- promocja
Miłość aptekarki - ebook
Miłość aptekarki - ebook
Druga część nowej historycznej sagi o przygodach wędrownej aptekarki uznanego duetu pisarskiego występującego pod pseudonimem Iny Lorentz!
Turyngia, XVIII wiek. Klara wraz z mężem Tobiasem i synem Martinem wiedzie spokojne życie w Königsee. Właśnie spodziewa się kolejnego dziecka. Nieoczekiwanie małżonkowie dowiadują się, że w Rübenheim został aresztowany jeden z ich wędrownych aptekarzy, którego oskarżono o otrucie miejscowego burmistrza. Tobias wyrusza w podróż, żeby wyjaśnić sprawę, i też zostaje aresztowany jako rzekomy wytwórca trującego leku. Klara musi nie tylko troszczyć się o interesy rodzinnej firmy, ale także wyjaśnić intrygę związaną z zabójstwem burmistrza i tym samym uratować Tobiasa. Oskarżenie jej męża nie było kwestią przypadku. Okazuje się, że rodzina Justów ma wrogów, których istnienia nawet nie podejrzewała, a którzy są gotowi na wszystko.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-542-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W najdalszym kącie karczmy siedział przy stole młody mężczyzna. Przed sobą miał kufel cienkiego piwa i miskę czerwonego barszczu. Obok trzaskała cienka świeca łojowa, do której dodano drobne kawałki ziół, aby złagodzić jej ostry zapach. Za to kilka stołów dalej paliły się świece z prawdziwego wosku, dające ciepłe światło, w którym można było wyraźnie rozpoznać siedzących tam gości: bogatych kupców, którzy w przeciwieństwie do młodego człowieka w kącie nie musieli sobie skąpić. Karczmarz przyniósł duży dzban wina i napełnił im kubki. Dziewka postawiła na stole tacę z górą pieczonych żeberek wieprzowych. Dygnęła przy tym z takim szacunkiem, jakby miała przed sobą szlachciców.
– Świat jest niesprawiedliwy – mruknął młody człowiek i zjadł kolejną łyżkę barszczu.
Karczmarz, który mu go podał, zapewnił, że są w nim kawałki mięsa, ale do tej pory żaden mu się nie trafił.
Młodzieniec westchnął i wypił łyk zwietrzałego piwa. Znowu z zazdrością spojrzał na kupców, których stać było na wino. Najchętniej wykrzyczałby na głos całą swoją złość na niesprawiedliwość tego świata, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Ktoś taki jak on musi trzymać usta zamknięte na kłódkę i zdejmować kapelusz przed takimi ludźmi jak ci biesiadnicy.
– Hej, jeszcze jedno piwo! – zawołał.
Karczmarz i dziewka nawet na niego nie spojrzeli. Tylko parobek na chwilę odwrócił głowę.
– Zaraz dostaniesz – zapewnił, ale nadal obsługiwał grupę nowo przybyłych gości.
Młodzieniec poczuł, że rośnie w nim gniew. W tym momencie dojrzał jakiś cień, który pojawił się za oknem ze szklanych gomółek¹. Nie zdążył mu się przyjrzeć, bo ten ktoś się szybko odwrócił i odszedł. Chwilę później otworzyły się drzwi i do środka wszedł kolejny gość. Był to krępy mężczyzna po trzydziestce, ubrany w spodnie z solidnego materiału sięgające do kolan i długi kaftan. Na nogach miał masywne buty, a na głowie filcowy kapelusz z dużym rondem. Na plecach niósł spory kosz. Rozejrzał się, ominął stół z kupcami i podszedł do młodzieńca.
– Armin Gögel? Co za przypadek! Znów się spotykamy!
Zaśmiał się, postawił swoją kipę² obok nosidła młodego mężczyzny i przysiadł się do niego.
– No jak tam, podjadłeś sobie? – zapytał radosnym tonem.
Armin się skrzywił.
– Eee, barszcz z buraków, najgorszy, jaki kiedykolwiek jadłem.
– Dzięki za ostrzeżenie, lepiej zamówię coś innego. Hej, chłopcze! Czy zawsze każecie nowo przybyłym gościom umierać z głodu i pragnienia?
Na to wezwanie parobek karczemny podszedł do stołu.
– Czego chcesz? – zapytał nieuprzejmie.
– Przynieś żeberka, takie, jakie jedzą tamci panowie, i do tego dzban wina.
Ponieważ gość zamówił drogi posiłek, parobek zrobił przyjazną minę.
– Oczywiście, panie! Czy może być wino z Saksonii, czy wolicie wino reńskie?
– Reńskie! – odpowiedział znajomy Armina i rozsiadł się wygodnie.
– Na Boga, Rudi, musiało ci się poszczęścić w interesach! – stwierdził zazdrośnie Armin.
– Nie narzekam! A poza tym i tak nie zabiorę pieniędzy do grobu. Zanim zgłoszę poborcy podatkowemu, ile zarobiłem, podjem sobie smacznie w drodze. – Mężczyzna wyjął z zanadrza glinianą fajkę, nabił ją i odpalił od łojowej świecy. – Wiesz, Armin, nie mam już żony. Umarła cztery lata temu, podobnie jak mój syn. Zadaję sobie pytanie, po co mam oszczędzać dla innych, skoro mogę wydać pieniądze na siebie.
Dmuchnął kółkami dymu w kierunku drewnianego sufitu.
– Tobie to dobrze! – westchnął Armin. – Ja zasuwam jak głupi, a na mojej harówce bogaci się tylko farmaceuta. To niesprawiedliwe, mówię ci. Rumold Just i jego syn siedzą sobie w Königsee i liczą talary, a ja wędruję po świecie w słońcu, które wypala szpik z kości, lub w zimnie i deszczu i sprzedaję ich produkty. Nawet pracujący u nich gorzelnicy mają lepiej. Siedzą pod dachem, mieszają lekarstwa, a wieczorem wracają do żony i dziecka. Wędrowny aptekarz nie widzi swojej rodziny całymi miesiącami, a nie ma nawet dość pieniędzy, by po drodze wymłócić jakąś dziwkę.
– Arminie, czemu miałbyś płacić za chędożenie? – Rudi się zaśmiał. – Przecież można sobie za darmo poużywać z dziewkami w chłopskich gospodarstwach, w których zdarza nam się nocować. Czasem nawet sama chłopka chętnie uniesie spódnicę. Taki młody chłopak jak ty ma pewnie prężnego fiuta, którym zadowoli każdą niewiastę.
– Od czasu do czasu zdarza mi się przespać z jakąś dziewką. Ale te, co mi dają, są zwykle brzydkie jak grzech. Robią to tylko dlatego, że żaden inny mężczyzna nie chce im wejść między uda – odpowiedział Armin.
Zamilkli, ponieważ do ich stołu podszedł właśnie karczmarz z winem i pieczonymi żeberkami. Rudi pociągnął długi łyk, a potem sięgnął po żeberka. Zapach soczystego mięsa sprawił, że Arminowi napłynęła ślinka do ust. Rudi to zauważył i tłustą ręką wskazał tacę z żeberkami.
– Częstuj się. Wystarczy dla nas dwóch.
– Naprawdę? Mogę?
Armin początkowo nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, ale Rudi kiwnął głową, więc skorzystał z jego oferty.
– Smakuje o niebo lepiej niż barszcz z buraków – powiedział z pełnymi ustami.
– No chyba! – Rudi znów się zaśmiał. Zobaczył, że kubek Armina jest pusty, i nalał do niego wina. – To piękny dzień i kto wie, kiedy znów się spotkamy. Jutro muszę iść na zachód, a twoja droga, jak wczoraj wspomniałeś, prowadzi dalej na północ.
– Myślałem, że już dziś rano poszedłeś, gdzie miałeś iść – odparł Armin.
Rudi pokręcił głową ze zdumieniem.
– Źle mnie zrozumiałeś, drogi przyjacielu. Mówiłem, że nie wiem, którą drogą iść. Wybrałem w końcu trasę, która prowadzi z tego miejsca do celu mojej wędrówki. Jednak przyznaję, żem rad, iż cię dzisiaj znowu spotkałem. Miło się nam wczoraj rozmawiało, dzisiaj też bym chętnie z tobą pogawędził.
Armin pochylił głowę. Poprzedniego wieczoru w rozmowie z Rudim wylał wszystkie swoje żale na farmaceutę Rumolda Justa, którego produkty sprzedawał jako wędrowny aptekarz. W tym momencie przypomniało mu się, że miał na tutejszej poczcie odebrać skrzynkę z lekarstwami. Skrzywił się.
– Tak, dobrze było pogadać – mruknął. – Farmaceucie się powodzi. My musimy ponosić konsekwencje jego decyzji. Jeśli nie sprzedamy wystarczająco dużo, sami nic nie zarobimy, ale Justowi i tak musimy zapłacić za wszystkie esencje i maści. Zawsze ma środki do życia, podczas gdy my… – Armin urwał i wskazał na stajnię. – Większość nocy w roku spędzam w takich zimnych miejscach, gdzie hula wiatr! Dawniej wędrowni aptekarze wyruszali w drogę ze swoimi krosnami³ na plecach, a gdy wszystko sprzedali, wracali do domu. A teraz farmaceuci dosyłają swoje towary furmankami i dyliżansami, więc musimy przejść dwa razy dłuższą drogę, nim w końcu zobaczymy własny dom. Na stacji pocztowej czeka na mnie skrzynka z kolejną porcją lekarstw. A sprzedałem tylko dwie trzecie towaru, z którym wyruszyłem z Königsee. Nie mogę jednak niczego zostawić. Jutro moje krosna będą więc jeszcze cięższe.
– Jesteś twardzielem, człowieku! Ktoś taki jak ty z łatwością sobie poradzi – stwierdził Rudi.
Twarz Armina drgnęła.
– Mówiłbyś inaczej, gdybyś to ty musiał nieść moje krosna zamiast swego kosza! – W zamyśleniu przyjrzał się kipie mężczyzny. – Czym ty właściwie handlujesz? Wczoraj niczego nie zauważyłem.
– Och, czasem tym, czasem tamtym, co się akurat napatoczy – odparł wymijająco Rudi. – Ale pij spokojnie! Jeszcze zostało pół dzbanka wina, a nie chcę niczego zostawiać karczmarzowi.
– Byłoby szkoda – potwierdził Armin i podsunął kubek, żeby Rudi mógł mu nalać.2
Chociaż Rudi kupił pieczone żeberka wieprzowe i wino, to za nocleg nie chciał przepłacać i wybrał tę samą izbę obok stajni, w której zakwaterowano Armina. Tam znów postawił swoją kipę obok krosien aptekarza i patrzył na towarzysza, który w blasku lampy rozpakował zawartość skrzynki i kombinował, jak zmieścić na swoim nosidle wszystkie buteleczki i pudełeczka.
– Czy to wszystko są lekarstwa? – zapytał Rudi.
Armin skinął głową.
– A jakże! I to najlepsze na świecie! Niektórzy aptekarze pana Justa noszą je nawet do Amsterdamu i zarabiają na tym niezłe pieniądze. Tylko tacy jak ja muszą wędrować po zabitych dechami wioskach i liczyć, że ktoś coś kupi. A na dodatek oszuści robią nam konkurencję. Nie mają stosownych pozwoleń, ale wędrują i sprzedają jakieś dziadostwo za marne grosze, a potem ludzie nic już ode mnie nie biorą.
Mówiąc te słowa, Armin napełniał krosna i nie patrzył na swojego rozmówcę. Nie zauważył więc, że ten zrobił nienawistną minę.
Rudi szybko odzyskał kontrolę nad sobą i się roześmiał.
– Ci ludzie też chcą żyć! – stwierdził.
– Ale nie moim kosztem! – krzyknął oburzony Armin. – Przecież pan Just płaci talarami za przywilej sprzedaży swoich produktów. Dzięki temu jako aptekarz mam wyłączne prawo sprzedaży jego leków na trasie. Inni nie mają takiego prawa.
– Trzeba sobie jakoś radzić! – stwierdził Rudi szyderczym tonem, ale Armin nie zwrócił na to uwagi.
– W miastach, gdzie pod ręką są sędziowie i pachołcy miejscy, łatwo jest schwytać tych cwaniaczków. Ale w rozproszonych wioskach i samotnych dworach rządzą głównie ziemianie, a ich władza nie wykracza poza ich włości. Tam nie da się złapać tych darmozjadów!
Armin tak się rozeźlił, że aż zaczął wymachiwać pięścią, jakby groził każdemu, kto pomniejsza jego zarobki.
W tym momencie Rudi wyciągnął w jego kierunku prawie pełny dzban wina.
– Zobacz, kazałem nalać trochę na wieczór, żeby łatwiej nam było zasnąć. Napij się dla złagodzenia gniewu i powiedz sobie, że jutro będzie nowy dzień i nieźle zarobisz.
– Byłoby dobrze! – Armin sięgnął po dzbanek i z braku kubka napił się wprost z niego.
– Nie żałuj sobie! – dodał Rudi, po czym wziął słomiany siennik, wepchnął go do prymitywnej ramy łóżka, na wierzchu położył wytarty koc i swój płaszcz.
Armin wypił tyle, ile dał radę, po czym oddał dzbanek.
– Dobrze mi to zrobiło.
– I tak powinno być.
Rudi również przyłożył dzban do ust, ale wypił tylko trochę, nie spuszczając przy tym z oczu młodego aptekarza.
Armin zazwyczaj wypijał wieczorem kufel lub dwa lekkiego piwa. Nie był przyzwyczajony do większych ilości wina, więc szybko poczuł działanie alkoholu. Idąc do łóżka, potknął się o własne stopy.
Rudi przytrzymał go w samą porę.
– Ups, nie tak gwałtownie, mój przyjacielu!
– W porządku, Rudi!
Armin poczuł błogie zmęczenie i zdjął kaftan oraz kamizelkę. Więcej problemów miał z butami, a kiedy próbował zsunąć spodnie, stracił równowagę i opadł na łóżko. Drewno zaskrzypiało, ale nie pękło.
– Miałeś szczęście! – zakpił Rudi. – W przeciwnym razie właściciel kazałby ci zapłacić za łóżko, łącznie ze słomą.
– Zdmuchniesz lampę? – zapytał sennie Armin, ignorując docinek.
– Zaraz, jak tylko się rozbiorę.
Rudi ściągnął kaftan i przewiesił go przez swoją kipę. Powoli zdjął kamizelkę, a jeszcze więcej czasu poświęcił butom i spodniom. Wciąż zerkał na Armina. Ten miał zamknięte oczy i oddychał spokojnie.
– O coś jeszcze chciałem cię zapytać… – powiedział Rudi, ale w odpowiedzi usłyszał tylko kilka chrapnięć.
Wstał cicho i lekko stuknął Armina. Ten poruszył głową, odwrócił się plecami i dalej spał.
Rudi odczekał jeszcze kilka chwil, po czym odstawił lampę tak, aby jej światło nie docierało już do aptekarza, i podkradł się na palcach do jego krosien. Armin przykrył je pokrowcem z woskowanego płótna i zasznurował, ale mężczyzna wprawną ręką rozwiązał węzeł. Podniósł nawoskowaną tkaninę i wyjął z krosien jedną z butelek. Po przeczytaniu etykiety odłożył ją z powrotem i wyciągnął następną, przyjrzał się jej i uśmiechnął z satysfakcją. Szybko wlał jedną trzecią zawartości do dzbanka z winem, po czym z własnego kosza wyciągnął małą glinianą flaszkę i przelał jej zawartość do buteleczki. Zrobiwszy to, odłożył buteleczkę z powrotem na miejsce i przywiązał pokrowiec tak, jak zrobił to wcześniej Armin. Zerknął jeszcze raz na młodzieńca, położył się na łóżku i zdmuchnął świecę łojową w lampie. Musiał się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Z taką łatwością wykiwał młodego aptekarza!
Zadowolony zamknął oczy i szybko zasnął, ale wkrótce obudziło go chrapanie pijanego Armina. Szturchnął młodzieńca w żebra. Ten ocknął się na chwilę, odwrócił i znów zapadł w niespokojny sen. Ponieważ już nie chrapał, rano obu mężczyzn obudziło pianie koguta.
Tego ranka Armin potrzebował więcej czasu niż zwykle, żeby obmyć się na zewnątrz przy studni i móc wejść do izby karczemnej. W drzwiach minął się z Rudim, który miał już swoją kipę na ramionach i od karczemnego posługacza odbierał kawałek kiełbasy i pajdę chleba jako prowiant na drogę.
– Dobrych interesów! Może jeszcze się zobaczymy! – powiedział do Armina.
– Raczej nie, bo ty idziesz na zachód, a ja na północ – odparł ponuro Armin.
Bolała go głowa i wolałby robić cokolwiek innego, niż wędrować w słoneczny dzień z ciężkimi krosnami na plecach.
– W każdym razie życzę ci szczęścia! – Rudi się uśmiechnął i wyszedł na dziedziniec.
Armin przyglądał mu się, jak odchodzi. Pomyślał, że niepotrzebnie wypił wieczorem tyle wina. Powinien był ograniczyć się przy kolacji jak zawsze do kufla lub dwóch piwa. Wino mu wprawdzie smakowało, ale na drugi dzień czuł się po nim fatalnie.3
Już pierwsza mila⁴ była dla Armina torturą. Wkrótce pot spływał mu po twarzy. Mężczyzna ucieszył się, gdy dotarł do źródła i mógł ugasić pragnienie. Męczył go kac, więc gdy pukał do jakiejś chaty, ledwo był w stanie mówić i niewiele sprzedawał.
Odmierzył pewnej staruszce odrobinę maści na bóle kończyn. Kiedy próbował z powrotem zarzucić krosna na plecy, były tak ciężkie, że z trudem je podniósł.
– Nie powinienem był pić tyle wina – jęknął.
Jednak cóż da marudzenie. Zachował się nierozsądnie i teraz ponosił tego konsekwencje.
Koło południa poczuł się w końcu trochę lepiej. Ponieważ jednak zapomniał zaopatrzyć się w karczmie w prowiant, zaczęło mu burczeć w żołądku. Był więc szczęśliwy, gdy w końcu pojawiła się przed nim następna wioska. W ciągu dwóch lat, które jako wędrowny aptekarz przepracował dla Rumolda Justa, zawsze w niej sporo zarabiał i miał nadzieję, że w tym roku będzie tak samo. Przyspieszył w stronę pierwszego dużego gospodarstwa, a kilka chwil później znalazł się naprzeciw dwóch ogromnych psów, które szczekały na niego, tocząc z pysków ślinę.
Przez chwilę się zastanawiał, czy nie złoić im skóry laską, ale na widok ostrych zębów i mocnych szczęk szybko z tego zrezygnował.
– Hej! Jest tam kto?! – zawołał.
Psy podeszły bliżej i już miały się na niego rzucić, gdy pojawiła się pomarszczona staruszka i cienkim głosem na nie krzyknęła. Ku zdumieniu Armina brytany posłusznie odbiegły. Z ulgą podszedł do kobiety.
– Armin Gögel do usług! Przychodzę z Königsee. Sprzedaję leki pana farmaceuty Rumolda Justa.
– Przecież cię znam! – odpowiedziała ze śmiechem staruszka. – Ty jesteś tym przystojniakiem, który był tu w zeszłym roku i dwa lata temu. Rok temu twój balsam na płuca bardzo mi pomógł, dzięki niemu zszedł mi z nich cały śluz. Możesz mi zostawić dwa razy tyle co wtedy.
Tymi słowy wprawiła Armina w zakłopotanie, bo nie miał pojęcia, ile balsamu sprzedał jej w zeszłym roku.
– Mam też inne dobre lekarstwa – zapewnił.
– Wiem, wiem! Proszę, wejdź do środka.
Armin wszedł za staruszką do ciemnego korytarza i dalej do kuchni. Zobaczył tam gospodynię i odetchnął z ulgą.
– Szczęść Boże, dobra kobieto. Przynoszę bardzo dobre leki pana farmaceuty Rumolda Justa!
– Witaj! To i owo będzie mi potrzebne – oznajmiła gospodyni. – Już umyłam słoiki. Są gotowe w komorze. Napełnij je!
– A czego konkretnie potrzebujesz? – zapytał Armin i uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Tylu ludzi ode mnie kupuje, że nie zawsze pamiętam, co który ode mnie bierze.
Chłopka powiedziała mu, czego potrzebuje. Armin wszedł do komory i zaczął odmierzać poszczególne leki. Choć już tego ranka odwiedził niejedno gospodarstwo, butelka, którą poprzedniego wieczoru jego współlokator napełnił innym płynem, pozostała nietknięta.
Kiedy Armin skończył, powiedział chłopce, ile ma zapłacić, a ta uiściła należność. Wkładając pieniądze do kieszeni, pociągnął nosem.
– Ale ładnie pachnie!
– To nasz obiad! – odpowiedziała chłopka z pewną niechęcią w głosie.
Nie lubiła handlarzy i domokrążców, którzy dostawali pieniądze, a potem chcieli jeszcze wyłudzić coś do jedzenia. Ale ponieważ lekarstwa, którymi handlował ten wędrowny aptekarz, faktycznie pomagały, nie chciała wyjść na skąpą. Z tego powodu odcięła mu kawałek chleba i posmarowała go smalcem.
– Masz, pewnie jesteś głodny! – powiedziała, podając kromkę Arminowi.
– Niech Bóg ci wynagrodzi! – odrzekł przyjaźnie aptekarz, a w duchu pomyślał, że miska gulaszu lepiej wypełniłaby mu żołądek.
Ale przynajmniej miał coś do przegryzienia, więc wyszedł na podwórko na wpół zadowolony. Stara kobieta odprowadziła go, żeby powstrzymać psy.
– Dziękuję i do zobaczenia w przyszłym roku – pożegnał się z nią.
– Jeśli jeszcze będę żyć – odparła staruszka, a w uszach młodzieńca słowa te zabrzmiały dziwnie nieprzyjemnie.4
Cztery dni później Armin dotarł do Rübenheimu, największego miasta na swojej trasie. Był słoneczny dzień, ale nie za ciepły, a strażnicy przy bramie natychmiast go wpuścili. Udał się prosto do apteki, w której spodziewał się zostawić dużą część swoich leków. Już dawno przestał myśleć o spotkaniu z handlarzem Rudim. Przywitał się radośnie z aptekarzem, po czym postawił krosna na podłodze i zdjął z nich pokrowiec uszyty z nawoskowanego płótna.
– Jak tam, Arminie? Znowu śmiało kroczysz swoją trasą? – zapytał z uśmiechem aptekarz.
– Taki już mój fach, panie Stößel – odpowiedział młodzieniec, po czym dodał w myślach: „Czy mi się to podoba, czy nie”.
– Z czego człowiek ma żyć, jak nie z pracy swoich rąk? Nie masz na co narzekać, Arminie. Wszyscy wiemy, że twój farmaceuta produkuje dobre lekarstwa. Inni handlarze mają trudniej. Wśród nich jest też wielu kanciarzy, którzy nabierają ludzi i utrudniają handel uczciwym sprzedawcom, ponieważ tych również zaczyna się traktować jak oszustów – rzekł Stößel.
Słysząc te słowa, Armin poczuł się nawet trochę dumny z bycia wędrownym aptekarzem z Königsee.
– To prawda, że sprzedaję dobre lekarstwa! Ale jesteśmy dokładnie sprawdzani przez fizyka miejskiego⁵ z Rudolstadt, który jest również osobistym lekarzem Jego Wysokości księcia Ludwika Fryderyka.
– Leki twojego farmaceuty są najlepsze! Klienci prawie wyrywają mi je z rąk. Pomyślałem więc, że poproszę pana Justa o przesłanie pocztą całej skrzynki. Wszystko mi jedno, czy przyniesie ją pracownik poczty, czy będzie czekać na stacji pocztowej, aż jeden z was, aptekarzy, ją odbierze i mi przyniesie.
Armin zacisnął usta. Najwięcej zarabiał właśnie w tej aptece i gdyby nie mógł dostarczać Stößelowi lekarstw, uszczupliłoby to znacznie jego dochody. Roznosiłby towar po wsiach, sprzedając go tylko chłopom i chałupnikom⁶. To pogrzebałoby jednak wszystkie jego nadzieje na zarobek na tyle dobry, żeby za kilka lat móc kupić dom i znaleźć sobie żonę.
Aptekarz nie zauważył niezadowolenia młodego człowieka. Otwierał pudełka i butelki, oglądał i wąchał ich zawartość. Nie przestawał przy tym mówić:
– Jak się ma stary Just? Pamiętam, jak byłem chłopcem, Just sam roznosił po świecie swoje lekarstwa. Przynosił je też do naszej apteki. W tym czasie prowadził ją mój świętej pamięci ojciec.
– Rumold Just nie musi już pracować jako wędrowny aptekarz. Jego syn Tobias też nigdy nie musiał tego robić – odpowiedział Armin z westchnieniem.
– Słyszałem, że Tobias się ożenił – mówił dalej aptekarz.
– To prawda.
– Jego wybranka to zapewne wyjątkowa niewiasta. Pewien znajomy aptekarz, którego niedawno spotkałem, powiedział mi, że sama kiedyś była wędrowną aptekarką.
Armin zorientował się, że Stößela niezwykle ciekawi, z kim ożenił się Tobias Just.
– Prawda, prawda – przytaknął. – Nosiła krosna, ale to było kilka lat temu. Ja wtedy jeszcze nie pracowałem dla pana Justa. Stara pani Justowa zmarła trzy lata temu i teraz Klara jest gospodynią w domu Justów. Podobno świetnie się z tego wywiązuje. Teraz można nazywać ją panią farmaceutową, ponieważ Tobias Just zastępuje swego ojca już prawie we wszystkim. Ale mieszkańcy Königsee wciąż mówią o niej wędrowna aptekarka. Nie wszystkim odpowiada, że biedna dziewczyna z Katzhütte poślubiła syna bogatego Justa. Ale podobno wniosła spory posag. Chyba faktycznie tak było, bo jej matka i rodzeństwo dobrze się urządzili w Katzhütte. Takie już jest życie! Jeden znajduje skarb, a drugi tylko złoto głupców.
Armin znów nie potrafił ukryć zazdrości. Stößel uśmiechnął się do niego i sięgnął po butelkę, do której Rudi coś dolał kilka dni temu. Aptekarz wyciągnął korek i powąchał, zmarszczył brwi.
– Pachnie inaczej niż zwykle!
– Zapewne pan Just zastosował nową, bardziej skuteczną formułę – odpowiedział Armin, nie traktując poważnie słów aptekarza.
– Skoro tak mówisz! Pilnie potrzebuję tego lekarstwa. To jedyna rzecz, która pomaga naszemu burmistrzowi, panu Engstlerowi, gdy dostanie ataku kolki. Zaraz mu to zaniosę.
Farmaceuta kupił od Armina jeszcze inne leki i musiał zapłacić pokaźną sumę.
– Uważaj, żeby rabusie ci tego nie odebrali – poradził uprzejmie.
– Będę ostrożny – zapewnił go Armin.
Zadowolony schował pieniądze do kieszeni, na ramiona zarzucił krosna, które znacznie zelżały, i wyszedł z apteki. Droga zaprowadziła go na pocztę, której kierownik za każdym razem kupował dużą ilość środków leczniczych dla swoich koni. Młody aptekarz zarobił tyle, że oprócz potrawki zamówił w karczmie z czystym sumieniem jeszcze dwie kiełbaski i duży kufel piwa.5
Gdy Armin siedział przy stole w izbie karczemnej i spożywał posiłek, aptekarz ruszył do kamienicy burmistrza Engstlera. Nie zdążył nawet zapukać, bo córka pana domu go uprzedziła, otworzyła przed nim drzwi i zawołała z ulgą:
– Dobrze, że przyszliście, panie Stößel! Ojciec znowu dostał kolki i nie wiem, jak można mu ulżyć. Zużyłam już lekarstwo, które ostatnio od was dostałam. Na Boga, dlaczego ojciec je i pije rzeczy, które mu szkodzą?
– Ach, panno Kathrin – westchnął aptekarz. – Mówiłem mu, żeby się powstrzymywał od nadmiernego jadła, ale mnie też nie słucha.
– On nawet nie słucha osobistego lekarza naszego landgrafa – odpowiedziała dziewczyna ze smutnym uśmiechem.
– Możecie się uspokoić, panno Kathrin. Dzisiaj otrzymałem lekarstwo, które zawsze pomaga waszemu ojcu. Proszę bardzo, jest jeszcze lepsze i mocniejsze niż wcześniej.
Stößel wręczył młodej kobiecie buteleczkę. Ta spojrzała na niego pytająco.
– Czy mam dawać mu jak zwykle dziesięć kropli, czy może mniej?
Aptekarz zapomniał zapytać o to Armina. Ponieważ ten nic nie powiedział, założył, że należy dawkować lekarstwo w taki sam sposób jak poprzednio.
– Dawajcie ojcu po dziesięć kropli, panno Kathrin, ale nie więcej – poinstruował młodą kobietę.
– Dziękuję wam! Usiądźcie i odpocznijcie, kucharka naleje wam piwa. A ja tymczasem pobiegnę do ojca, aby uwolnić go od cierpienia.
Kiedy Kathrin Engstler stanęła w drzwiach sypialni ojca, mężczyzna leżał w łóżku, jęczał i desperacko próbował pozbyć się powietrza, które rozsadzało mu żołądek i jelita. Chociaż ciągle bekał i puszczał bąki, niewiele mu to pomagało.
– O Boże, co za ból! – wykrztusił, gdy córka weszła do środka.
– Trzymajcie się, ojcze! Aptekarz Stößel właśnie przyniósł lekarstwo, które zawsze wam pomaga. Zaraz odmierzę dziesięć kropli…
– Mam nadzieję, że tym razem starczy tego lekarstwa na dłużej niż ostatnio – mruknął jej ojciec; najchętniej wyrwałby córce butelkę z ręki, by zdobyć upragniony lek.
Młoda kobieta odmierzyła do kubka dziesięć kropli, zmieszała je z winem i podała ojcu.
– Pijcie, ojcze! Niech was to uzdrowi!
Chory złapał łapczywie kubek i jednym haustem wypił zawartość. Potem beknął i stęknął z ulgą.
– Wygląda na to, że działa – powiedział do córki i opadł z powrotem na poduszki.
– Dzięki niech będą naszemu Zbawicielowi w niebie! – Młoda kobieta przymknęła na chwilę oczy, bo ostatnie godziny były okropne.
Kiedy je otworzyła, ojciec leżał spokojnie z rozluźnionym wyrazem twarzy.
– W porządku, prawda? – zapytała go, ale nie otrzymała odpowiedzi.
Zdziwiona, że zasnął tak szybko, zabrała do swojego pokoju butelkę z lekarstwem, żeby mieć ją zawsze pod ręką, gdyby ojciec znów dostał kolki. Następnie poszła do kuchni i poinformowała aptekarza, że następnego ranka przyjdzie do niego, aby zapłacić za lekarstwo.
– Nie ma pośpiechu, panno Kathrin – odpowiedział Stößel, który wiedział, że córka burmistrza zawsze szybko spłaca długi. Dopił piwo i się pożegnał.
Kathrin Engstler wróciła do pracy, którą musiała przerwać z powodu choroby ojca. Pokręciła głową na myśl o ojcowskiej głupocie. Emanuel Engstler wiedział dokładnie, jakie pokarmy i napoje wywołują w jego trzewiach ostry ból, a jednak nie potrafił z nich zrezygnować.
Pod wieczór ugotowała kleik owsiany i z pełną miską oraz łyżką poszła do sypialni ojca. Kiedy otworzyła drzwi, zmierzch rozpostarł już swoją szarą mgiełkę. Zirytowana, że nikt ze służby nie zapalił świecy w lampie, odstawiła miskę i wróciła do kuchni po fidybusa⁷.
Kiedy w końcu zapaliła świecę, obróciła się ku ojcu z uśmiechem.
– Przyniosłam wam zupy. Ona was szybko…
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkła, zobaczywszy, że ojciec leży na łóżku z nieruchomym spojrzeniem i wykrzywionym wyrazem twarzy, ręce trzyma zaciśnięte na kołdrze, a na ustach ma krwistą pianę.
– Ojcze! Co wam jest?
Zaskoczona Kathrin podbiegła i chwyciła jego dłoń. Ta była zimna jak lód, podobnie czoło. Kiedy się pochyliła, by posłuchać oddechu, stwierdziła, że nic nie słyszy. Nagle zdała sobie sprawę, że jej ojciec nie żyje. Cofnęła się i krzyknęła przeszywająco.
Kilka chwil później do środka wbiegły kucharka i dwie służące. Pierwsza przeżegnała się z przerażeniem.
– Święty Jezu Chryste, pomóż nam w potrzebie!
– Ojciec nie żyje! – wyszeptała Kathrin bezkrwistymi ustami. – A przecież lekarstwo miało mu pomóc.
Kucharka wskazała ślady piany na ustach burmistrza.
– Wydaje mi się, że został otruty.
– Ale przez całe popołudnie nic nie jadł – sprzeciwiła się Kathrin. – Dostał jedynie lekarstwo. – Umilkła i wskazała dłonią obie służące. – Jedna z was musi natychmiast pobiec do aptekarza Stößela i go tu przyprowadzić! Druga niech powiadomi lekarza! Chcę wiedzieć, na co zmarł mój ojciec. Jeśli przez ten lek… Ludzie, którzy go dostarczyli, zapłacą za to.
Kiedy służące wyszły z domu, Kathrin przyniosła do sypialni butelkę z lekarstwem i postawiła ją na nocnej szafce obok kleiku, który zdążył już wystygnąć.
Pierwsza wróciła służąca z aptekarzem. Stößel wszedł do pokoju i spojrzał na zwłoki, nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało.
– Wygląda na to, że wasze lekarstwo spowodowało śmierć mojego ojca – powiedziała z goryczą Kathrin Engstler.
– To niemożliwe. Ten środek został wyprodukowany przez farmaceutę Rumolda Justa z Königsee. Zawsze waszemu ojcu pomagał! – Mówiąc to, Stößel wziął buteleczkę, zdjął korek i powąchał ponownie. – Tym razem pachnie jakoś inaczej. Wędrowny aptekarz powiedział, że farmaceuta zastosował nową recepturę!
Stößel nie tylko chciał odsunąć od siebie podejrzenie, ale też pragnął się dowiedzieć, dlaczego Engstler zmarł po zażyciu tego leku. Więc nakapał trochę mikstury na palec wskazujący i polizał, a potem natychmiast splunął.
– To przecież trujący sok z wilczej jagody! Jak Just mógł zastosować go w swoim eliksirze w tak zabójczej ilości?
– Naprawdę sądzicie, że ten lek zabił mojego ojca?
Kathrin się wzdrygnęła. Nigdy nie zapomni, że sama podała go ojcu do wypicia.
– Chciałbym wiedzieć, co powie lekarz. Wydaje mi się, że do leku została dodana trucizna! – wykrzyknął z oburzeniem Stößel.
Chociaż nie czuł się osobiście winny, to jednak takie zajście mogło skalać jego opinię i odstręczyć od niego klientów.
Ucieszył się, gdy dziewka sprowadziła doktora Capracolonusa, który służył radzie miasta w sprawach medycznych.
– Co słyszę? Pan Engstler nie żyje?! – zawołał lekarz, wchodząc do pokoju.
– Niestety tak! – odparł aptekarz, wskazując oskarżycielsko na zielonkawo połyskującą butelkę. – Ten lek go zatruł. Około południa przyniósł mi go wędrowny aptekarz z Königsee. Ze wstydem muszę przyznać, że przekazałem go pannie Kathrin bez sprawdzenia zawartości. Ale zaufałem farmaceucie Justowi.
Lekarz wziął butelkę i powąchał, a potem sprawdził zawartość językiem. Zorientował się, że esencja jest niebezpieczna.
– Na Boga, zawartością tej butelki można zabić kilkanaście osób! Ile daliście swojemu ojcu? – zapytał pannę Kathrin.
– Dziesięć kropli, jak zawsze!
– To zdecydowanie za dużo jak dla jednej osoby. Panie Stößel – zwrócił się do mężczyzny – mówicie, że lekarstwo dostaliście od wędrownego aptekarza z Königsee?
– Nie tylko ten środek, ale całą gamę leków, które dotąd z radością sprzedawałem swoim klientom.
– Mieliście szczęście, że do tej pory nikt nie umarł z powodu tych medykamentów. Wszystkie mogą okazać się szkodliwe! To sprawa dla sędziego. Trzeba sprowadzić pana Hüsinga, panno Kathrin. To było morderstwo! – Lekarz krótko skinął głową młodej kobiecie i zbadał ciało. – Bez wątpienia pani ojciec został otruty! – stwierdził.
Kathrin nie czekała na wyjaśnienia doktora, ale wysłała dziewkę, która wróciła po krótkim czasie, prowadząc ze sobą sędzię miejskiego.
– Co powiadacie? Burmistrz został otruty? – Sędziego oderwano od obiadu i teraz z żalem wspominał pieczeń z knedlami, którą przygotował dla niego kucharz.
Richard Hüsing zapomniał jednak o jedzeniu, gdy dowiedział się od lekarza i farmaceuty o bliższych okolicznościach śmierci Engstlera.
– Czy możecie zeznać w sądzie pod przysięgą, że burmistrz został otruty? – zapytał, gdy obaj mężczyźni skończyli mówić.
– Możemy! – oznajmił medyk, podnosząc palec wskazujący. – Muszę wytknąć naszemu czcigodnemu aptekarzowi Stößelowi, że dał sobie wcisnąć rzekome lekarstwa z Königsee bez bliższego ich zbadania. Nasz szanowny burmistrz, a wasz ojciec, panno Kathrin, mógłby nadal żyć, gdyby pan Stößel dołożył więcej staranności.
– Dostarczałem panu Engstlerowi to lekarstwo od wielu lat! – wykrzyknął zrozpaczony aptekarz. – Do tej pory zawsze pomagało. Panna Kathrin może poświadczyć!
Córka zmarłego burmistrza się zawahała. W końcu Stößel nie sprawdził, czy lek jest dobry, i przekazał jej truciznę. Z drugiej strony był szanowanym obywatelem tego miasta i nigdy nie kwestionował decyzji podejmowanych przez jej ojca. Dlatego wykluczyła, że chciał celowo skrzywdzić burmistrza.
– Wszystkiemu winni są ten przeklęty wędrowny aptekarz z Königsee i jego farmaceuta! – wyszeptała. – Gdyby nie zmienili składu mikstury, mój ojciec nadal by żył.
Doktor Capracolonus podniósł rękę, by zwrócić na siebie uwagę.
– Zawsze ostrzegałem, żeby nie ufać tym prostakom z Turyngii. Oni nie mają żadnego wykształcenia. Zbierają trawy ze swoich łąk, robią z nich te niby cudowne lekarstwa i w ten sposób oszukują ludzi. Następny aptekarz, który przywędruje do naszego miasta, powinien zostać aresztowany i zamknięty, aby ochronić naszych obywateli przed jego zgubnymi esencjami!
– Ci dranie powinni trafić na szubienicę! – oznajmiła Kathrin Engstler.
Aptekarz zrobił niepewną minę, ale nie odważył się sprzeciwić. Gdyby stanął w obronie wędrownych aptekarzy z Turyngii, panna Engstler mogłaby mu zarzucić, że trzyma z nimi, a więc ma na sumieniu śmierć burmistrza.
– Człowiek, który sprzedał mi tę truciznę – powiedział – wciąż musi być w mieście. Ostatnimi laty zawsze nocował w stacji pocztowej, ponieważ poczmistrz kupuje od niego leki dla koni.
– Jeśli nadal jest w mieście, złapiemy go. Natychmiast wyślę pachołków miejskich! – zapewnił sędzia i oddalił się pospiesznie.
– Niech Bóg da, aby tego człowieka pojmano i ukarano! – rzekł lekarz i pożegnał się z Kathrin, bo musiał jeszcze odwiedzić pacjenta.
Stößel również wyszedł z domu burmistrza. Miał wyrzuty sumienia, że zdradził władzom Armina Gögela, ale tłumaczył sobie, że w ten sposób uratował być może życie pewnej liczbie mieszkańców, którzy w przeciwnym razie padliby ofiarą zgubnych leków farmaceuty z Königsee.6
Armin Gögel właśnie się zastanawiał, czy zamówić drugi kufel piwa, gdy do izby karczemnej wpadło kilku pachołków miejskich. Nawet nie zwrócił na nich uwagi, ale oni stanęli przed jego stołem i wycelowali w niego włóczniami.
– Co to ma znaczyć? – zapytał zdziwiony.
– Jesteś podejrzany o popełnienie morderstwa i aresztowany! Wstawaj albo postawimy cię na nogi! – wrzasnął na niego przywódca pachołków.
– Ja kogoś zamordowałem? Postradaliście rozumy?
Zanim Armin zdążył powiedzieć coś więcej, złapali go dwaj pachołcy i postawili na nogi. Potem związali mu ręce za plecami, obchodząc się z nim dość brutalnie.
– Auć, to boli! – krzyknął z oburzeniem, a wtedy dostał cios drzewcem włóczni.
– Zamknij się i chodź z nami! – rozkazał przywódca.
Odsunął się na bok, aby jego ludzie mogli wyciągnąć Armina na zewnątrz, a potem poszedł za nimi z poczuciem, że szybko doprowadzi przestępcę przed oblicze sędziego.
Śmierć burmistrza była na tyle ważnym wydarzeniem, że Richard Hüsing zrezygnował ze wspaniałego obiadu w domu. Zajadając kromkę chleba z kiełbasą, czekał w przedsionku więzienia na pachołków miejskich, którzy mieli przyprowadzić aresztanta. Gdy przyszli, szybko odłożył nadgryzioną kiełbasę, przełknął to, co jeszcze miał w ustach, i zmierzył Armina surowym spojrzeniem.
– Zostałeś aresztowany pod zarzutem spowodowania śmierci naszego zacnego burmistrza Emanuela Engstlera!
Zszokowany Armin spojrzał na sędziego.
– Ale ja nawet nie znam tego człowieka! Nigdy go nie widziałem. Jak mogłem go zabić?
– Zmarł od zatrutego lekarstwa, które sprzedałeś szanownemu aptekarzowi Stößelowi. W butelce znajdowała się trucizna, która mogłaby zabić ponad sto osób!
Głos sędziego brzmiał tak ostro, że Armin poczuł na szyi miecz kata. Zdesperowany spojrzał na Hüsinga.
– Z czystym sumieniem odebrałem te leki od farmaceuty Rumolda Justa w Königsee. To on je sporządził razem ze swoim synem Tobiasem. Jeśli ktokolwiek jest winien, to oni! Nie ja!
– Jeśli Bóg tak chce, Rumold Just i jego syn również odpokutują za śmierć burmistrza. Ale to ty sprzedałeś lekarstwo i dlatego podlegasz ziemskiej sprawiedliwości. Zabierzcie go i zamknijcie w celi! Przesłucham go jutro.
Po wydaniu rozkazu sędzia rozważał powrót do domu i sprawdzenie, czy jego obiad wciąż nadaje się do zjedzenia. Poczucie obowiązku było jednak silniejsze, więc wziął do ręki pióro i papier. Śmierć Emanuela Engstlera była niefortunnym zdarzeniem, dlatego jeszcze tego wieczoru zamierzał sporządzić raporty dla rady miejskiej i heskiego landgrafa Karola, któremu podlegały miasto Rübenheim i otaczający je elektorat hanowerski.
Sędzia myślami powędrował do farmaceuty Rumolda Justa i jego syna Tobiasa. Uznał, że obaj powinni zostać ukarani. Dlatego też wysłał korespondencję do władz księstwa Schwarzburg-Rudolstadt, którego poddanymi byli ojciec i syn Justowie.
Podczas pisania raportów Hüsing myślał z troską o tym, jak potoczą się sprawy w jego mieście. Emanuel Engstler był nie tylko zdecydowanie najbogatszym obywatelem Rübenheimu, ale także niemal wszechmocnym władcą miasta, ponieważ rada zawsze postępowała zgodnie z wolą tego burmistrza. Kto zajmie jego miejsce i będzie bronić miasta zarówno przed apetytem elektoratu hanowerskiego, jak i przed zabiegami heskiego landgrafa, by ukrócić miastu przywileje?1
Klara zacisnęła zęby, ale nudności nie ustępowały. Gdyby wyszła z kościoła, by opróżnić na zewnątrz żołądek, odprowadziłyby ją ciekawskie spojrzenia. Niektórzy pewnie by nawet plotkowali, że została opętana przez diabła, skoro nie może znieść kadzidła i kazania pastora. Była w ciąży i dokuczały jej poranne mdłości. „Nie powinnam była przychodzić do kościoła” – pomyślała. A jednak zdawała sobie sprawę, że i to nie byłoby dobrym rozwiązaniem. Podczas pierwszej ciąży kilka razy pominęła nabożeństwa. Plotkarki z Königsee od razu to zauważyły i zaczęły roztrząsać.
Z całej siły powstrzymywała wymioty. Aż spociła się z wysiłku. Kiedy pastor powiedział wreszcie ostatnie amen, poczuła wielką ulgę. Zmusiła się, by nie wybiec, i najpierw przepuściła staruszki.
Jedna z nich uśmiechnęła się do niej.
– Jesteś dobrą kobietą, Klaro! Inne niewiasty mogłyby brać z ciebie przykład.
Klara na chwilę pochyliła głowę. Poczuła, że mdłości powoli ustępują. Trzy lata temu, kiedy nosiła pod sercem Martina, mdłości dokuczały jej jeszcze bardziej. Uśmiechnęła się na myśl o synku. Martin przywrócił radość życia jej teściowi po utracie ukochanej żony Magdaleny, która odeszła z tego świata krótko przed narodzinami wnuka. Za sześć miesięcy w domu Justów pojawi się kolejne dziecko: chłopczyk lub dziewczynka.
Zamyślona Klara prawie nie zauważyła, że kościół opustoszał. Ktoś dotknął jej ramienia. Uniosła wzrok i zobaczyła swojego męża Tobiasa.
– Źle się czujesz, kochanie? – zapytał z niepokojem.
Klara spojrzała na niego z uśmiechem.
– Przez moment strasznie mnie mdliło, ale już przeszło. Muszę tylko zaczerpnąć świeżego powietrza.
– No to chodź! Ojciec jest już na zewnątrz.
Tobias zaoferował Klarze ramię i wyprowadził ją na dziedziniec. Zgromadziło się tam już wielu wiernych. Większość mężczyzn zamierzała pójść do gospody, kobiety zaś stały przy portalu i wymieniały najnowsze plotki.
– Pójdziemy od razu do domu? – zapytał Tobias.
Klara pokręciła głową. Wiedziała, że mąż chętnie porozmawiałby z mężczyznami, a potem wypił kufel piwa w gospodzie. Czuła się na tyle dobrze, że mogła samodzielnie pokonać drogę do domu. Zostawiła więc Tobiasa i podeszła do innych kobiet.
Poszczególne grupy wyraźnie się różniły. Klarze jako synowej zamożnego farmaceuty przysługiwało miejsce wśród bogatych mieszczek i żon książęcych urzędników. Podczas gdy niższe stanem kobiety rozmawiały z ożywieniem i były bezpośrednie, zamożniejsze zachowywały powściągliwość i się krygowały, mając na uwadze swoje pochodzenie i rodzinę.
Klara, która dorastała jako córka zwykłego wędrownego aptekarza, wolałaby dołączyć do biedoty. Ubogie kobiety też się kłóciły i drażniły jedna drugą, ale ze szczerego serca. Wśród majętniejszych kobiet zmuszona była słuchać szorstkich rozmów pełnych jadu.
Gdy żona pastora obgadywała pokojówkę rządcy, która prowadziła się niemoralnie i z tego powodu urósł jej brzuch, Klara odszukała wzrokiem męża. Nawet dzisiaj wydało jej się cudem, że Tobias się w niej zakochał i wymógł na swoich rodzicach zgodę na małżeństwo. Był najzacniejszą osobą, jaką znała, dobrze się prezentował i rozumiał jej wszystkie zmartwienia, duże i małe. Dobrze też dogadywała się ze swoim teściem. Niestety, po śmierci żony Rumold Just stracił radość życia i zrzucił na Tobiasa większość pracy przy wytwarzaniu leków. Niemniej nadal był uważany przez wszystkich za pana domu. Klara uśmiechnęła się, bo była pewna, że jej mąż mógłby bez trudu poprowadzić cały interes po śmierci ojca.
Miała jednak nadzieję, że ten dzień przyjdzie nieprędko, bo dobrze im się żyło razem. Poza tym nigdy nie jest miło stać przy grobie kogoś, kogo się kocha. Z tą myślą w głowie wróciła do pogawędki między paniami. Ich rozmowa różniła się od rozmowy prostych kobiet nie tylko wyrafinowanym językiem i subtelnymi docinkami. Biedaczki nie miały nic przeciwko dziewce z dużym brzuchem. A te faryzeuszki, jak je nazywał Tobias, nie szczędziły języków, by kogoś takiego zrównać z błotem.
Aby nie okazać się niegrzeczną, Klara postała przez chwilę z kobietami, po czym się pożegnała i z ulgą udała do okazałego domu swojego teścia. Ten z Tobiasem poszedł już do gospody, ale obaj zamierzali wrócić punktualnie na obiad. Do tego czasu ona i kucharka Kuni miały jeszcze dużo do zrobienia.
Parę kobiet przyglądało się jej, gdy odchodziła. Nie wszystkie były jej życzliwe.
– Spójrzcie, z jaką dumą kroczy! – powiedziała panna, która kilka lat temu miała wielkie nadzieje, że przystojny syn farmaceuty, Tobias Just, właśnie jej się oświadczy.
– To tylko córka prostego wędrownego aptekarza. Sama wędrowała po świecie i sprzedawała lekarstwa – wtrąciła druga kobieta.
Jej sąsiadka też zapragnęła dodać coś od siebie:
– Naprawdę w głowie się nie mieści, co ten młody Just w niej zobaczył.
– Prawdopodobnie gotowa była robić z nim pewne rzeczy, co niestety jest powszechne wśród dziewcząt z plebsu – stwierdziła żona pastora; miała kilka córek, a syn zamożnego farmaceuty byłby dla którejś z nich dobrą partią.
– W Biblii jest napisane, żeby nie mówić fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu – przypomniała stara kobieta, której Klara ustąpiła pierwszeństwa w kościele. – Przecież Klara Just urodziła swoje pierwsze dziecko po czternastu miesiącach od ślubu i nigdy nie słyszałam skarg, że jest wyniosła lub kogoś obraziła. Twój mąż… – palec starej kobiety dźgnął żonę pastora – …ostatnio podał z ambony, jakim wspaniałym przykładem chrześcijańskiej dobroczynności się wykazała, bo gdy spłonęła chata Matthesa w Lichcie, nie tylko ofiarowała biedakowi pieniądze, ale także przyjęła do domu troje jego dzieci i pozwoliła im tam mieszkać, póki Matthes nie zbudował nowej chaty.
Niektóre kobiety ucieszyły się, słysząc naganę pod adresem pastorowej, ponieważ ich zdaniem zbytnio się wynosiła jak na swoją pozycję i nie zostawiała suchej nitki na innych. Żona pastora odwróciła się bez słowa i z podniesioną głową odeszła w stronę plebanii.2
Klara dotarła do domu i szybko się przebrała w swoim pokoju. Wkrótce potem przeszła do kuchni, z której dobiegały czyjeś głosy. Zdziwiło ją to – przecież Kuni została w domu sama, a mały Martin bawił się na zewnątrz w ogrodzie.
Otworzyła kuchenne drzwi i wydała z siebie okrzyk zaskoczenia.
– Martha! Jak miło cię widzieć! – Radośnie objęła przyjaciółkę i dopiero wtedy dostrzegła jej zbolałą minę. – Czy stało się coś złego?
Martha skinęła głową.
– Tak. Ale opowiem o tym później. Najpierw zajmijmy się knedlami, żeby były takie, jak trzeba. Tobias i jego ojciec bardzo je lubią.
– Możecie już teraz ze sobą pogadać. Martha mi dużo pomogła, poradzę sobie sama – wtrąciła się Kuni.
Klara powiodła wzrokiem po kuchni i stwierdziła, że Kuni ma rację. Nie zostało już wiele do zrobienia.
– W takim razie chodź ze mną!
Zaprowadziła Marthę do swojego pokoju do szycia. Nie był szczególnie duży, ale stał tu stolik z dwoma krzesłami. A co najważniejsze, nie zaglądali tu ani jej mąż, ani teść, żeby jej nie przeszkadzać.
Klara nalała do kubka wina z tarniny, postawiła go przed Marthą i spojrzała na nią bacznie.
– Co się stało?
Z początku Martha trochę się mitygowała, ale w końcu bezradnie rozłożyła ręce i zaniosła się płaczem.
– Chodzi o mojego teścia!
Klara znała starego Kirchera. Kiedyś był chałupnikiem, który z trudem walczył o przetrwanie. Kilka lat temu dokupił ziemi dzięki pieniądzom Marthy, przez co jego gospodarstwo zyskało na wartości. Mąż Marthy, Fritz, lepiej gospodarował od ojca, i zarabiał tyle, że mógł zapewnić rodzinie dobre utrzymanie.
– Co się stało twojemu teściowi? – zapytała Klara. – Chyba nie umarł?
– Chciałabym, żeby tak było! – wykrzyknęła zdenerwowana Martha. Spojrzała na Klarę z boleścią w oczach. – Wszystko zaczęło się zeszłej zimy, kiedy zmarła moja teściowa. Już następnego dnia ojciec Fritza zaczął się do mnie dostawiać. Powiedział mi prosto w oczy, że skoro po czterech latach małżeństwa nie zaszłam w ciążę z jego synem, to sam musi zadbać, żeby mieć wnuki!
– Ale to przecież… – Klarze zabrakło słów.
– Na początku myślałam, że to głupie gadanie starego człowieka, i puściłam je mimo uszu. Ale potem raz za razem próbował się do mnie dobrać. Kiedy Fritza nie było w pobliżu, łapał mnie za piersi lub pośladki. Kiedy mówiłam mu, żeby przestał, bo inaczej powiem mężowi, śmiał się ze mnie. Oznajmił, że on tu rządzi i że Fritz musi się go słuchać, i ja też! – Martha otarła łzy z oczu. – Przez niego poczułam się winna, że nie mam dziecka. Chciałam zajść w ciążę, ale się nie udało. Aż w końcu… rzucił się na mnie w stajni, powalił na siano i zgwałcił mnie jak dzikus. Powiedział, że jak powiem Fritzowi, to on mnie oskarży, że sama mu się oddałam, bo chcę mieć dziecko, a Fritz przez prawie cztery lata nie zdołał mnie zapłodnić!
– Czy powiedziałaś o tym Fritzowi? – zapytała Klara.
Martha przytaknęła.
– I jak zareagował?
– Była dzika kłótnia! Stary krzyczał na Fritza, że skoro nie potrafi zrobić mi dziecka, to on musi go w tym zastąpić. A jeśli nam to nie odpowiada, możemy opuścić gospodarstwo.
– Ten człowiek postradał zmysły! – wykrzyknęła zdenerwowana Klara. – Jak na to zareagował Fritz?
– Próbował przeciwstawić się ojcu, ale ten zrugał go mocno. Koniec końców Fritz zapytał mnie, czy nie mogłabym od czasu do czasu robić tego z teściem. Fritz w ogóle nie ma charakteru. Przyzwyczaił się, by we wszystkim być posłusznym ojcu.
– Tak nie może być! – zawołała z oburzeniem Klara. – Jeśli Fritz wymaga od ciebie takich rzeczy, sam też postradał zmysły. Wiedziałam, że nie jest zanadto bystry, ale czegoś takiego się po nim nie spodziewałam.
Martha zaniosła się płaczem.
– Ja też nie! W każdym razie powiedziałam mu, że skoro mnie prosi, żebym była dziwką jego ojca, to nie będzie już moim mężem. Spakowałam tobołek i wyszłam. Chcieli mnie zatrzymać, ale jestem od nich szybsza. – Martha prychnęła z oburzeniem na wspomnienie tej sceny i przylgnęła do Klary. – Proszę, daj mi schronienie, dopóki nie postanowię, co robić dalej.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i ci pomogę. – Klara delikatnie pogładziła Marthę po włosach. Pomyślała, że gdyby ta nie spieszyła się tak bardzo ze ślubem, z pewnością znalazłaby mężczyznę o silniejszym charakterze niż Fritz Kircher. – Zostaniesz na razie u nas – postanowiła. – Możesz pomagać Kuni w kuchni i opiekować się Martinem. Ten mały łobuziak przeraża mnie swoimi pomysłami. Wczoraj poszedł nad potok. Powiedział, że chce łowić ryby.
– Trzylatek? Wcześnie zaczyna! – Martha uśmiechnęła się mimo łez w oczach i uświadomiła sobie, że nie może się doczekać, kiedy będzie mogła się zająć synem Klary. – Jesteś dla mnie taka dobra! – powiedziała do przyjaciółki i znów zaniosła się płaczem.
– Tyle dla mnie zrobiłaś, Martho, ja też ci chętnie pomogę – zapewniła Klara i wskazała na drzwi. – Wróćmy teraz do kuchni. Z pewnością znajdziemy coś do roboty. Zaraz do domu wrócą Tobias i jego ojciec.
– Ale nie powiesz im, dlaczego opuściłam dom, prawda? – zapytała zmartwiona Martha.
Klara pokręciła głową.
– Oczywiście że nie! Pokłóciłaś się ze swoim mężem i na razie nie chcesz do niego wracać. Takie wyjaśnienie musi im wystarczyć.
– Dziękuję. – Martha z ulgą poszła za przyjaciółką do kuchni, aby pomóc w przygotowaniu obiadu.------------------------------------------------------------------------
¹ Gomółki – niewielkie, najczęściej okrągłe szybki stosowane do szklenia okien. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
² Kipa – duży kosz z wikliny.
³ Krosna – drewniany stelaż noszony na plecach przez wędrownych handlarzy.
⁴ Mila – dawna jednostka długości o różnej wartości, zależnej od rejonu i okresu, wynosząca od około 7500 metrów do ponad 9000 metrów.
⁵ Fizyk miejski – lekarz miejski odpowiedzialny za higienę i kontrolę służby zdrowia.
⁶ Chałupnik – bezrolny chłop, posiadający jedynie dom i niewielkie obejście, zwykle zobowiązany odrabiać pańszczyznę.
⁷ Fidybus – cienkie drewienko lub zwitek papieru do zapalania fajki, papierosa itp.