Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Milion posagu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
17,03 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Milion posagu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TO­PO­GRA­FIA

– Oj tak, tak, mo­ści do­bro­dzie­ju!

– Co chcia­łem mó­wić…

– Owóż, mo­ciu­pa­nie… Już czwar­ta, a taka spie­ko­ta.

– O! go­rą­co!

– Ża­rem pali… bę­dzie deszcz.

– Nie­za­wod­nie… pa­rzy. Na moją hrecz­kę je­śli wy­pad­nie na­wal­ny, zgi­nio­na.

Te i tym po­dob­ne uryw­ki roz­mo­wy i wy­krzyk­ni­ki do­by­wa­ły się z ust kil­ku osób zgro­ma­dzo­nych w dość ob­szer­nym po­ko­ju, w domu wiej­skim, do­wo­dząc, że to­wa­rzy­stwo w nim ze­bra­ne nie mo­gło so­bie przed­mio­tu do zaj­mu­ją­cej, cią­głej roz­mo­wy wy­szu­kać. Na twa­rzach wszyst­kich przy­tom­nych jed­no­staj­ny­mi rysy wy­pi­sa­ło się znu­że­nie i ocze­ki­wa­nie cze­goś. Był to dzień czerw­co­wy, dość skwar­ny, go­dzi­na po­obied­nia… może ocze­ki­wa­no desz­czu?

Oso­by dra­ma­tu na­stę­pu­ją­ce:

Na­przód… go­spo­darz domu, pan Po­ko­ty­ło, pięk­ne­go brzu­cha męż­czy­zna, ru­mia­ny, tro­chę łysy, z ba­ken­bar­da­mi w pół­księ­ży­ce, w let­nim sur­du­cie, z piór­kiem w zę­bach. A piór­ko było pa­cior­ka­mi ubra­ne.

Sy­no­wiec go­spo­da­rza, pan Fa­bian, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny chło­piec, z bród­ką za­pusz­czo­ną i wło­sa­mi dłu­gi­mi, cy­ga­rem w ręku.

Trze­cim był pan Ha­sling, są­siad nie­da­le­ki, si­wie­ją­cy już męż­czy­zna, w sta­ro­świec­kie­go kro­ju fra­ku gra­na­to­wym, chu­dy, wy­so­ki, chmur­ne­go wej­rze­nia.

Czwar­tym pan Teo­dor Do­li­wa, i ten z bród­ką ryżą, wą­sa­mi blond, ba­ken­bar­da­mi ciem­ny­mi pra­wie, wło­sa­mi bar­wy po­śred­niej, róż­nej od po­prze­dza­ją­cych (co mo­gło być skut­kiem fik­sa­tu­aru), z cy­ga­rem w ustach.

Pią­tym i ostat­nim ma­leń­ki czło­wie­czek fer­tycz­ny i ru­cha­wy, pan Ku­li­ko­wicz (jesz­cze są­siad), brud­ny, nie­po­zor­nie ubra­ny, z czu­pry­ną czar­ną do góry, oczy­ma czar­ny­mi na wierz­chu, no­szą­cy buty na ogrom­nych kor­kach, moc­no wy­krzy­wio­ne.

Dom, w któ­rym się znaj­do­wa­li ci pa­no­wie, był sta­ro­świec­kim szla­chec­kim dwor­kiem, ocie­nio­nym li­pa­mi ogród­ka, od­sło­nio­nym od stro­ny dzie­dziń­ca. Obok nie­go sta­ły ści­śnię­te za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie wszel­kie­go ro­dza­ju. Zza ga­łę­zi to­po­li bal­sa­micz­nych wy­sta­wał tam dach sto­do­ły, ów­dzie ścia­na spa­czo­na chlew­ku, da­lej bie­lo­ny nie­gdyś bok ofi­cy­ny, to znów czar­ne że­bra szpi­chle­rza z gan­kiem na słup­kach i dłu­gim rzę­dem kuf próż­nych, ko­rzy­sta­ją­cych z pory i uży­wa­ją­cych świe­że­go po­wie­trza.

Po dzie­dziń­cu prze­cha­dza­ły się bez ce­re­mo­nii, po­waż­nie, swo­bod­nie, zna­jąc się na swo­im miej­scu, po­śród pio­łu­nu, by­li­cy, ło­pu­chu i ostów, na­pu­szo­ne swą waż­no­ścią, in­dy­ki z licz­nym po­tom­stwem, gęsi z có­recz­ka­mi w żół­to­brud­nych su­kien­kach, ga­da­tli­we ku­mosz­ki kury i świer­go­czą­ce nie­ustan­nie, trzpio­to­wa­te po­la­ty­wa­ły po pło­tach wró­ble. Zło­wróżb­ne śmie­ciu­chy czub­ka­mi swy­mi za­po­wia­da­ły dłu­gą sło­tę. Nie­co da­lej nad brze­giem cuch­ną­cej, ob­ro­słej i zie­lo­ny­mi skrze­ki po­kry­tej ka­łu­ży, na­zy­wa­ją­cej się sa­dzaw­ką, spa­ce­ro­wał po­zor­nie obo­jęt­ny, ale nie bez złych my­śli, bo­cian w czer­wo­nych bu­tach, z bli­skie­go na ol­sze gniaz­da. Srocz­ka wrzesz­cza­ła na bzach za ofi­cy­ną.

Dzie­dzi­niec wiel­ce był oży­wio­ny, je­śli nie ludź­mi, to pta­stwem; a koń eko­nom­ski, spę­ta­ny przez ostroż­ność za­wsze wiel­ce chwa­leb­ną, zda­wał się zaj­mo­wać do­zo­rem tej skrzy­dla­tej cze­re­dy, do któ­rej za­po­mnia­łem do­dać siwe go­łę­bie, uno­szą­ce się po­nad da­chy sło­mia­ny­mi, po­ro­sły­mi zie­lo­nym ak­sa­mit­nym mchem i gdzie­nieg­dzie na­wet tra­wą.

Nie wiem, czy po­trzeb­nie opi­su­ję dwo­rek tego ro­dza­ju, tak one jesz­cze nie­daw­no po­spo­li­ty­mi były u nas, tak są jesz­cze pa­mięt­ne wszyst­kim ze swy­mi ak­ce­so­ria­mi zwy­kły­mi, ży­wy­mi i nie­ży­wy­mi. Ale któż wie, czy je wkrót­ce zo­ba­czym już, czy o nich po­sły­szym, cy­wi­li­za­cja idzie ku nam tak szyb­ko! a co go­rzej, po­czy­na za­wsze wprzód dzia­łać na domy i suk­nie niż na lu­dzi. Trze­ba więc opi­sy­wać i dwor­ki, i słom­ki, i co tyl­ko nie­co prze­szło­ścią pach­nie, bo wkrót­ce tego wszyst­kie­go nie sta­nie. Są to za­byt­ki sta­ro­żyt­no­ści.

Za­raz za dzie­dziń­cem po­czy­na­ła się wio­ska w jed­ną, łań w dru­gą stro­nę. Na lewo czer­wie­niał krzyż, na pra­wo żół­ci­ła dro­ga ku la­sko­wi brzo­zo­we­mu, i tam da­lej.

W tył za dom był ogró­dek, ale ani an­giel­ski, ani fran­cu­ski, ani chiń­ski; po pro­stu szla­chec­ka za­gro­da. Środ­kiem uli­ce agre­sto­we, po­rzecz­ko­we, ma­li­no­we, ja­bło­nie, sta­re gru­sze i śli­wy; w bok da­lej tro­chę… grzę­dy tru­ska­wek za­ro­słe, a za nimi uti­le dul­ci przy­mie­rza­ne: ka­pu­sta, groch cu­kro­wy, ogór­ki, mar­chew, ko­per, se­le­ry i ślicz­nie na wy­so­kich tycz­kach pre­zen­tu­ją­ca się fa­so­la. Pod sta­rą gru­szą al­tan­ka z chmie­lu, w al­tan­ce ław­ka z dar­ni­ny, ścież­ki nig­dy nie czysz­czo­ne, sa­dzaw­ka ta­ta­ra­kiem od Zie­lo­nych Świąt nie ty­ka­nym za­ro­sła, la­mu­sik sta­ry. Do­ko­ła, żeby broń Boże oczu w oko­li­ce nie pu­ścić, płot otar­no­wa­ny, wy­so­ki, po­rząd­ny, szczel­ny, za nim rów, a w do­dat­ku po­plą­ta­na Wir­gi­nia. Po­mi­mo ta­kie­go ob­wa­ro­wa­nia uważ­ne oko ba­da­cza mo­gło doj­rzeć wy­ła­ma­nych gdzie­nieg­dzie krza­ków, zdep­ta­nej tra­wy, po­wy­krę­ca­nych ga­łę­zi, nie­co po­chy­lo­nych pło­tów i wi­docz­nych śla­dów ukrad­ko­we­go przej­ścia. Jed­na tego ro­dza­ju ście­żyn­ka wio­dła ze wsi po za­ka­za­ny owoc do raju pana Po­ko­ty­ły; dru­ga od za­bu­do­wań go­spo­dar­skich prze­my­ka­ła się ku karcz­mie, skra­ca­jąc dro­gi przy­ja­cio­łom sta­ro­za­kon­ne­go Szmu­la.

Taki był dwo­rek cum at­ti­nen­tiis pana Po­ko­ty­ły, sta­re­go ka­wa­le­ra i nie­gdyś woj­sko­we­go, dziś dzie­dzi­ca jed­nej trze­ciej czę­ści wio­ski i go­spo­da­rza.

Pan Po­ko­ty­ło żył za­do­wol­nio­ny wiej­skim try­bem ży­cia, nie znaj­du­jąc, żeby w nim war­to było coś do­dać lub od nie­go co ująć, przyj­mo­wał je jako fakt speł­nio­ny (rzecz naj­wy­god­niej­sza) i za­sto­so­wał do nie­go. Ży­cie też jego ani się bar­dzo fra­so­wa­ło ju­trem, ani roz­my­śla­ło o wczo­raj­szym, pły­nę­ło, jak pły­ną wody, nie wi­dząc, kędy i po co, przyj­mu­jąc w sie­bie i deszcz, i li­ście wierzb nad­brzeż­nych, i żaby, i szczu­pa­ki, i co tam zwy­kle w rze­kach bywa. E sem­pre bene.

Skar­żyć się… skar­żył praw­da i pan Po­ko­ty­ło, bo któż się nie skar­ży? ale nie my­ślał nig­dy wszak­że na to, co mu do­le­ga­ło, ra­dzić… nie poj­mo­wał na­wet, żeby to było moż­na i żeby pró­ba na co się przy­dać mia­ła.

Rano wstaw­szy, her­ba­tę wy­piw­szy, nie­co się przy­odziaw­szy (buty nie co dzień wdzie­wał szu­wak­so­wa­ne, uwa­ża­jąc ich, zgod­nie z Jan­kiem słu­gą, za zby­tek sza­lo­ny)… wy­cho­dził na łan tro­chę, tro­chę do sto­do­ły albo do eko­no­ma. Po­tem jadł śnia­da­nie, zło­żo­ne z wód­ki sta­rej, chle­ba i wę­dli­ny lub ma­ry­na­ty; wcze­sny obia­dek bar­dzo pro­sty, uwa­rzo­ny z ele­men­tów nie­wy­twor­nych, z do­dat­kiem bu­tel­ki piwa lub kie­lisz­ka wina (je­śli gość się tra­fił). Wino je­dy­ne, ja­kie znał p. Po­ko­ty­ło, było owe tak zwa­ne fran­cu­skie, któ­re Li­twie na wi­ci­nach przy­cho­dzi, garn­ca­mi się sprze­da­je i bu­tel­ku­je w domu. Je­śli ni­ko­go nie było, po obie­dzie za­sy­piał i spał do czwar­tej, cza­sem dłu­żej, je­śli słot­na pora fi­zycz­nie i mo­ral­nie do snu skła­nia­ła. Wie­czo­rem prze­cha­dzał się oko­ło go­spo­dar­stwa lub je­chał w są­siedz­two; jesz­cze póź­niej kładł ka­ba­łę, cho­dził z faj­ką po po­ko­ju, stu­dio­wał nad ka­len­da­rzem, ga­wę­dził z eko­no­mem u drzwi i z za­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma aten­tu­ją­cym…, na­resz­cie usy­piał. Tu za­sło­na spa­da.

Ży­cie to mia­ło za sobą wiel­ką pro­sto­tę czę­ści skła­do­wych. Co się tam dzia­ło w du­szy jego, nikt nie wie, na­wet eko­nom, któ­re­mu zwykł się naj­ser­decz­niej wy­nu­rzać, ob­ja­śnić o tym do­kład­nie nie był w sta­nie, tym bar­dziej ni­żej pod­pi­sa­ny.

To, co do pierw­sze­go.

Sy­no­wiec go­spo­da­rza, miesz­ka­niec tej­że wio­ski, któ­ry przy sta­rej mat­ce go­spo­dar­ką na dru­giej czę­ści się zaj­mo­wał, żył tak­że bez wiel­kie­go na ży­cie wy­si­le­nia. Mat­ka po­czci­wa, pro­sto­dusz­na sta­rusz­ka, mo­dli­ła się, roz­da­wa­ła i od­bie­ra­ła przę­dzę, mot­ki i płót­na, jeź­dzi­ła ko­czo­bry­kiem sta­rym do ko­ścio­ła, ukła­da­ła chęt­nie ka­ba­łę i kar­mi­ła dwa pie­ski. Pan Fa­bian wy­szedł­szy z pią­tej kla­sy (gdyż szó­stą uznał on i mat­ka za zu­peł­nie zby­tecz­ną), za­pu­ścił bro­dę, za­czął pa­lić cy­ga­ro, po­lo­wać z char­ta­mi i uga­niać za dziew­czę­ta­mi. Za­po­mnia­łem ob­ja­wić, że grał na skrzyp­cach i gi­ta­rze (wiel­ki ta­lent), słu­żą­ce­go wy­uczył grać na klar­ne­cie i im­pro­wi­zo­wał mu­zycz­kę na wie­czor­kach są­siedz­kich. Był więc bar­dzo po­żą­da­nym go­ściem. Miesz­ka­li we dwo­rze da­le­ko więk­szym i po­kaź­niej­szym od po­przed­nio opi­sa­ne­go, na sta­rej sa­dy­bie, któ­ra się zwa­ła za­mczy­skiem, opa­sa­nej wa­ła­mi zie­lo­ny­mi, za­ro­słej dę­ba­mi, ustro­jo­nej w sta­re po­pod­pie­ra­ne bu­dow­le. Na­prze­ciw niej ciem­na cer­kiew ze swy­mi gan­ka­mi, ob­wo­dzą­cy­mi ją do­ko­ła, wy­su­wa­ła się spo­mię­dzy klo­nów i lip, z błysz­czą­cym no­wym krzy­żem na czo­le i świe­żo po­ma­lo­wa­nym ja­skra­wo da­chem. Da­lej bie­gła wio­ska ku do­li­nie z po­chy­ły­mi cha­ty i błot­ni­stą uli­cą.

Pan Ha­sling, są­siad Po­ko­ty­ły, miesz­kał w dru­giej wio­sce, daw­niej żo­na­ty, dziś wdo­wiec o kil­kor­gu dzie­ci, za­kło­po­ta­ny przy­szło­ścią, fra­sow­ny, za­bie­gły, zgryź­li­wy, kłó­tli­wy i po więk­szej czę­ści smut­ny (cho­ro­wał na wą­tro­bę). Lu­bił poncz pa­sja­mi, miał trzy cór­ki do­ro­słe na wy­da­niu, co tłu­ma­czy jego przy­jaźń dla Po­ko­ty­łów. Pan­ny, to były bia­łe, ru­mia­ne, we­so­łe i w per­ka­li­kach cho­dzą­ce. Wszyst­kie trzy gra­ły na gi­ta­rze, pi­sa­ły jak kury, czy­ta­ły pra­co­wi­cie zbie­ra­jąc roz­pierz­chłe gło­ski; ale do­sko­na­le zna­ły się na róż­ni­cy przę­dzy, na osiem­nast­kę i dwu­dziest­kę uży­wa­nej, na na­bia­le i pie­czy­wie ciast wiel­ka­noc­nych. Śpie­wa­ły dum­ki ukra­iń­skie, nie bez wdzię­ku. Dwóch bra­ci po­więk­sza­ło fa­mi­lią wiel­ce przy­jem­nie. Oba byli za­wo­ła­ni my­śli­wi, mie­li każ­dy nej­ty­czan­kę; trzy ko­nie nie­ma­ści­ste, czę­sto się zmie­nia­ją­ce, a nie­kie­dy no­sa­te i po jed­nym ose­łed­czo­nym ko­zacz­ku, po dwa char­ty, po jed­nej strzel­bie i po ogrom­nym no­sie. Oj­ciec, sy­no­wie, cór­ki żyli, nie moż­na po­wie­dzieć, bar­dzo zgod­nie i przy­kład­nie; ale oży­wia­jąc so­bie mo­no­to­nię wiej­skie­go po­ży­cia i żwa­wy­mi czę­sto­kroć sprzecz­ka­mi, któ­re in­te­re­su do­da­wa­ły do wy­dzie­dzi­czo­ne­go z sil­nych wzru­szeń ży­wo­ta. Spo­ry mię­dzy ro­dzi­ną nig­dy nie prze­cho­dzi­ły gra­nic przy­zwo­itej kłót­ni fa­mi­lij­nej i koń­czy­ły się szczę­ściem na ję­zy­ku, Zresz­tą by­wa­ły i chwi­le ci­szy i zgo­dy, i ser­decz­no­ści na­wet, bo się ko­cha­li bądź co bądź.

Pan Teo­dor Do­li­wa item są­siad, a na­wet z tej­że sa­mej wsi, co pa­no­wie Po­ko­ty­ły; ów mło­dzie­niec o róż­no­barw­nych wło­sach, któ­re­mu przy­ro­dze­nie z szcze­gól­ne­go afek­tu nada­ło prób­ki wszel­kie­go wło­si­wa, ja­kie mia­ło tyl­ko w rę­ka­wie, ubie­ra­jąc mu gło­wę ze szcze­gól­nym sta­ra­niem, Teo­dor Do­li­wa, z oj­cem i mat­ką, sie­dział na naj­więk­szej czę­ści wio­ski. Dwór Do­li­wów był wpół mu­ro­wa­ny, bia­ły; miał z przo­du in­ten­cją czy­ste­go dzie­dziń­ca; z tyłu jak­by ocho­tę an­giel­skie­go ogród­ka; we­wnątrz wszyst­ko było w tym spo­so­bie. Znaj­do­wa­ły się tam in­ten­cje me­bli, wo­sko­wa­nej pod­ło­gi, ob­ra­zów, ocho­ta for­te­pia­nu, ima­gi­na­cja li­be­rii, cień Dan­glow­skie­go, nowo prze­ro­bio­ne­go ko­cza, fan­ta­zma-ku­cha­rza i żywe, naj­praw­dziw­sze pra­gnie­nie pew­nej wyż­szo­ści i do­bre­go tonu.

Je­dy­nak, pan Teo­dor Do­li­wa, osta­tecz­ne wy­cho­wa­nie ode­brał w War­sza­wie, gdzie szko­ły ukoń­czył, skąd miał buty i ka­mi­zel­ki, fra­ki i że­laz­ko do wło­sów, upodo­ba­nie w pi­wie owsia­nym, o któ­rym bez unie­sie­nia wspo­mnieć nie mógł, i w fran­cu­skich ro­man­sach, któ­re pod­sza­rza­ne ku­po­wał.

Uwa­ża­ny był w są­siedz­twie za czło­wie­ka uczo­ne­go i wiel­kie­go świa­ta, lę­ka­no się go w do­mach, gdzie były pan­ny na wy­da­niu, jak­by prze­wą­chi­wa­no w nim Don Ju­ana. Oj­ciec i mat­ka uśmie­cha­li się, po­glą­da­jąc na tę la­to­rośl, peł­ną na­dziei sta­ro­żyt­ne­go szcze­pu. Pan Teo­dor mógł i po­wi­nien się był oże­nić, we­dle nich, z pan­ną kro­cio­wą, co zo­sta­wa­ło za­wsze wiel­ce do ży­cze­nia, choć­by dla­te­go tyl­ko, iż część Po­ko­ty­łowsz­czy­zny na­le­żą­ca do Do­li­wów ob­cią­żo­na była dłu­ga­mi. Dłu­gi roz­wi­ja­ją w lu­dziach dzia­łal­ność, ro­dzą dow­cip, uspo­sa­bia­ją do wiel­kich po­my­słów; nie są wszak­że do­brem,. na któ­rym by się po­wszech­nie po­znać i oce­nić je umia­no. Do­li­wo­wie stę­ka­li na swo­je dłu­gi.

Przy­pi­sy­wa­li je kosz­tow­ne­mu wy­cho­wa­niu je­dy­nacz­ka wiel­kich na­dziei – ale nie ża­ło­wa­li tego, i pan Teo­dor pa­plał po fran­cu­sku zno­śnie, tań­co­wał kon­tra­dan­se fran­cu­skie, ubie­rał się z gu­stem (mó­wi­li oj­ciec i mat­ka), wresz­cie grał na for­te­pia­nie wal­ce Straus­sa i Lan­ne­ra, któ­re uwa­ża­ły się w są­siedz­twie za non plus ul­tra sztu­ki i punkt kul­mi­nu­ją­cy mu­zy­kal­nych utwo­rów wie­ku. Cho­pin ucho­dził tu za nie­po­jęt­ne­go ba­ła­mu­ta, bez ta­len­tu i śpiew­no­ści!

Ostat­ni gość u Po­ko­ty­ły, ów ma­leń­ki czło­wie­czek – pan Ku­li­ko­wicz, miesz­kał w dru­giej wsi, ca­łej wła­snej, ale miał tak­że część, trzy cha­ty po­dob­no i kar­czem­kę, w Po­ko­ty­łowsz­czyź­nie. Był nie­żo­na­ty, faj­kę pa­lił od rana do nocy, go­spo­da­ro­wał wście­kle, nie zwa­ża­jąc na pod­da­nych wca­le, zbie­rał grosz za­pa­mię­ta­le, du­sił na­mięt­nie, o nic wię­cej nie dbał, z lu­dzi żar­to­wał; cu­dze wino bar­dzo lu­bił, swo­je­go nig­dy nie po­ka­zy­wał, poił star­ką, któ­rą i do her­ba­ty do­da­wa­no pod po­zo­rem, że da­le­ko jest lep­sza od fał­szo­wa­ne­go rumu.

. Szcze­gól­ne i wiel­ce róż­ne zda­nia krą­ży­ły o tym czło­wie­ku. Ile razy któ­ra z pa­nien, có­rek Ha­slin­ga, za­rę­cza­ła ojca i bra­ci, że się o nią sta­ra, ile razy do któ­rej z licz­nych dzie­wic są­siedz­twa zda­wał się zbli­żać z pro­jek­tem, i ty­le­kroć w domu wy­bra­nym wy­no­szo­no go pod ob­ło­ki i gnie­wa­no się prze­ciw lu­dziom, co nie­go­dzi­we plot­ki roz­no­sić zwy­kli. Jak tyl­ko prze­stał by­wać, zo­bo­jęt­niał, pra­wio­no dziw­ne rze­czy o nim i po­wta­rza­no o ucie­mię­że­niu sro­gim pod­da­nych, o nie­przy­kład­nym ży­ciu itp. Dwo­rek pana Ku­li­ko­wi­cza w osob­nej wsi zbu­do­wa­ny z jed­nej stro­ny za­czął się był mu­ro­wać, z dru­giej był drew­nia­ny. Stał tak od daw­na oto­czo­ny gru­zem i rusz­to­wa­niem, na­prze­ciw ogrom­na go­rzel­nia z wy­so­ką pom­pą obu­do­wa­ną, wo­łow­nia dłu­ga, owczar­nie, oha­co­ne so­śni­ną obo­ry. We­wnątrz domu naj­mniej­sze­go sta­ra­nia o wy­go­dy ja­kie­kol­wiek ży­cia, o wdzięk. Gołe ścia­ny, stół zła­ma­ny, kil­ka krze­seł, sofa brud­na, ku­fer zie­lo­ny, tro­chę ty­to­niu na sto­le, fu­zja w ką­cie, drzwi za­par­te do spi­ża­ren­ki. Ży­cie Ku­li­ko­wi­cza było pra­co­wi­te i czyn­ne; pę­dzo­ne w go­rzel­ni, na polu, w le­sie, oko­ło ro­bot­ni­ka, po jar­mar­kach.

Z ta­kich pier­wiast­ków skła­da­ło się to wszyst­ko, w któ­re wcho­dzi­my; par­ny dzień czerw­co­wy czy nie­do­cie­czo­ne przy­czy­ny oło­wia­nym brze­mie­niem nudy uci­snę­ły wszyst­kich. Wy­krzyk­ni­ki tyl­ko:

– Go­rą­co! go­rą­co! pro­szę ognia do faj­ki!

– O tak! tak! – z rzad­ka sły­szeć się da­wa­ły. Wej­rze­nia tyl­ko, uśmie­chy, ru­sza­nie ra­mio­na­mi, sa­pa­nie oży­wia­ły nie­co roz­mo­wę.

Wtem skrom­ne wpraw­dzie, ale wy­raź­ne kla­śnię­cie z bata prze­rwa­ło nudy i… wszy­scy jed­no­myśl­nie rzu­ci­li się do okna, krom go­spo­da­rza, któ­ry zo­stał w miej­scu i ozwał się obo­jęt­nie:

– Owce pę­dzą?

– Ależ tur­ko­cze! – rzekł Fa­bian.

– Może sia­no wio­zą, któż by u li­cha je­chał.

– Je­dzie bo, je­dzie, dali… Bóg je­dzie – skom­lał pan Ha­sling – ot i wi­dać.

– Mimo bra­my dro­ga – do­dał go­spo­darz.

– W bra­mę je­dzie! – śmie­jąc się rzekł tro­chę przez nos war­sza­wia­nin, Teo­dor Do­li­wa, któ­re­go nie­do­wiar­stwo pana Po­ko­ty­ły ba­wi­ło.

– To eko­nom z pola! – nie­wzru­szo­ny od­parł go­spo­darz.

– Dia­ble ci się go­ścia nie chce, ale próż­no się wy­krę­casz – wrza­snął na całą gębę Ku­li­ko­wicz – wprost przed ga­nek.

– To nie gość, to pro­boszcz! – mruk­nął go­spo­darz. Wszy­scy par­sk­nę­li. On w du­chu do­dał:

– Któż by mógł jesz­cze nad­je­chać! – wszak­że­ście tu wszy­scy.

– Nej­ty­czan­ka, czte­ry ko­nie…

– Po­wiedz, szka­py…

– Fur­man…

– Chłop sia­ko tako przy­odzia­ny…

– Cho­mą­ty…

– Sta­re…

– Ale któż taki?

– O! al­boż nie zna­cie… graf!

– Jaki u dia­bła graf! – zry­wa­jąc się za­wo­łał Po­ko­ty­ło. Nowy śmiech.

– Nie bój się, nie ze Śli­wi­na prze­cie!

– Ale cóż za graf?

– Se­we­ryn Ko­tli­na – szep­nął Ha­sling – ani chy­bi… on… Ale co go tu pro­wa­dzi?

Wszy­scy od­stą­pi­li od okna z róż­ny­mi mi­na­mi i po­sia­da­li obo­jęt­nie, cze­ka­jąc wej­ścia go­ścia, go­spo­darz rzekł tyl­ko:

– Ska­ra­nie boże, na taki upał, taka nud­na fa­cja­ta!

– Kwa­śno go przyjm, to so­bie po­je­dzie – do­ra­dził Ku­li­ko­wicz.

– A już­ciż! Jesz­czem go nig­dy in­a­czej nie przy­jął. My, ko­rzy­sta­jąc z cza­su, na­ry­suj­my jed­nym po­cią­giem no­we­go przy­byl­ca.

Se­we­ryn Ko­tli­na, je­dy­nak u mat­ki, któ­ra przed ro­kiem go od­umar­la, miał lat dwa­dzie­ścia kil­ka. Oj­ciec jego, nie­gdy ma­jęt­ny, przez pro­ce­sa i oby­wa­tel­skie po­słu­gi stra­cił wcze­śnie ma­ją­tek; mat­ka resz­tą ma­jęt­no­ści wy­cho­wa­ła uko­cha­ne dzie­cię. Obo­je byli ludź­mi do­bre­go to­wa­rzy­stwa, szla­chet­nych uczuć i daw­niej wiel­kich związ­ków. Ale z upad­kiem na mie­niu upa­dły kru­che sto­sun­ki, opu­ści­li ich lu­dzie. Nad­to dum­ni, by się im kła­niać i o co bądź pro­sić ich mie­li, zruj­no­wa­ni, usu­nę­li się, za­mknę­li i po­świę­ci­li dzie­cię­ciu. Hi­sto­ria jego wy­cho­wa­nia była jed­nym z naj­pięk­niej­szych przy­kła­dów po­świę­ce­nia ro­dzi­ciel­skie­go. Oj­ciec na­uczył się, cze­go nie umiał, aby dać dziec­ku po­cząt­ki; mat­ka sta­ła się me­trem Se­wer­ka. I wy­cho­wu­jąc gło­wę, nie za­po­mnie­li o ser­cu.

Piesz­czo­ne dzie­cię nie wy­pie­ści­ło się na nie­zno­śne, dum­ne, gry­ma­śne i swa­wol­ne stwo­rze­nie. Wie­dzio­ne mi­ło­ścią, na­przód na­uczy­ło się ko­chać świat cały, lu­dzi wszyst­kich; zno­sić cier­pli­wie, cie­szyć się po­wol­nie i ostroż­nie i po­świę­cać chęt­nie, ra­do­śnie dla dru­gich. Oj­ciec i mat­ka dali mu pierw­szy mi­ło­ści i po­świę­ce­nia przy­kład.

Po­tem nie uty­ski­wa­li nig­dy przed nim na utra­tę ma­jęt­no­ści, na mier­ność, na cze­ka­ją­ce ich w sta­ro­ści ubó­stwo; nie uczy­li go ce­nić gro­sza nade wszyst­ko i świę­cić mu su­mie­nie, po­czci­wość; na­by­ciu jego spo­kój i szczę­ście, utrzy­ma­niu god­ność swą i prze­ko­na­nia.

Uczu­cia szla­chet­ne naj­pierw­sze wzro­sły, za­bu­ja­ły na ser­cu mło­dzień­czym. A to, co pierw­sze zej­dzie na tej roli, za­głu­szy wszyst­ko. Je­śli chwast, chwa­sty na nim ro­snąć będą tyl­ko; je­śli czy­ste ziar­no, ono doj­rze­je na żni­wo.

Se­we­ryn stra­cił ojca, ale nie pa­mięć na jego na­uki – stra­cił mat­kę póź­niej – i nie zmie­nił się. Czcił ich pa­mięć, pła­kał na ich wspo­mnie­nia i mo­dlił się za ich du­szę. Nie­raz w ży­ciu zda­ło mu się, że du­chy aniel­skie czu­łe­go ojca, świę­tej mat­ki wio­dły go po tward­szych, po ska­list­szych ścież­kach ży­cia. To mu do­da­wa­ło od­wa­gi. Wy­cho­wa­nie Se­wer­ka skoń­czy­ło się, jak po­czę­ło – w kra­ju.

Szczę­śli­wi za­pew­ne ci, co mogą wi­dzieć coś wię­cej, pójść da­lej; ale tyl­ko wy­cho­wa­nie w kra­ju daje kra­jo­wi lu­dzi uży­tecz­nych, praw­dzi­we jego dzie­ci. Zza gra­ni­cy wra­ca­ją nam po­spo­li­cie nie­do­wa­rzo­ne pół­głów­ki, któ­rych pierw­szą ce­chą – po­gar­da wszyst­kie­go, co na­sze. Mamy i tak nie­szczę­sną skłon­ność mał­po­wa­nia za­gra­ni­cy, chwy­ta­nia się no­wi­nek, jak je na­zy­wał ksiądz Skar­ga, cóż do­pie­ro gdy tę skłon­ność wro­dzo­ną po­de­prze się choć po­wierz­chow­nie wyż­szą umie­jęt­no­ścią, po­lo­rem, chwy­co­ny­mi wia­do­most­ki en­cy­klo­pe­dycz­ny­mi? Na­ów­czas wra­ca­ją nam ośm­na­sto­let­ni znu­dze­ni sobą i świa­tem mło­dzień­cy, w to­wa­rzy­stwach dum­ni, szy­der­czy, nie­li­to­ści­wi i nie­zno­śni. Star­cy bez wą­sów, co w kra­ju wy­trwać nie mogą, co w to­wa­rzy­stwach na­szych nic dla sie­bie nie wi­dzą i sta­ją się bez­u­ży­tecz­ny­mi klo­ca­mi w prak­tycz­nym ży­ciu.

Nasz Se­we­ryn na­był na­uki, choć za nią nie jeź­dził da­le­ko, bo na­uka wszę­dzie się na­by­wa, gdzie są dwa wiel­kie jej czyn­ni­ki – ocho­ta i książ­ki. Ukształ­cił gło­wę, wy­cho­wał ser­ce, któ­re już ro­dzi­ce do­brym kie­run­kiem pu­ści­li. Skrom­ny jak każ­dy, co praw­dzi­wie zna lu­dzi i czło­wie­ka i wie, że nie ma mi­zer­ne­go, naj­mi­ze­miej­sze­go, co by od nie­go w czymś jed­nym wyż­szym i wię­cej war­tym nie był; skrom­ny jak każ­dy, co nie na jed­nej su­chej na­uce za­sa­dza cenę lu­dzi; wy­ro­zu­mia­ły, szla­chet­ny, w po­trze­bie od­waż­ny, wstrze­mięź­li­wy w sło­wach, nie wy­ry­wa­ją­cy się z przy­jaź­nią, ale dla przy­ja­cie­la go­tów na wszyst­ko – nie mógł się po­do­bać w są­siedz­twie i nie po­do­bał się.

Po śmier­ci mat­ki wziął ma­ją­tek daw­niej ich dzie­dzicz­ny, dzier­ża­wą od no­we­go na­byw­cy.

A że nie miał żad­ne­go na­ło­gu, żad­nej śmiesz­no­ści swych są­sia­dów, że zim­ną grzecz­no­ścią tyl­ko za cie­ka­wą i nie­spo­koj­ną ich grzecz­ność pła­cił, że nie grał, że nie pił, że książ­ki czy­tał, że się przy­zwo­icie dość ubie­rał, że lep­sze to­wa­rzy­stwo lu­bił i o ile moż­no­ści uczęsz­czał do do­mów, w któ­rych go jesz­cze z daw­ną dla ojca życz­li­wo­ścią wi­ta­no – prze­zwa­no go gra­fem i po­czę­to wy­śmie­wać po­wszech­nie.

Mło­dzież, któ­ra go zro­zu­mieć nie mo­gła, pa­trzy­ła nań okiem nie­spo­koj­nej, za­zdro­snej cie­ka­wo­ści. Pan­ny, że się w żad­nej do­tąd za­ko­chać nie mógł, szy­dzi­ły z jego szla­chet­nej po­sta­wy i peł­nej umiar­ko­wa­nia roz­mo­wy. Sta­rzy, któ­rych oczy kłu­ło po­rów­na­nie Se­we­ry­na z wła­sny­mi dzieć­mi i krew­ny­mi, kwa­śno o nim mó­wi­li. Sło­wem, zro­bił so­bie od razu tylu nie­przy­ja­ciół, że się ob­ró­cić nie mógł, żeby nie uczuć, jak go są­dzą i ko­cha­ją. Wszak­że te ozna­ki nie­przy­jaź­ni miar­ko­wa­ły się wiel­ce i ubie­ra­ły roz­ma­icie, wie­dzia­no bo­wiem, że Se­we­ryn uchy­bić so­bie nie po­zwo­li, że był praw­dzi­wie od­waż­nym i nie da­wał z sie­bie żar­to­wać.

Całe to­wa­rzy­stwo ze­bra­ne w Po­ko­ty­łowsz­czyź­nie skła­da­ło się z naj­za­cięt­szych może nie­przy­ja­ciół Se­we­ry­na. Po­cząw­szy od go­spo­da­rza, któ­ry sam nie wie­dział, dla­cze­go nie lu­bił Se­we­ry­na, wszy­scy przy­tom­ni cier­pieć go nie mo­gli. Zo­ba­czyw­szy jego ciem­ną nej­ty­czan­kę, usie­dli na swo­ich miej­scach po­wy­krzy­wia­ni; każ­dy coś mru­czał przez zęby.

Wtem wszedł Se­we­ryn. Był to słusz­ne­go wzro­stu, mło­dy, pięk­ny męż­czy­zna, sil­nej bu­do­wy, kształt­nej po­sta­wy, czar­nych ży­wych oczu, ciem­ne­go wło­sa, bla­dej nie­co twa­rzy. Ubra­ny nie­wy­kwint­nie, ale sma­kow­nie i sta­ran­nie.

Pan Po­ko­ty­ło wstał, wi­ta­jąc go nie­wy­raź­nym mru­cze­niem, i pod­su­nął mu krze­sło, inni skło­ni­li się od nie­chce­nia, zmie­rzy­li go od stóp do głów z pew­nym ro­dza­jem wzgar­dy, po­ru­szy­li nie­znacz­nie ra­mio­ny i za­czę­li szep­tać mię­dzy sobą.

To­wa­rzy­stwo roz­pa­dło się na dwo­je. Go­spo­darz zo­stał nos w nos z go­ściem, a resz­ta w dru­gim od­dzie­le.

Roz­mo­wa, ury­wa­na, cięż­ka, zry­wa­ła się jak drop do lotu i opa­da­ła co chwi­la. Za to szep­ty i śmie­chy ta­jem­ni­cze wrza­ły w dru­gim koń­cu po­ko­ju. Z wej­rzeń ukrad­ko­wych i sza­lo­nych we­so­ło­ści wy­bu­chów do­my­śleć się było ła­two, o kim tam była mowa.

Se­we­ryn prze­cie nie tra­cił by­najm­niej po­wa­gi i od­wa­gi, nie zwa­żał na od­dzie­la­ją­ce się do­bro­wol­nie to­wa­rzy­stwo i sta­rał kwa­śne­go roz­ru­szać Po­ko­ty­łę. Po­wo­li je­den, dru­gi zbli­żył się ku nim. Na­przód pan Teo­dor Do­li­wa, któ­re­go w są­siedz­twie zwa­no pa­ni­czem, cią­gnio­ny sym­pa­tią do do­brze skro­jo­ne­go sur­du­ta Se­we­ry­na, od­stał od opo­zy­cji i usiadł przy sto­li­ku. Kil­ka słów, zie­wa­niem prze­pla­ta­nych, wrzu­cił jak za­da­tek do roz­mo­wy. Inni po­czę­li się cie­ka­wić i po­wo­li zbli­ży­li. Roz­mo­wa za­czy­na­ła się oży­wiać i obie­cy­wa­ła w koń­cu stać po­wszech­ną, gdy gwar po­wstał na dzie­dziń­cu ja­kiś.

– Pew­nie zno­wu trzo­dę z Kra­snej Góry za­ję­li w szko­dzie – za­wo­łał go­spo­darz, le­cąc do okna.

– Albo może lu­dzie nasi – do­dał Do­li­wa – po­czu­bi­li się.

– Albo jaka spra­wa – rzekł pan Fa­bian. Dwóch lu­dzi nie­zna­jo­mych bie­gli ku dom­ku.

– Cóż za li­cho! to coś oso­bli­we­go! – trząsł gło­wą – sam do sie­bie wy­bąk­nął go­spo­darz. – Eks­tra­or­dy­na­ryj­ny wy­pa­dek. Lu­dzie w li­be­rii.

Wszy­scy wy­bie­gli w ga­nek.

– Czyi lu­dzie? – spy­tał Fa­bian.

– Gra­ła ze Śli­wi­na…

– Cze­go chce­cie?

– Nasz pan…

– No i cóż… cóż wasz pan…

– Ko­nie go po­nio­sły, wy­wró­ci­ły, po­tłu­kły, pro­si…

– A! dali… ho­nor! – za­wo­łał Ha­sling – otóż mi­łe­go bę­dziesz miał go­ścia…

Po­ko­ty­ło osłu­piał.

– Otóż go nio­są tu­taj – rzekł je­den z lu­dzi.

– Choć siadł­szy płacz! – ma­cha­jąc ręką rzekł go­spo­darz. – A co ja z nim będę ro­bił?

Go­ście się śmie­li.

Tym­cza­sem na za­im­pro­wi­zo­wa­nych no­szach zbli­żał się ję­czą­cy, stłu­czo­ny, zbło­co­ny pan ze Śli­wi­na.

Dwóch łu­dzi ze wsi zła­pa­nych w uli­cy i ko­zak hra­bie­go z trud­no­ścią go dźwi­ga­li na ra­mio­nach.

Zbli­ża­jąc się do gan­ku, pod­niósł gło­wę si­wie­ją­cą z krót­ko ostrzy­żo­ny­mi wło­sa­mi, sza­ry­mi oczki, po­licz­ki bla­dy­mi i za­wo­łał:

– Ach! ko­cha­ny pa­nie Po­ko­ty­ło!

– Więk­sza po­ufa­łość niż zna­jo­mość – szep­nął bun­diu­cząc się Fa­bian, sy­no­wiec.

– Ko­cha­ny pa­nie Po­ko­ty­ło, zmi­łuj się, ra­tuj mnie, daj gdzie ką­tek, póki po­wóz dru­gi nie na­dej­dzie. Nogę mam, zda mi się, zła­ma­ną, ani stą­pić.

Po­ko­ty­ło kła­niał się, mru­czał, marsz­czył i wska­zy­wał na drzwi, niby za­pra­sza­jąc, ale nie­zbyt raź­nie.

Hra­bia po­znał się na tym, pod­niósł na łok­ciu z cięż­ko­ścią i ob­ra­ca­jąc się do swe­go słu­żą­ce­go:

– Pan masz go­ści – rzekł – mogę mu za­wa­dzać, może by gdzie w cha­cie albo w dru­gim ja­kim dwor­ku ką­tek jaki.

Po­strzegł się Po­ko­ty­ło, że zbyt wi­docz­nie był nie­grzecz­nym, ode­zwał się więc z za­pro­si­na­mi.

– Gdzie­kol­wiek ką­tek, ko­cha­ny są­sie­dzie – od­parł hra­bia – wszyst­ko mi jed­no, by­łem mo­ich koni do­cze­kał, po­sła­łem już do Śli­wi­na… dłu­go za­wa­dzać nie będę.

Słu­dzy wnie­śli po­tłu­czo­ne­go do po­ko­ju na pra­wo, go­spo­darz wszedł za nim, go­ście zo­sta­li, roz­py­tu­jąc nad­bie­głych świad­ków o wy­pad­ku.

Hra­bia Hu­bert, nie dar­mo to imię no­szą­cy, bo i or­der świę­te­go my­śliw­ca w ko­leb­ce miał już, i sam za­wo­ła­nym był Nem­ro­dem; bez­żen­ny, pod­ży­ły już ka­wa­ler – był jed­nym z tych lu­dzi, któ­rzy kla­sy­fi­ka­cjom to­wa­rzy­skim fałsz za­da­ją. Cho­ciaż z imie­nia pan, z ma­jęt­no­ści pan, nie lu­bia­ny był wszak­że od swo­ich, nie wiem dla­cze­go; nie lu­bio­ny tak­że od szlach­ty.

O obo­je zda­wał się nie dbać wie­le. Wy­cho­wa­nie bar­dzo nie­grun­tow­ne, bar­dzo po­wierz­chow­ne ode­braw­szy, w ośm­na­stu le­ciech pan swej woli; nie sta­rał się o nic wię­cej i wy­cier­piaw­szy za ży­cia ojca, nie­sły­cha­nie ską­pe­go, męki Tan­ta­la – pu­ścił się uży­wać. Ko­nie, łowy, ła­twe mi­łost­ki za­ję­ły mu ży­cia resz­tę. To­wa­rzy­stwa nie lu­bił krom po­ufa­łe­go, mę­skie­go; z ko­bie­ta­mi lep­sze­go wy­cho­wa­nia nu­dził się i zie­wał. A że nic go nie zmu­sza­ło do po­świę­ceń, czy­nił, roz­po­rzą­dzał sobą, jak mu się po­do­ba­ło. Sam być nie umiał, z so­bie rów­ny­mi nie znaj­do­wał przy­jem­no­ści, od­dzie­la­ła ich wiel­ka wy­cho­wa­nia róż­ni­ca; szlach­ta nie­co dum­niej­sza nie uczęsz­cza­ła do nie­go, bo z góry ją trak­to­wał, wy­śmie­wał nie­li­to­ści­wie i mi­sty­fi­ko­wał co chwi­la.

Hra­bia Hu­bert po­mi­mo za­nie­dba­nej mło­do­ści, po­mi­mo ro­dza­ju ży­cia, jaki pro­wa­dził, nie po­tra­fił za­głu­szyć w so­bie, znisz­czyć przy­ro­dzo­nych da­rów.

Dow­cip­ny, prze­bie­gły, cze­go nie umiał, do­my­ślał się; o czym nie wie­dział, prze­czu­wał; gdy­by co­kol­wiek chciał po­pra­co­wać nad sobą i mniej ko­chał próż­no­wa­nie, sy­ba­ry­tyzm, mógł­by być bar­dzo przy­zwo­itym czło­wie­kiem. Ale na­łóg uży­wa­nia za­sła­niał mu uczu­cie po­trze­by na­uki i pra­cy. Tym więc był, czym go uczy­ni­ła na­tu­ra, któ­ra, moż­na po­wie­dzieć, uspo­so­bi­ła go na da­le­ko zna­ko­mit­sze­go czło­wie­ka, ni­że­li nim stał się. Wszak­że za­cho­wał jesz­cze mimo za­nie­dba­nia się wiel­ką wyż­szość umy­sło­wą. Uczu­cie swej war­to­ści ro­bi­ło go szy­der­skim, po­wie­dzie­li­śmy, że po­trze­bo­wał to­wa­rzy­stwa, ale ta­kie­go, z któ­rym by wca­le nie był obo­wią­za­nym przy­mu­szać i zwy­cię­żać. Jed­nym sło­wem, hra­bia Hu­bert dwo­ru i dwo­rzan, nie to­wa­rzy­stwa chciał z lu­dzi. O sto lub dwie­ście lat wprzód był­by się oto­czył klien­ta­mi i bła­zna­mi, te­raz mu­siał się uciec do dar­mo­zja­dów.

Żyć sam na sam z sobą było mu nie­zno­śnym, go­tów był, jak ów bo­ha­ter po­da­nia, wy­cho­dzić na trakt i wa­bić go­ści, ale za­wsze z wa­run­kiem, żeby oni sto­so­wa­li się do nie­go i słu­ży­li mu za ma­rio­net­ki bez woli i wła­dzy wła­snej. Ota­czał się więc Hu­bert ta­ko­wy­mi lu­dzi­ska­mi, któ­rzy wko­ło nie­go dwo­ro­wa­li i bła­zno­wa­li.

Ksiądz kwe­starz, stro­iciel for­te­pia­nów wę­drow­ny, pi­ja­czy­sko ja­kieś, za­wsze mie­sią­ca­mi, cza­sem la­ta­mi ca­ły­mi ba­wi­li w pa­ła­cu. On ich poił, kar­mił, szy­dził z nich, fi­gle im pła­tał, mi­sty­fi­ko­wał, śmiał się i znu­dziw­szy na­resz­cie, ko­la­nem w tył wy­pra­wiał.

Dwa było ro­dza­je ba­wi­cie­li tych u hra­bie­go. Jed­ni dzie­dzicz­ni, jak ich na­zy­wał, oswo­je­ni z nim, wszyst­ko zno­szą­cy i już do śmier­ci przy­się­gli, trzy­ma­li się klam­ki po­kor­nie.

Dru­dzy, wę­drow­ni, przy­by­sze cza­so­wi, sia­dy­wa­li z koń­mi, ludź­mi, nie­kie­dy bar­dzo dłu­go, ale w koń­cu po tra­gicz­nej ja­kiej awan­tu­rze, może umyśl­nie na wy­ku­rze­nie ich z le­go­wi­ska wy­my­ślo­nej, zni­ka­li. Po nie­ja­kim cza­sie ja­wi­li się zno­wu. Po­zna­my bli­żej dwór hra­bie­go póź­niej, te­raz wróć­my do dwor­ku pana Po­ko­ty­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: