce, w letnim surducie, z piórkiem w zębach. A piórko było paciorkami ubrane.
Synowiec gospodarza, pan Fabian, wysoki, dobrze zbudowany chłopiec, z bródką zapuszczoną i włosami długimi, cygarem w ręku.
Trzecim był pan Hasling, sąsiad niedaleki, siwiejący już mężczyzna, w staroświeckiego kroju fraku granatowym, chudy, wysoki, chmurnego wejrzenia.
Czwartym pan Teodor Doliwa, i ten z bródką ryżą, wąsami blond, bakenbardami ciemnymi prawie, włosami barwy pośredniej, różnej od poprzedzających (co mogło być skutkiem fiksatuaru), z cygarem w ustach.
Piątym i ostatnim maleńki człowieczek fertyczny i ruchawy, pan Kulikowicz (jeszcze sąsiad), brudny, niepozornie ubrany, z czupryną czarną do góry, oczyma czarnymi na wierzchu, noszący buty na ogromnych korkach, mocno wykrzywione.
Dom, w którym się znajdowali ci panowie, był staroświeckim szlacheckim dworkiem, ocienionym lipami ogródka, odsłonionym od strony dziedzińca. Obok niego stały ściśnięte zabudowania gospodarskie wszelkiego rodzaju. Zza gałęzi topoli balsamicznych wystawał tam dach stodoły, ówdzie ściana spaczona chlewku, dalej bielony niegdyś bok oficyny, to znów czarne żebra szpichlerza z gankiem na słupkach i długim rzędem kuf próżnych, korzystających z pory i używających świeżego powietrza.
Po dziedzińcu przechadzały się bez ceremonii, poważnie, swobodnie, znając się na swoim miejscu, pośród piołunu, bylicy, łopuchu i ostów, napuszone swą ważnością, indyki z licznym potomstwem, gęsi z córeczkami w żółtobrudnych sukienkach, gadatliwe kumoszki kury i świergoczące nieustannie, trzpiotowate polatywały po płotach wróble. Złowróżbne śmieciuchy czubkami swymi zapowiadały długą słotę. Nieco dalej nad brzegiem cuchnącej, obrosłej i zielonymi skrzeki pokrytej kałuży, nazywającej się sadzawką, spacerował pozornie obojętny, ale nie bez złych myśli, bocian w czerwonych butach, z bliskiego na olsze gniazda. Sroczka wrzeszczała na bzach za oficyną.
Dziedziniec wielce był ożywiony, jeśli nie ludźmi, to ptastwem; a koń ekonomski, spętany przez ostrożność zawsze wielce chwalebną, zdawał się zajmować dozorem tej skrzydlatej czeredy, do której zapomniałem dodać siwe gołębie, unoszące się ponad dachy słomianymi, porosłymi zielonym aksamitnym mchem i gdzieniegdzie nawet trawą.
Nie wiem, czy potrzebnie opisuję dworek tego rodzaju, tak one jeszcze niedawno pospolitymi były u nas, tak są jeszcze pamiętne wszystkim ze swymi akcesoriami zwykłymi, żywymi i nieżywymi. Ale któż wie, czy je wkrótce zobaczym już, czy o nich posłyszym, cywilizacja idzie ku nam tak szybko! a co gorzej, poczyna zawsze wprzód działać na domy i suknie niż na ludzi. Trzeba więc opisywać i dworki, i słomki, i co tylko nieco przeszłością pachnie, bo wkrótce tego wszystkiego nie stanie. Są to zabytki starożytności.
Zaraz za dziedzińcem poczynała się wioska w jedną, łań w drugą stronę. Na lewo czerwieniał krzyż, na prawo żółciła droga ku laskowi brzozowemu, i tam dalej.
W tył za dom był ogródek, ale ani angielski, ani francuski, ani chiński; po prostu szlachecka zagroda. Środkiem ulice agrestowe, porzeczkowe, malinowe, jabłonie, stare grusze i śliwy; w bok dalej trochę… grzędy truskawek zarosłe, a za nimi utile dulci przymierzane: kapusta, groch cukrowy, ogórki, marchew, koper, selery i ślicznie na wysokich tyczkach prezentująca się fasola. Pod starą gruszą altanka z chmielu, w altance ławka z darniny, ścieżki nigdy nie czyszczone, sadzawka tatarakiem od Zielonych Świąt nie tykanym zarosła, lamusik stary. Dokoła, żeby broń Boże oczu w okolice nie puścić, płot otarnowany, wysoki, porządny, szczelny, za nim rów, a w dodatku poplątana Wirginia. Pomimo takiego obwarowania uważne oko badacza mogło dojrzeć wyłamanych gdzieniegdzie krzaków, zdeptanej trawy, powykręcanych gałęzi, nieco pochylonych płotów i widocznych śladów ukradkowego przejścia. Jedna tego rodzaju ścieżynka wiodła ze wsi po zakazany owoc do raju pana Pokotyły; druga od zabudowań gospodarskich przemykała się ku karczmie, skracając drogi przyjaciołom starozakonnego Szmula.
Taki był dworek cum attinentiis pana Pokotyły, starego kawalera i niegdyś wojskowego, dziś dziedzica jednej trzeciej części wioski i gospodarza.
Pan Pokotyło żył zadowolniony wiejskim trybem życia, nie znajdując, żeby w nim warto było coś dodać lub od niego co ująć, przyjmował je jako fakt spełniony (rzecz najwygodniejsza) i zastosował do niego. Życie też jego ani się bardzo frasowało jutrem, ani rozmyślało o wczorajszym, płynęło, jak płyną wody, nie widząc, kędy i po co, przyjmując w siebie i deszcz, i liście wierzb nadbrzeżnych, i żaby, i szczupaki, i co tam zwykle w rzekach bywa. E sempre bene.
Skarżyć się… skarżył prawda i pan Pokotyło, bo któż się nie skarży? ale nie myślał nigdy wszakże na to, co mu dolegało, radzić… nie pojmował nawet, żeby to było można i żeby próba na co się przydać miała.
Rano wstawszy, herbatę wypiwszy, nieco się przyodziawszy (buty nie co dzień wdziewał szuwaksowane, uważając ich, zgodnie z Jankiem sługą, za zbytek szalony)… wychodził na łan trochę, trochę do stodoły albo do ekonoma. Potem jadł śniadanie, złożone z wódki starej, chleba i wędliny lub marynaty; wczesny obiadek bardzo prosty, uwarzony z elementów niewytwornych, z dodatkiem butelki piwa lub kieliszka wina (jeśli gość się trafił). Wino jedyne, jakie znał p. Pokotyło, było owe tak zwane francuskie, które Litwie na wicinach przychodzi, garncami się sprzedaje i butelkuje w domu. Jeśli nikogo nie było, po obiedzie zasypiał i spał do czwartej, czasem dłużej, jeśli słotna pora fizycznie i moralnie do snu skłaniała. Wieczorem przechadzał się około gospodarstwa lub jechał w sąsiedztwo; jeszcze później kładł kabałę, chodził z fajką po pokoju, studiował nad kalendarzem, gawędził z ekonomem u drzwi i z założonymi rękoma atentującym…, nareszcie usypiał. Tu zasłona spada.
Życie to miało za sobą wielką prostotę części składowych. Co się tam działo w duszy jego, nikt nie wie, nawet ekonom, któremu zwykł się najserdeczniej wynurzać, objaśnić o tym dokładnie nie był w stanie, tym bardziej niżej podpisany.
To, co do pierwszego.
Synowiec gospodarza, mieszkaniec tejże wioski, który przy starej matce gospodarką na drugiej części się zajmował, żył także bez wielkiego na życie wysilenia. Matka poczciwa, prostoduszna staruszka, modliła się, rozdawała i odbierała przędzę, motki i płótna, jeździła koczobrykiem starym do kościoła, układała chętnie kabałę i karmiła dwa pieski. Pan Fabian wyszedłszy z piątej klasy (gdyż szóstą uznał on i matka za zupełnie zbyteczną), zapuścił brodę, zaczął palić cygaro, polować z chartami i uganiać za dziewczętami. Zapomniałem objawić, że grał na skrzypcach i gitarze (wielki talent), służącego wyuczył grać na klarnecie i improwizował muzyczkę na wieczorkach sąsiedzkich. Był więc bardzo pożądanym gościem. Mieszkali we dworze daleko większym i pokaźniejszym od poprzednio opisanego, na starej sadybie, która się zwała zamczyskiem, opasanej wałami zielonymi, zarosłej dębami, ustrojonej w stare popodpierane budowle. Naprzeciw niej ciemna cerkiew ze swymi gankami, obwodzącymi ją dokoła, wysuwała się spomiędzy klonów i lip, z błyszczącym nowym krzyżem na czole i świeżo pomalowanym jaskrawo dachem. Dalej biegła wioska ku dolinie z pochyłymi chaty i błotnistą ulicą.
Pan Hasling, sąsiad Pokotyły, mieszkał w drugiej wiosce, dawniej żonaty, dziś wdowiec o kilkorgu dzieci, zakłopotany przyszłością, frasowny, zabiegły, zgryźliwy, kłótliwy i po większej części smutny (chorował na wątrobę). Lubił poncz pasjami, miał trzy córki dorosłe na wydaniu, co tłumaczy jego przyjaźń dla Pokotyłów. Panny, to były białe, rumiane, wesołe i w perkalikach chodzące. Wszystkie trzy grały na gitarze, pisały jak kury, czytały pracowicie zbierając rozpierzchłe głoski; ale doskonale znały się na różnicy przędzy, na osiemnastkę i dwudziestkę używanej, na nabiale i pieczywie ciast wielkanocnych. Śpiewały dumki ukraińskie, nie bez wdzięku. Dwóch braci powiększało familią wielce przyjemnie. Oba byli zawołani myśliwi, mieli każdy nejtyczankę; trzy konie niemaściste, często się zmieniające, a niekiedy nosate i po jednym osełedczonym kozaczku, po dwa charty, po jednej strzelbie i po ogromnym nosie. Ojciec, synowie, córki żyli, nie można powiedzieć, bardzo zgodnie i przykładnie; ale ożywiając sobie monotonię wiejskiego pożycia i żwawymi częstokroć sprzeczkami, które interesu dodawały do wydziedziczonego z silnych wzruszeń żywota. Spory między rodziną nigdy nie przechodziły granic przyzwoitej kłótni familijnej i kończyły się szczęściem na języku, Zresztą bywały i chwile ciszy i zgody, i serdeczności nawet, bo się kochali bądź co bądź.
Pan Teodor Doliwa item sąsiad, a nawet z tejże samej wsi, co panowie Pokotyły; ów młodzieniec o różnobarwnych włosach, któremu przyrodzenie z szczególnego afektu nadało próbki wszelkiego włosiwa, jakie miało tylko w rękawie, ubierając mu głowę ze szczególnym staraniem, Teodor Doliwa, z ojcem i matką, siedział na największej części wioski. Dwór Doliwów był wpół murowany, biały; miał z przodu intencją czystego dziedzińca; z tyłu jakby ochotę angielskiego ogródka; wewnątrz wszystko było w tym sposobie. Znajdowały się tam intencje mebli, woskowanej podłogi, obrazów, ochota fortepianu, imaginacja liberii, cień Danglowskiego, nowo przerobionego kocza, fantazma-kucharza i żywe, najprawdziwsze pragnienie pewnej wyższości i dobrego tonu.
Jedynak, pan Teodor Doliwa, ostateczne wychowanie odebrał w Warszawie, gdzie szkoły ukończył, skąd miał buty i kamizelki, fraki i żelazko do włosów, upodobanie w piwie owsianym, o którym bez uniesienia wspomnieć nie mógł, i w francuskich romansach, które podszarzane kupował.
Uważany był w sąsiedztwie za człowieka uczonego i wielkiego świata, lękano się go w domach, gdzie były panny na wydaniu, jakby przewąchiwano w nim Don Juana. Ojciec i matka uśmiechali się, poglądając na tę latorośl, pełną nadziei starożytnego szczepu. Pan Teodor mógł i powinien się był ożenić, wedle nich, z panną krociową, co zostawało zawsze wielce do życzenia, choćby dlatego tylko, iż część Pokotyłowszczyzny należąca do Doliwów obciążona była długami. Długi rozwijają w ludziach działalność, rodzą dowcip, usposabiają do wielkich pomysłów; nie są wszakże dobrem,. na którym by się powszechnie poznać i ocenić je umiano. Doliwowie stękali na swoje długi.
Przypisywali je kosztownemu wychowaniu jedynaczka wielkich nadziei – ale nie żałowali tego, i pan Teodor paplał po francusku znośnie, tańcował kontradanse francuskie, ubierał się z gustem (mówili ojciec i matka), wreszcie grał na fortepianie walce Straussa i Lannera, które uważały się w sąsiedztwie za non plus ultra sztuki i punkt kulminujący muzykalnych utworów wieku. Chopin uchodził tu za niepojętnego bałamuta, bez talentu i śpiewności!
Ostatni gość u Pokotyły, ów maleńki człowieczek – pan Kulikowicz, mieszkał w drugiej wsi, całej własnej, ale miał także część, trzy chaty podobno i karczemkę, w Pokotyłowszczyźnie. Był nieżonaty, fajkę palił od rana do nocy, gospodarował wściekle, nie zważając na poddanych wcale, zbierał grosz zapamiętale, dusił namiętnie, o nic więcej nie dbał, z ludzi żartował; cudze wino bardzo lubił, swojego nigdy nie pokazywał, poił starką, którą i do herbaty dodawano pod pozorem, że daleko jest lepsza od fałszowanego rumu.
. Szczególne i wielce różne zdania krążyły o tym człowieku. Ile razy która z panien, córek Haslinga, zaręczała ojca i braci, że się o nią stara, ile razy do której z licznych dziewic sąsiedztwa zdawał się zbliżać z projektem, i tylekroć w domu wybranym wynoszono go pod obłoki i gniewano się przeciw ludziom, co niegodziwe plotki roznosić zwykli. Jak tylko przestał bywać, zobojętniał, prawiono dziwne rzeczy o nim i powtarzano o uciemiężeniu srogim poddanych, o nieprzykładnym życiu itp. Dworek pana Kulikowicza w osobnej wsi zbudowany z jednej strony zaczął się był murować, z drugiej był drewniany. Stał tak od dawna otoczony gruzem i rusztowaniem, naprzeciw ogromna gorzelnia z wysoką pompą obudowaną, wołownia długa, owczarnie, ohacone sośniną obory. Wewnątrz domu najmniejszego starania o wygody jakiekolwiek życia, o wdzięk. Gołe ściany, stół złamany, kilka krzeseł, sofa brudna, kufer zielony, trochę tytoniu na stole, fuzja w kącie, drzwi zaparte do spiżarenki. Życie Kulikowicza było pracowite i czynne; pędzone w gorzelni, na polu, w lesie, około robotnika, po jarmarkach.
Z takich pierwiastków składało się to wszystko, w które wchodzimy; parny dzień czerwcowy czy niedocieczone przyczyny ołowianym brzemieniem nudy ucisnęły wszystkich. Wykrzykniki tylko:
– Gorąco! gorąco! proszę ognia do fajki!
– O tak! tak! – z rzadka słyszeć się dawały. Wejrzenia tylko, uśmiechy, ruszanie ramionami, sapanie ożywiały nieco rozmowę.
Wtem skromne wprawdzie, ale wyraźne klaśnięcie z bata przerwało nudy i… wszyscy jednomyślnie rzucili się do okna, krom gospodarza, który został w miejscu i ozwał się obojętnie:
– Owce pędzą?
– Ależ turkocze! – rzekł Fabian.
– Może siano wiozą, któż by u licha jechał.
– Jedzie bo, jedzie, dali… Bóg jedzie – skomlał pan Hasling – ot i widać.
– Mimo bramy droga – dodał gospodarz.
– W bramę jedzie! – śmiejąc się rzekł trochę przez nos warszawianin, Teodor Doliwa, którego niedowiarstwo pana Pokotyły bawiło.
– To ekonom z pola! – niewzruszony odparł gospodarz.
– Diable ci się gościa nie chce, ale próżno się wykręcasz – wrzasnął na całą gębę Kulikowicz – wprost przed ganek.
– To nie gość, to proboszcz! – mruknął gospodarz. Wszyscy parsknęli. On w duchu dodał:
– Któż by mógł jeszcze nadjechać! – wszakżeście tu wszyscy.
– Nejtyczanka, cztery konie…
– Powiedz, szkapy…
– Furman…
– Chłop siako tako przyodziany…
– Chomąty…
– Stare…
– Ale któż taki?
– O! alboż nie znacie… graf!
– Jaki u diabła graf! – zrywając się zawołał Pokotyło. Nowy śmiech.
– Nie bój się, nie ze Śliwina przecie!
– Ale cóż za graf?
– Seweryn Kotlina – szepnął Hasling – ani chybi… on… Ale co go tu prowadzi?
Wszyscy odstąpili od okna z różnymi minami i posiadali obojętnie, czekając wejścia gościa, gospodarz rzekł tylko:
– Skaranie boże, na taki upał, taka nudna facjata!
– Kwaśno go przyjm, to sobie pojedzie – doradził Kulikowicz.
– A jużciż! Jeszczem go nigdy inaczej nie przyjął. My, korzystając z czasu, narysujmy jednym pociągiem nowego przybylca.
Seweryn Kotlina, jedynak u matki, która przed rokiem go odumarla, miał lat dwadzieścia kilka. Ojciec jego, niegdy majętny, przez procesa i obywatelskie posługi stracił wcześnie majątek; matka resztą majętności wychowała ukochane dziecię. Oboje byli ludźmi dobrego towarzystwa, szlachetnych uczuć i dawniej wielkich związków. Ale z upadkiem na mieniu upadły kruche stosunki, opuścili ich ludzie. Nadto dumni, by się im kłaniać i o co bądź prosić ich mieli, zrujnowani, usunęli się, zamknęli i poświęcili dziecięciu. Historia jego wychowania była jednym z najpiękniejszych przykładów poświęcenia rodzicielskiego. Ojciec nauczył się, czego nie umiał, aby dać dziecku początki; matka stała się metrem Sewerka. I wychowując głowę, nie zapomnieli o sercu.
Pieszczone dziecię nie wypieściło się na nieznośne, dumne, grymaśne i swawolne stworzenie. Wiedzione miłością, naprzód nauczyło się kochać świat cały, ludzi wszystkich; znosić cierpliwie, cieszyć się powolnie i ostrożnie i poświęcać chętnie, radośnie dla drugich. Ojciec i matka dali mu pierwszy miłości i poświęcenia przykład.
Potem nie utyskiwali nigdy przed nim na utratę majętności, na mierność, na czekające ich w starości ubóstwo; nie uczyli go cenić grosza nade wszystko i święcić mu sumienie, poczciwość; nabyciu jego spokój i szczęście, utrzymaniu godność swą i przekonania.
Uczucia szlachetne najpierwsze wzrosły, zabujały na sercu młodzieńczym. A to, co pierwsze zejdzie na tej roli, zagłuszy wszystko. Jeśli chwast, chwasty na nim rosnąć będą tylko; jeśli czyste ziarno, ono dojrzeje na żniwo.
Seweryn stracił ojca, ale nie pamięć na jego nauki – stracił matkę później – i nie zmienił się. Czcił ich pamięć, płakał na ich wspomnienia i modlił się za ich duszę. Nieraz w życiu zdało mu się, że duchy anielskie czułego ojca, świętej matki wiodły go po twardszych, po skalistszych ścieżkach życia. To mu dodawało odwagi. Wychowanie Sewerka skończyło się, jak poczęło – w kraju.
Szczęśliwi zapewne ci, co mogą widzieć coś więcej, pójść dalej; ale tylko wychowanie w kraju daje krajowi ludzi użytecznych, prawdziwe jego dzieci. Zza granicy wracają nam pospolicie niedowarzone półgłówki, których pierwszą cechą – pogarda wszystkiego, co nasze. Mamy i tak nieszczęsną skłonność małpowania zagranicy, chwytania się nowinek, jak je nazywał ksiądz Skarga, cóż dopiero gdy tę skłonność wrodzoną podeprze się choć powierzchownie wyższą umiejętnością, polorem, chwyconymi wiadomostki encyklopedycznymi? Naówczas wracają nam ośmnastoletni znudzeni sobą i światem młodzieńcy, w towarzystwach dumni, szyderczy, nielitościwi i nieznośni. Starcy bez wąsów, co w kraju wytrwać nie mogą, co w towarzystwach naszych nic dla siebie nie widzą i stają się bezużytecznymi klocami w praktycznym życiu.
Nasz Seweryn nabył nauki, choć za nią nie jeździł daleko, bo nauka wszędzie się nabywa, gdzie są dwa wielkie jej czynniki – ochota i książki. Ukształcił głowę, wychował serce, które już rodzice dobrym kierunkiem puścili. Skromny jak każdy, co prawdziwie zna ludzi i człowieka i wie, że nie ma mizernego, najmizemiejszego, co by od niego w czymś jednym wyższym i więcej wartym nie był; skromny jak każdy, co nie na jednej suchej nauce zasadza cenę ludzi; wyrozumiały, szlachetny, w potrzebie odważny, wstrzemięźliwy w słowach, nie wyrywający się z przyjaźnią, ale dla przyjaciela gotów na wszystko – nie mógł się podobać w sąsiedztwie i nie podobał się.
Po śmierci matki wziął majątek dawniej ich dziedziczny, dzierżawą od nowego nabywcy.
A że nie miał żadnego nałogu, żadnej śmieszności swych sąsiadów, że zimną grzecznością tylko za ciekawą i niespokojną ich grzeczność płacił, że nie grał, że nie pił, że książki czytał, że się przyzwoicie dość ubierał, że lepsze towarzystwo lubił i o ile możności uczęszczał do domów, w których go jeszcze z dawną dla ojca życzliwością witano – przezwano go grafem i poczęto wyśmiewać powszechnie.
Młodzież, która go zrozumieć nie mogła, patrzyła nań okiem niespokojnej, zazdrosnej ciekawości. Panny, że się w żadnej dotąd zakochać nie mógł, szydziły z jego szlachetnej postawy i pełnej umiarkowania rozmowy. Starzy, których oczy kłuło porównanie Seweryna z własnymi dziećmi i krewnymi, kwaśno o nim mówili. Słowem, zrobił sobie od razu tylu nieprzyjaciół, że się obrócić nie mógł, żeby nie uczuć, jak go sądzą i kochają. Wszakże te oznaki nieprzyjaźni miarkowały się wielce i ubierały rozmaicie, wiedziano bowiem, że Seweryn uchybić sobie nie pozwoli, że był prawdziwie odważnym i nie dawał z siebie żartować.
Całe towarzystwo zebrane w Pokotyłowszczyźnie składało się z najzaciętszych może nieprzyjaciół Seweryna. Począwszy od gospodarza, który sam nie wiedział, dlaczego nie lubił Seweryna, wszyscy przytomni cierpieć go nie mogli. Zobaczywszy jego ciemną nejtyczankę, usiedli na swoich miejscach powykrzywiani; każdy coś mruczał przez zęby.
Wtem wszedł Seweryn. Był to słusznego wzrostu, młody, piękny mężczyzna, silnej budowy, kształtnej postawy, czarnych żywych oczu, ciemnego włosa, bladej nieco twarzy. Ubrany niewykwintnie, ale smakownie i starannie.
Pan Pokotyło wstał, witając go niewyraźnym mruczeniem, i podsunął mu krzesło, inni skłonili się od niechcenia, zmierzyli go od stóp do głów z pewnym rodzajem wzgardy, poruszyli nieznacznie ramiony i zaczęli szeptać między sobą.
Towarzystwo rozpadło się na dwoje. Gospodarz został nos w nos z gościem, a reszta w drugim oddziele.
Rozmowa, urywana, ciężka, zrywała się jak drop do lotu i opadała co chwila. Za to szepty i śmiechy tajemnicze wrzały w drugim końcu pokoju. Z wejrzeń ukradkowych i szalonych wesołości wybuchów domyśleć się było łatwo, o kim tam była mowa.
Seweryn przecie nie tracił bynajmniej powagi i odwagi, nie zważał na oddzielające się dobrowolnie towarzystwo i starał kwaśnego rozruszać Pokotyłę. Powoli jeden, drugi zbliżył się ku nim. Naprzód pan Teodor Doliwa, którego w sąsiedztwie zwano paniczem, ciągniony sympatią do dobrze skrojonego surduta Seweryna, odstał od opozycji i usiadł przy stoliku. Kilka słów, ziewaniem przeplatanych, wrzucił jak zadatek do rozmowy. Inni poczęli się ciekawić i powoli zbliżyli. Rozmowa zaczynała się ożywiać i obiecywała w końcu stać powszechną, gdy gwar powstał na dziedzińcu jakiś.
– Pewnie znowu trzodę z Krasnej Góry zajęli w szkodzie – zawołał gospodarz, lecąc do okna.
– Albo może ludzie nasi – dodał Doliwa – poczubili się.
– Albo jaka sprawa – rzekł pan Fabian. Dwóch ludzi nieznajomych biegli ku domku.
– Cóż za licho! to coś osobliwego! – trząsł głową – sam do siebie wybąknął gospodarz. – Ekstraordynaryjny wypadek. Ludzie w liberii.
Wszyscy wybiegli w ganek.
– Czyi ludzie? – spytał Fabian.
– Grała ze Śliwina…
– Czego chcecie?
– Nasz pan…
– No i cóż… cóż wasz pan…
– Konie go poniosły, wywróciły, potłukły, prosi…
– A! dali… honor! – zawołał Hasling – otóż miłego będziesz miał gościa…
Pokotyło osłupiał.
– Otóż go niosą tutaj – rzekł jeden z ludzi.
– Choć siadłszy płacz! – machając ręką rzekł gospodarz. – A co ja z nim będę robił?
Goście się śmieli.
Tymczasem na zaimprowizowanych noszach zbliżał się jęczący, stłuczony, zbłocony pan ze Śliwina.
Dwóch łudzi ze wsi złapanych w ulicy i kozak hrabiego z trudnością go dźwigali na ramionach.
Zbliżając się do ganku, podniósł głowę siwiejącą z krótko ostrzyżonymi włosami, szarymi oczki, policzki bladymi i zawołał:
– Ach! kochany panie Pokotyło!
– Większa poufałość niż znajomość – szepnął bundiucząc się Fabian, synowiec.
– Kochany panie Pokotyło, zmiłuj się, ratuj mnie, daj gdzie kątek, póki powóz drugi nie nadejdzie. Nogę mam, zda mi się, złamaną, ani stąpić.
Pokotyło kłaniał się, mruczał, marszczył i wskazywał na drzwi, niby zapraszając, ale niezbyt raźnie.
Hrabia poznał się na tym, podniósł na łokciu z ciężkością i obracając się do swego służącego:
– Pan masz gości – rzekł – mogę mu zawadzać, może by gdzie w chacie albo w drugim jakim dworku kątek jaki.
Postrzegł się Pokotyło, że zbyt widocznie był niegrzecznym, odezwał się więc z zaprosinami.
– Gdziekolwiek kątek, kochany sąsiedzie – odparł hrabia – wszystko mi jedno, byłem moich koni doczekał, posłałem już do Śliwina… długo zawadzać nie będę.
Słudzy wnieśli potłuczonego do pokoju na prawo, gospodarz wszedł za nim, goście zostali, rozpytując nadbiegłych świadków o wypadku.
Hrabia Hubert, nie darmo to imię noszący, bo i order świętego myśliwca w kolebce miał już, i sam zawołanym był Nemrodem; bezżenny, podżyły już kawaler – był jednym z tych ludzi, którzy klasyfikacjom towarzyskim fałsz zadają. Chociaż z imienia pan, z majętności pan, nie lubiany był wszakże od swoich, nie wiem dlaczego; nie lubiony także od szlachty.
O oboje zdawał się nie dbać wiele. Wychowanie bardzo niegruntowne, bardzo powierzchowne odebrawszy, w ośmnastu leciech pan swej woli; nie starał się o nic więcej i wycierpiawszy za życia ojca, niesłychanie skąpego, męki Tantala – puścił się używać. Konie, łowy, łatwe miłostki zajęły mu życia resztę. Towarzystwa nie lubił krom poufałego, męskiego; z kobietami lepszego wychowania nudził się i ziewał. A że nic go nie zmuszało do poświęceń, czynił, rozporządzał sobą, jak mu się podobało. Sam być nie umiał, z sobie równymi nie znajdował przyjemności, oddzielała ich wielka wychowania różnica; szlachta nieco dumniejsza nie uczęszczała do niego, bo z góry ją traktował, wyśmiewał nielitościwie i mistyfikował co chwila.
Hrabia Hubert pomimo zaniedbanej młodości, pomimo rodzaju życia, jaki prowadził, nie potrafił zagłuszyć w sobie, zniszczyć przyrodzonych darów.
Dowcipny, przebiegły, czego nie umiał, domyślał się; o czym nie wiedział, przeczuwał; gdyby cokolwiek chciał popracować nad sobą i mniej kochał próżnowanie, sybarytyzm, mógłby być bardzo przyzwoitym człowiekiem. Ale nałóg używania zasłaniał mu uczucie potrzeby nauki i pracy. Tym więc był, czym go uczyniła natura, która, można powiedzieć, usposobiła go na daleko znakomitszego człowieka, niżeli nim stał się. Wszakże zachował jeszcze mimo zaniedbania się wielką wyższość umysłową. Uczucie swej wartości robiło go szyderskim, powiedzieliśmy, że potrzebował towarzystwa, ale takiego, z którym by wcale nie był obowiązanym przymuszać i zwyciężać. Jednym słowem, hrabia Hubert dworu i dworzan, nie towarzystwa chciał z ludzi. O sto lub dwieście lat wprzód byłby się otoczył klientami i błaznami, teraz musiał się uciec do darmozjadów.
Żyć sam na sam z sobą było mu nieznośnym, gotów był, jak ów bohater podania, wychodzić na trakt i wabić gości, ale zawsze z warunkiem, żeby oni stosowali się do niego i służyli mu za marionetki bez woli i władzy własnej. Otaczał się więc Hubert takowymi ludziskami, którzy wkoło niego dworowali i błaznowali.
Ksiądz kwestarz, stroiciel fortepianów wędrowny, pijaczysko jakieś, zawsze miesiącami, czasem latami całymi bawili w pałacu. On ich poił, karmił, szydził z nich, figle im płatał, mistyfikował, śmiał się i znudziwszy nareszcie, kolanem w tył wyprawiał.
Dwa było rodzaje bawicieli tych u hrabiego. Jedni dziedziczni, jak ich nazywał, oswojeni z nim, wszystko znoszący i już do śmierci przysięgli, trzymali się klamki pokornie.
Drudzy, wędrowni, przybysze czasowi, siadywali z końmi, ludźmi, niekiedy bardzo długo, ale w końcu po tragicznej jakiej awanturze, może umyślnie na wykurzenie ich z legowiska wymyślonej, znikali. Po niejakim czasie jawili się znowu. Poznamy bliżej dwór hrabiego później, teraz wróćmy do dworku pana Pokotyły.