- W empik go
Miłość artysty. Szopen i pani Sand - ebook
Miłość artysty. Szopen i pani Sand - ebook
Opracowanie dotyczące relacji pomiędzy naszym wybitnym kompozytorem, a jego kochanką George Sand. Z Wprowadzenia: „W zbliżeniu się znakomitych ludzi do pięknych czy niepospolitych kobiet, które wywierają w następstwie znamienny wpływ na losy tych mężczyzn, widzi się zazwyczaj zwykły przypadek. Mówi się tak: „Gdyby ten czy ów nie poznał tej, czy owej kobiety, nie byłoby się stało z nim to, co się stało”. W założeniu takim tkwi, co najmniej, zupełna niedostateczność logiczna, gdyż zaraz nasuwa się pytanie: Czym się stało, że ten czy ów poznał tę, czy ową, a nie inną kobietę? Jeżeli jest to przypadek, to dlaczego przypadł on na tę właśnie kobietę? Zresztą, przypadek, gdyby gdzieś istniał istotnie i nie był tylko tym, czego jeszcze rozwiązać przyczynowo nie umiemy, nie mógłby nastręczać zagadnienia żadnej dalszej konsekwencji dla nas logicznej: przypadek mógłby rodzić tylko przypadek, nie zaś jakąś logikę życiową, co do której zakładamy sądy. W zarysie niniejszym starałem się pochwycić niejako nić celowości koniecznej, jaka warunkowała zbliżenie się Szopena do pani Sand i jaka związała dwa te biegunowo odmienne istnienia – dla bolesnej wymiany wielkiej sprawy życia – dla pełnego przyprawienia Szopenowi anielskich skrzydeł sztuki. Wobec takiego postawienia celowej zasady życia, wobec rezultatów widomych triumfu ducha, musi na dalszy plan odejść nasz żal, nasze pretensje czy sądy surowe względem tej, która była może przedwczesnym wiekiem sławnej trumny Szopena: nad osobniczymi wymiarami naszych sądów, nad wszelką oceną dusz, wstecz rozpatrywanych, górować będzie zawsze wyraz konieczności najwyższej: Tak musiało być!”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-165-6 |
Rozmiar pliku: | 169 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W zbliżeniu się znakomitych ludzi do pięknych czy niepospolitych kobiet, które wywierają w następstwie znamienny wpływ na losy tych mężczyzn, widzi się zazwyczaj zwykły przypadek. Mówi się tak: „Gdyby ten czy ów nie poznał tej czy owej kobiety, nie byłoby się stało z nim to, co się stało”. W założeniu takiem tkwi, co najmniej, zupełna niedostateczność logiczna, gdyż zaraz nasuwa się pytanie: Czem się stało, że ten czy ów poznał tę czy ową, a nie inną kobietę? Jeżeli jest to przypadek, to dlaczego przypadł on na tę właśnie kobietę? Zresztą, przypadek, gdyby gdzieś istniał istotnie i nie był tylko tem, czego jeszcze rozwiązać przyczynowo nie umiemy, nie mógłby nastręczać zagadnienia żadnej dalszej konsekwencji dla nas logicznej: przypadek mógłby rodzić tylko przypadek, nie zaś jakąś logikę życiową, co do której zakładamy sądy.
W zarysie niniejszym starałem się pochwycić niejako nić celowości koniecznej, jaka warunkowała zbliżenie się Szopena do pani Sand i jaka związała dwa te biegunowo odmienne istnienia – dla bolesnej wymiany wielkiej sprawy życia – dla pełnego przyprawienia Szopenowi anielskich skrzydeł sztuki.
Wobec takiego postawienia celowej zasady życia, wobec rezultatów widomych triumfu ducha, musi na dalszy plan odejść nasz żal, nasze pretensje czy sądy surowe względem tej, która była może przedwczesnem wiekiem sławnej trumny Szopena: nad osobniczemi wymiarami naszych sądów, nad wszelką oceną dusz, wstecz rozpatrywanych, górować będzie zawsze wyraz konieczności najwyższej: Tak musiało być!
J. J.PANI SAND DO CZASU POZNANIA SZOPENA.
SPRAWA Z MUSSETEM. – FURJA MIŁOSNA.
Zanim przystąpimy do właściwego zadania – odmalowania w zarysie stosunku, jaki łączył panią Sand z nieśmiertelnym polskim Arjelem muzyki, i wykrycia, o ile można, sprężyn głównych tego stosunku – przebieżmy jednym rzutem oka dzieje tej niezwykłej kobiety, władze i usposobienia jej duchowe, do czasu poznania się z Szopenem.
Kim była w istocie ta bujna i niepodległa natura, ta głowa zapalona, ta ryzykantka szalona miłości, ta gwałtownica nieugięta wolności i praw kobiety, genjalna pisarka, umysł rozległy i bystry, enfant terrible pierwszej połowy przeszłego stulecia, djabeł w spódnicy, jak ją niewątpliwie starsze panie owych czasów zwały – djabeł w spódnicy, mający nadomiar złego zawsze w walizce swej podróżnej ubiór męski, w którym czyniła swe karkołomne wyprawy turystyczne (co było w owych czasach zdrożnością dla kobiet), a nawet i miłosne – „optymistka w ubraniu purpurowem, która ciągle śmieje się, łaje i pracuje”, jak to sama o sobie mówi – kobieta, którą uwielbiano i na którą wszystkie gromy ciskano, którą czytano z oczyma pełnemi łez, z zapartym oddechem, i którą odsądzano od czci?
Nie dajmy się uwodzić zręcznym, jaskrawym etykietom, przypinanym do jej osoby, jak np. ta, wzięta z jej powieści, p. t. Lélia, określająca bohaterkę a stosowana zwykle do niej: „Brunetka z oliwkową cerą, Lelia, mroczna, jak Lara, rozdarta, jak Manfred, buntownicza, jak Kain, tylko bardziej dzika, bardziej nielitościwa”, (Brune et olivâtre Lélia – sombre, comme Lara, déchiré comme Manfred, rebelle comme Caïn – mais plus farouche – plus impitoyable); lub jak ta Mussetowska do niej zwrotka z „Nocy październikowych” – do „kobiety o mrocznem spojrzeniu” (la femme à l'oeil sombre):
To twoja młodość, czary, sny,
Rozpaczą duszę moję mącą,
I jeśli wątpię dzisiaj w łzy,
To – iż widziałem cię płaczącą –
(C'est ta jeunesse et tes charmes,
Qui m'ont fait déséspérer,
Et si je doute des larmes,
C'est que je t'ai vu pleurer – );
lub jak to Lindau'owskie o niej powiedzenie: „Małgorzatą nie umiała być, Magdaleną nie chciała być, została lady Tartuffe'ową”, (Ein Gretchen hat sie nicht sein können, eine Magdalena hat sie nicht sein wollen, eine Lady Tartuffe ist sie geworden); lub wreszcie określenie kochanka jej, Juljusza Sandeau, gdy pokazywał w albumie jej fotografję dzieciom: „Dzieci! zapamiętajcie sobie dobrze! – to jest grób! grób – powiadam”.
Nie dajmy się uwodzić tym efektownym lub dowcipnym wyskokom literackiego natchnienia, pochodzącym od osób bezpośrednio dotkniętych w swej namiętności, lub goniących wprost za frazesem udatnym, często kosztem czci ludzkiej, a przeto niezdolnych do sądu bezstronnego.
Możnaby przytoczyć z tych czasów zdanie dosyć surowe, ale spokojne i rozważne, przyjaciela jej, znakomitego krytyka, Juljusza Janin, z listu do niej:
„... Ale nie! W pani jest ciągły niepokój wolności, który nie pozwala ci długo słuchać rad roztropnych i bezinteresownych. Szczęście pani – to puszczanie się zawsze na ryzyko, bez celu i bez planu, z pierwszym buntem, jaki się nadarza na pani drodze, poto, by on, stanąwszy dęba, rzucił się z panią do tego samego rowu. Chce pani być swym mistrzem absolutnym, biedny wielki duchu! – i nie wiesz pani, że, by uniknąć jarzma zacnego, stajesz się często posłuszną wolom, niegodnym zbliżenia się do twojej” (Journal intime, list Janin'a).
Jest to racjonalniejsze chyba określenie istoty charakteru, niż tamto, płynące z ducha złośliwych szyldzików. Przynajmniej bardziej ludzkie.
Mamy, na szczęście, wydany niedawno, jej „Dziennik poufny” (Journal intime), mimo swej literackiej natury nie podlegający zarzutom nieszczerości, pisany nie ze wspomnień i nie dla ludzi, jak była pisana „Historja mego życia” (Histoire de ma vie, 4 tomy), lecz bezpośrednio, z potrzeby samorzutnej ducha, dla siebie, i tylko wypadkiem z odpisu jej przyjaciółki dzisiaj wydobyty. Pozwoli on nam wejrzeć głębiej w duszę tej niespokojnej i śmiałej zdobywczyni dróg życia i jego świateł, poprzez splątane dżungle bujnej natury kobiecej.
Tam to w jednem miejscu znajdziemy wynurzenie, tak zgadzające się z oceną Janin'a (r. 1837, czyli na rok przed poznaniem Szopena):
„Niestety, mój Boże! Niosłam jarzmo żelazne i, o ile nakładano je na mnie w imię czułości i serdecznemi środkami perswazji, zginałam się ślepo pod ręką przyjazną. Ale kiedy znużono się przekonywać mnie i gdy chciano rozkazywać mi, kiedy żądano mego posłuszeństwa nie w imię już miłości i przyjaźni, lecz na mocy prawa i władzy, odnajdywałam zawsze w sobie siłę, o której nikt nie wie, prócz mnie! Prócz mnie, która jedna wiem, jak kocham, jak żałuję, jak cierpię!”
Zdaje się, że tu tkwi rdzeń charakteru pani Sand: niepoddanie się żadnemu autorytetowi. Nadczłowieczeństwo, czy pycha bezmierna? Ani jedno, ani drugie, tylko zwykła religja przyrody, duch Russa, duch rasy, w spóźnionem, choć pełnem wydaniu bujnej i niepospolitej natury kobiecej. Spotka się on z duchem innej rasy, z religją nadprzyrody, i stąd powstanie konflikt tragiczny.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Ustalmy naprzód trochę dat i faktów.
Pani Sand – George Sand – to pseudonim hrabiny Aurory Dudevant, z domu panny Dupin. Dupin'owie mieli w swym górnym rodowodzie Maurycego Saskiego, marszałka, który: „umierając, wygrywał bitwy”; Maurycy Saski zaś był synem naturalnym króla Augusta Mocnego i hrabiny Aurory von Königsmarck. Jej to imię, jako swej prababki, przyjęła przyszła pani Sand, tak samo jak nadała synowi swemu imię wojowniczego przodka, marszałka. Pani Sand wychowywała się w dzieciństwie u babki, której znowu matka, panna de Verrière, była znaną z przygód romansowych baletnicą opery. Matka pani Sand była prowincjonalną aktorką, której cnota, według świadectwa samej córki, była nieraz narażana na szwank. Tak więc w żyłach pani Sand płynęła krew błękitna a nawet królewska, krew mocnych, namiętnych i nieujarzmionych zdobywców, zmieszana z krwią lekką lekkiego artystycznego świata. Mieszanina ta wycisnęła niewątpliwie piętno na duszy genjalnej pisarki.
Przyszła na świat w 1804. W trzynastym roku życia została oddana na wychowanie do arystokratycznego klasztoru, który ukończyła w 1820. W dwa lata potem, jako ośmnastoletnia panna, wydana została zamąż za hrabiego Dudevant. Ma z nim dwoje dzieci: syna, Maurycego, i córkę, Solange. Po kilku latach pożycia małżeńskiego porzuca męża. Zjeżdża do Paryża w 1831. Ma już napisaną kilkotomową powieść (Rose et blanche). Zawiązuje stosunek miłosny z poczytnym powieściopisarzem, Juljuszem Sandeau, który powieść przerabia i wydaje (w 1832) pod skróconem swem nazwiskiem: Jules Sand.
Powieść zyskuje spore powodzenie. Pani Sand pisuje w Figarze i ma już drugą powieść (Indiana) do wydania. Spotyka kiedyś na ulicy teściową:
– Pani podobno pisze książki? – zapytuje spotkana.
– Tak jest, pani hrabino!
– Sądzę, że pani nie skompromituje naszego nazwiska, drukując je na okładce ksiąki.
– Nie, pani hrabino! Nie skompromituję.
Trzeba wybrać pseudonim. Juljusz Sandeau nie może już dać swej przejrzystej osłony, gdyż nie bierze żadnego udziału w autorstwie. Rada w radę – zostaje Sand, jako coś niezależnego, zaś imię George dodaje, według swego gustu, autorka. George Sand zrasta się już na zawsze z hrabiną Dudevant i nawet ją całkiem demokratycznie pokrywa.
Powieści sypią się już, jak z rogu obfitości, i coraz większy rozgłos jednają pisarce. Indiana (1832), Valentine (1832), Jaques (1834), André (1835), Simon, Lettres d'un voyageur, Lélia i t. d., podbijają ogół śmiałością myśli, hasłami demokratycznemi postępu i wolności, malowidłem żywem namiętności, gorącą obroną praw kobiety i jej niezależności duchowej, radykalizmem republikańskich przekonań łącznie z humanitaryzmem uczuć. Szeroki gest życia, inteligencja polotna, wrażliwość szlachetna, świetne pióro, umysł szeroki, raczej męski, niż kobiecy, obok czułości kobiecej, artyzm wysoki, pełen ładu i miary – wszystko to wysuwa ją rychle na pierwszorzędne stanowisko w ówczesnym świecie artystycznym i literackim Paryża, czyniąc z niej zjawisko zgoła nadzwyczajne.
Ze sławą rosną stosunki i nawet wygoda materjalna (pani Sand, pomimo że była haniebnie wyzyskiwana przez wydawców, zarobiła piórem w ciągu swej karjery literackiej zgórą miljon franków, co, na owe czasy, było sumą dużą. Wszystko, notabene, wydawała, nie lubiąc oszczędności. Miała zresztą swą posiadłość wiejską w Nohant). Wszyscy najwybitniejsi ludzie tych czasów pozostają z nią w stosunkach, często prawdziwie przyjaznych – Piotr Leroux, Lamennais, Jules Janin, Sainte-Beuve darzą ją swą przyjaźnią i radami szczeremi. Liszt, Delacroix, Heine, Berlioz, Meyerbeer – należą do jej grona.
Dochodzimy do roku 1834, trzydziestego jej życia. Z panem Sandeau stosunek już zerwany. Widuje się teraz i obcuje z ludźmi o wyższym poziomie duchowym i artystycznym, niż poziom pierwszego jej przewodnika w życiu i sztuce. Zresztą, wrażliwość niespokojna pani Sand jest prawdziwą rozpaczą dla mężczyzny, żądającego wyłącznych praw, dyktowanych przez ambicję czy próżność, i musi zawsze prowadzić do katastrofy.
Poznaje młodszego od siebie o 6 lat, kapryśnego i romantycznego, jak jego Fantazio, wykwintnego Alfreda Musseta, poetę w każdem włóknie ciała. Zawiązuje się bliższy stosunek. Z tego stosunku wybucha prawdziwa awantura miłosna. Szał zmysłów, zazdrość ze strony poety – o przeszłość, o teraźniejszość, o przyszłość, o życie za grobem, o sny, o spojrzenia – lżenia, poniewierka kochanej, łzy, rozpacze, potem znów zachwyty, pieszczoty i raje, szaleństwa, niebo i piekło – Romeo i Otello w jednej zapalnej osobie. Pani Sand, zda się, również ulega pierwszej i jedynej może namiętności – nie literackiej. Zresztą – na krótko. Jadą do Wenecji, grodu miłości. Tu, nie wiem już po której z rzędu gwałtownej scenie i odtrąceniu kochanki, Musset zapada ciężko na tyfus. Pani Sand również jest niezdrowa i wyczerpana. Jak twierdzi później w Historji swego życia, to klimat wtedy wenecki był taki chorobotwórczy. Mimo to (jak pisze w tejże Historji – i tylko tyle pisze), przez 17 dni, bez jadła i bez snu, pielęgnuje nieprzytomnego poetę. Chorego odwiedza lekarz, Włoch, o którym tylko wiemy, że miał na imię Enrico. I oto (tego, oczywiście, niema w Historji) – zrozpaczona kochanka oddaje się Enricowi.
Ale zajrzyjmy teraz do Journal intime pani Sand, który nam właśnie tę sprawę i psychologję nieszczęsnej tej kobiety sowicie obrazuje. Cała pierwsza część tego Dziennika – to kaskada, war i wylew namiętny żalów, rozpaczy, łez i skarg nowoczesnej Safony, po ostatecznem odtrąceniu jej przez Musseta, który się o zdradzie dowiedział i wyjechał natychmiast z Wenecji.
Pani Sand rozpaczająca przybyła też do Paryża. Posłuchajmy jednej dłuższej karty z tego poufnego dziennika:
„Nie mogę znosić tego wszystkiego! I wszystko to o nic! Mam trzydzieści lat, jestem piękna jeszcze, przynajmniej byłabym nią za kilka dni, gdybym przestała płakać. Mam dookoła ludzi, którzy są więcej warci ode mnie, a którzy jednak, by brać mnie, jaką jestem, bez kłamstwa, bez zalotności żadnej, czyniącą wyznanie najsurowsze z mych błędów, daliby mi śmiało oparcie. Ach, gdybym mogła zakochać się w kim na nowo! Boże mój! daj mi moją tężyznę dziką Wenecji, wróć mi tę gwałtowną miłość życia, która mnie pochwyciła, jak napad wściekłości, pośród najstraszniejszych rozpaczy! Spraw, bym kochała jeszcze! Ach! dla zabawy zabijają mnie, mają w tem przyjemność, piją łzy moje, śmiejąc się! Otóż ja, ja nie chcę umierać! Chcę kochać, chcę odmłodnieć, chcę żyć! Ale to przepadło! Boże! ty wiesz, jakeś mnie porzucił potem! Było więc to zbrodnią? Miłość życia jest zbrodnią tedy? Mężczyzna, który powiada kobiecie: „Jest pani porzucona, wzgardzona, wypędzona, zdeptana; zasłużyła pani, być może, na to. Otóż, ja, ja nic nie wiem o tem; nie znam pani, ale widzę pani boleść i żałuję pani, i kocham panią. Oddaję się pani jednej na całe me życie. Pociesz się, pani, żyj! Chcę ocalić panią. Pomogę pani spełniać obowiązki przy rekonwalescencie; pójdzie z nim pani aż do końca, ale nie będzie go pani kochała i wróci pani. Wierzę pani” – mężczyzna, któryby tak powiadał, czy mógłby mi się zdawać winnym w takiej chwili? I jeżeli, powziąwszy nadzieję przekonania tej kobiety, porwany sam niecierpliwością zmysłów czy też pragnieniem zabezpieczenia swej wiary, zanim nie będzie za późno, oblega ją pieszczotami, łzami, stara się usidlić jej zmysły splotem śmiałości i pokory? Ach, inni mężczyźni nie wiedzą, co to jest być kochaną i prześladowaną, i błaganą godzinami całemi! Są tacy, którzy nie robili nigdy tego, którzy nigdy nie męczyli uporczywie kobiety. Delikatniejsi i dumniejsi, chcieli oni, żeby ona sama się oddała. Przekonywali ją, czekali i otrzymywali. Jam zawsze tylko takich mężczyzn spotykała. Ten Włoch – Ty wiesz, mój Boże, czy pierwsze słowo jego nie wyrwało mi krzyku przerażenia! I dlaczego mu się oddałam, dlaczego, dlaczego? Czy ja wiem? Wiem, żeś mię złamał następnie, i jeżeli to jest zbrodnia mimowolna, to Tyś nie mniej mię ukarał, niż sędziowie ludzcy karzą zabójstwo rozmyślne; bardziej jeszcze, gdyż morderca raz jest tylko zabity, a ja oto umieram już dziesięć tygodni z dnia na dzień i obecnie z minuty na minutę. Jest to agonja zbyt długa. Prawdziwie, dziecko okrutne, pocoś ty mię kochał po tem, jak mnie znienawidziłeś? Jakież misterjum dopełnia się w tobie co tydzień?
„Dlaczego to crescendo niesmaku, odrazy, wstrętu, wściekłości, chłodu i wzgardliwego szyderstwa, a potem naraz te łzy, ta słodycz, ta miłość niewysłowna powracająca? Męczarnio mego życia! Miłości opłakana! Oddałabym wszystko, com przeżyła, za jeden dzień twego wylewu! Ale nigdy, nigdy! To straszne! Nie mogę wierzyć temu. Chcę iść tam. Idę tam – nie – krzyczeć, wyć, ale nie należy tam iść!
„Sainte-Beuve nie chce.
„Wreszcie, to powrót twojej miłości, w Wenecji, wywołał mą rozpacz i zbrodnię. Mogłam li mówić? Nie chciałbyś już mej opieki, umarłbyś z wściekłości, znosząc ją. A cóżbyś zrobił beze mnie, biedny gołąbku mrący? Ach, Boże! Nie myślałam nigdy przez chwilę o tem, cobyś cierpiał z powodu tej choroby i z powodu mnie, żeby pierś moja nie pękała w łzach. Oszukiwałam cię, a byłam tam między dwoma mężczyznami, z których jeden mówił: „Wróć do mnie, odkupię twe błędy. Będę cię kochał, umrę bez ciebie!” I drugi, który mówił cichutko do drugiego ucha: „Bacz! należysz do mnie, niema już powrotu, Bóg tak chce, Bóg cię rozgrzeszy!” Ach, biedna kobieta, biedna kobieta! Wtedy to należało umrzeć!”
Co robić, zapytuję, z taką szaloną kobietą? Obrzucić ją kamieniami? Wyświecić z miasta? Zamknąć ją w domu obłąkanych? – Nie na wieleby się to przydało: owszem, wpędziłoby ją jeszcze w gorsze szaleństwo. Kobieta taka musi sama doświadczyć swą duszą, co bądźby stać się miało. Taka już jej natura rogata. Albo stoczy się najniżej, albo – jeśli jest w niej iskra ochronna godności ludzkiej, dojdzie – dochodzić będzie do ładu z tą duszą i do poznania prawdy. Chodzi o to, czy żywioł w niej ukryty stosuje się do duszy, czy tylko do ciała. Możnaby jej zarzucić, że sieje zgorszenie. Ale była to jej sprawa prywatna, publicznie tylko pole do domysłów zostawiająca. Jej winą było może, że lekceważyła opinję, że – co inne panie robiły skrycie i lekkomyślnie, to ona podejmowała, jako zagadnienie szczerej sprawy życia. Możnaż ją za to potępiać? Zresztą, proszę czytać jej dzieła: wszystkie tchną wysokim ideałem prawości wolnej duszy, przynajmniej jak ona ideał ten rozumiała, i w porównaniu z dzisiejszemi powieściami są, jak zdrój kryniczny obok bajoru mętnego.
Co robić, zapytuję, z kobietą, która, z całą nieświadomością cynizmu, czy też z całym cynizmem nieświadomości, bolejąc po odtrąceniu jej przez kochanka-poetę, zdradza go tuż przy jego łożu z szalonej miłości dla niego? Co za psychologja dziwaczna! Co za szukanie dnia wczorajszego!
Posłuchajmy jeszcze fragmentu z tego wyznania:
„Ach! ale nie można kochać dwóch mężczyzn naraz. To ze mną się zdarzyło. Ale to, co się ze mną zdarzyło, nie zdarzy się już nigdy. Ach! nierozumnyś – kiedy powiadasz, że ona to zrobi jutro, ponieważ zrobiła wczoraj! Wręcz przeciwnie trzebaby powiedzieć. Czyż jestem głupia lub niewrażliwa? Czy nie cierpię za szaleństwa i za błędy, które popełniam? Czyż lekcje nie zdadzą się nanic kobietom takim, jak ja? Czyż nie mam trzydziestu lat? czyż nie jestem w całym rozkwicie sił? Tak, Boże Niebieski, czuję to dobrze. Mogę jeszcze być radością i dumą mężczyzny, jeżeli ten mężczyzna zechce mię szczerze wesprzeć! Potrzebuję ramienia mocnego, by mię podtrzymało, serca bez próżności, by mię przygarnęło i zachowało. Gdybym była znalazła takiego mężczyznę, nie zaszłabym – gdzie jestem. Ale mężczyźni to dęby sękate, których kora odraża. A ty, poeto, kwiecie piękny – ja chciałam pić rosę twoją. Upoiła mnie, zatruła mnie, i w dniu gniewu poszukałam innej trucizny, która mnie dokonała. Byłeś nazbyt słodki i subtelny, zapachu mój luby, byś nie ulatniał się za każdym razem, gdy usta me ciebie wdychały. Piękne krzewy Indyj i Chin zwijają się na słabej łodydze i gną się przy wietrze najmniejszym. To nie z nich cieszą belki do budowy domów. Są one poto, by upoić się ich nektarem, odurzyć się ich zapachem, zasnąć i umrzeć”.
Zdaje się, że właściwością natury pani Sand było robić głupstwa, głupstwa zmysłów, poto, by zaraz żałować tego i cierpieć. Tu się uwydatnia natura wybitnie artystyczna, gdzie popędem jej właściwym jest wyobraźnia, niezmiernie bogata i żywa. Wyobraźnia, zresztą, jest motorem naczelnym popędów każdego człowieka. Tylko – że u pospolitaka kieruje się ona samolubnie wzniż – na własne ciało i jego zadowolenie, u artysty – choć też samolubnie, ale na siebie samą, na sycenie siebie samej, i wzwyż – na ideał, na ducha. Artysta ma więc rację, że zrywa z głupstwem zmysłów i chuci miłosnej, t. j. że się szybko co do nich rozczarowywa, i tem więcej ma racji, im szybciej to czyni; nie ma tylko racji, że się w to głupstwo wdawał, i daje się opanowywać zmysłom, gdyż wtedy wyobraźnia jego, przez wrodzony jej obraz ideału, musi mu pomstę i piekło gotować. Najmniej zaś już ma racji, gdy tak, jak pani Sand, klin zmysłów chce nowym klinem tychże zmysłów wybijać, gdyż wtedy wyobraźnia, w imię tegoż prawa ideału, podwójną mu pomstę i cierpienie gotuje.
Cały ten rozdział dziennika poufnego pani Sand, poświęcony sprawie mussetowskiej, jest, jak rzekłem, jednym kipiącym kotłem pasji miłosnej, szału zmysłów, żalu, skruchy, wybuchów rozpaczy, pokuty, to znów buntu, odchodzenia prawie od zmysłów, łkań, krzyków i opętania dziwnego. „...Jakież to sny przeciągają dokoła mego wezgłowia? Istota, którą się kocha, zawiera tedy demona, który panuje nad nami i torturuje nas przez cały czas, gdy trwa miłość? Jakąż to gorączkę wpędziłyście do szpiku mych kości, duchy zemsty niebieskiej? Jakież zło uczyniłam aniołom niebieskim, że zstąpili ku mnie i włożyli we mnie, za karę, miłość lwicy? Dlaczego krew moja zamieniła się w ogień, i dlaczegom poznała, w chwili umierania, uściski zapalczywsze od uścisków ludzkich? Jaka furja ożywia cię tedy przeciw mnie, ty, który mnie nogą strącasz w trumnę, podczas gdy usta twoje upajają się mojem ciałem? Chcesz tedy, bym się zabiła? Powiadasz, że zabraniasz mi tego, a jednak czem stanę się zdala od ciebie, gdy płomień ten ciągle mię zżera? Jeżeli jednej już nocy nie mogę spędzić, nie krzycząc do ciebie i nie wijąc się w łóżku, co będzie, gdy stracę cię na zawsze? Mam zblednąć, jak zakonnica, zjadana przez pragnienie? Czy mam oszaleć i budzić mieszkańców domów mem wyciem? O, chcesz, bym się zabiła?”
Jest to okres prawdziwie krytyczny, okres klimakteryczny 30-stoletniej kobiety. I trzeba przyznać, że wyraz jego artystyczny, mimo wszystko, jest mocny.
Szalona rozpacz, wybuchająca w dzienniku w chwilach samotności, nie przeszkadza tej żywotnej kobiecie chodzić do teatru, czynić dowcipnych spostrzeżeń, pozować Delacroix'owi do swego portretu, widywać swych przyjaciół, artystów i krytyków, rozmawiać z nimi wkółko o Mussecie i pytać ich: co to jest miłość? Delacroix, który zna jej cierpienie, powiada jej, dając radę, żeby się poddała bez buntu rozpaczy. On w takich wypadkach tak czyni; rozpaczy szybko sprzykrzy się to tarmoszenie człowieka bezbronnego, i opuści go. Liszt tłumaczy jej, że tylko Bóg jeden zasługuje na miłość. Heine – że kocha się tylko głową i zmysłami: serce maluczko tu waży. I na zapytanie, co myśli o Mussecie, nie omieszka rzucić dowcipu: „O, to jest młodzieniec z wielką – przeszłością!” Jeden tylko Sainte-Beuve powiedział uczciwie i do rzeczy: „Miłość – to łzy. Płacze pani, więc kocha”.
Nareszcie, po tygodniach tej rozpacznej szarpaniny, dochodzi do wniosku, że „namiętność jest darem srogim, lecz boskim. Cierpienia miłości winny uszlachetniać, nie znikczemniać człowieka”. I zapisuje w dzienniku: „Mea culpa!... Alfredzie! napiszę książkę. Zobaczysz, że dusza moja nie jest zepsuta, albowiem ta książka będzie strasznem oskarżeniem przeciwko mnie! Święci Niebiescy! wyście zgrzeszyli, wyście cierpieli!”
„Napiszę książkę”! Dotarliśmy tu do właściwej natury pani Sand.
Zrobiłby może kto zarzut, że całe to jej cierpienie jest przeto literackie, oparte na wyobraźni, nie takie więc bolesne, jak to wygląda w dzienniku, więcej urojone, niż rzeczywiste i szczere. Ale tu zaoponowałbym stanowczo. Każde cierpienie oparte jest na wyobraźni; bez tej władzy nie byłoby właściwie cierpienia. Jest ona miarą i zwierciadłem cierpienia. Jeżeli tylko cierpienie ma motyw realny, artysta cierpi znacznie więcej – dziesięćkroć, stokroć – niż zwykły człowiek z powodu tego samego motywu, gdyż artysta ma dziesięćkroć, stokroć więcej wyobraźni, niż człowiek pospolity, do oglądania w ciągłych błyskawicach swego bólu, do rozdzierania niemi ciągle świadomie swej drętwej, bez tego, nocy. Pani Sand, ze swą wyobraźnią płomienną, cierpiała mocno i szczerze, choć wyraz tego cierpienia, przy ciągłym ruchu jej świadomości i wyobraźni, był inny, niż u ludzi zwyczajnych – wyraz nie tępy, gdyż niebem ideału ciągle ostrzony i celem duszy toczony.
Zatrzymaliśmy się nieco dłużej na sprawie Mussetowskiej pani Sand, gdy rzuca ona światło najjaskrawsze na jej charakter i stanowi przełom zasadniczy w jej życiu. Nie potępiajmy jej za jej błędy, za walkę ze sobą, za łamanie się ciągłe tej duszy wielkiej, jaką niewątpliwie była, tej duszy nieszczęsnej, która przez całe życie pasowała się pomiędzy tem, co zwała „fatalnością swej organizacji”, a poczuciem żywem ideału wolnego – która ciągle dążyła, ciągle się doświadczała, by wykuć tę wolność swoją.
Była ona, jak posąg miedziany, z jednej nieugiętej bryły, w ogniu popękany boleśnie, jednak piękny, jednak wymownie szlachectwo swe ogniowe niosący.
Pamiętajmy zawsze, że była ona przez 9 lat towarzyszką najbliższą i przyjaciółką najpoufniejszą Szopena, i że Szopen, ze swym bardzo wysokim instynktem moralnym, nie byłby się nigdy zbliżył do niej, gdyby nie czuł wielkości tej duszy pod warstwą obciążającą, gdyby nie czuł jej dobrej woli i świateł w niej zawartych.
Widzimy więc, że etykiety przygodne, przyczepiane do jej osoby, pomawiające ją o łzy nieszczere, o obłudę tartuffowską, pryskają, jak puch lotny, bez wagi zasadniczej.
Miarą człowieka nie jest jego błąd, lecz zapał dla dobra i dążenie do światła – droga jego twórcza.
Zbliżenie się dwojga tych wielkich, choć sprzecznych duchów było dla obojga konieczne, w przeznaczeniach gdzieś wysokich pisane. Podtrzymało ono, od strony Szopena, tę duszę mu sądzoną kobiecą w punkcie, jakiego jej najbardziej było potrzeba – w punkcie metafizycznym istnienia – samemu Szopenowi, poprzez mękę i próby ogniowe, kosztem wyrocznym życia, przyprawiając skrzydła anielskie: skrzydła anielskie sławy i miłości pośmiertnej, jakiemi tu na ziemi żaden się artysta nie cieszył.PIFFOЁL.
Przebolawszy historję swą z Mussetem, pani Sand wstępuje w nowy okres życia – opamiętania, krytyki i kontroli nad sobą, na zmianę lub z wiarą i szlachetnością jej właściwą, lub z pesymizmem, ironią i gorzką tęsknicą. Jest w tym okresie raczej „melancholijnem zwierzęciem”, jak sama swój stan określa. Nie wybucha już, jest uciszonym boleśnie wulkanem, obserwującym zakrzepłe góry swej lawy, zatrzymane w pełnym wylewie. Wyrzeka się bujnej przyszłości, godzi się z dniem, „pije kropla po kropli ocean, którego nie może przepłynąć wpław”.
W 1835 wytacza sprawę sądową o separację z mężem. Chce mieć dzieci przy sobie i sama je wychowywać.
W 1836 jedzie z dziećmi do Szwajcarji. Zbliża się tam serdecznie z piękną hrabiną d'Agoult, która dla Liszta porzuciła męża i mieszka razem z nim. Po powrocie urządza się w Paryżu, obok swej nowej przyjaciółki; tworzą jedną kolonję artystyczną. Pozostaje w bliższej przyjaźni z Ewerardem (Michel de Bourges), głośnym adwokatem i politykiem, który prowadzi jej sprawę i wywiera na nią wpływ polityczny, ale i z nim się niedługo rozstanie, rozczarowana dotkliwie. Z końca tego okresu datuje się jeszcze jej związek miłosny z p. Mallefille’m, który przetrwa aż do zdecydowanego bliższego stosunku z Szopenem; o p. Mallefille’u pani Sand nie robi nigdzie wzmianki publicznej: musiała to być postać drugorzędna w jej niespokojnych uczuciach.
W 1837 (latem) mieszka w Nohant i gości u siebie panią d’Agoult z Lisztem i bliższem gronem. Stąd jedzie wezwana do umierającej matki, pielęgnuje ją w Paryżu do ostatnich jej chwil i grzebie. Wyrusza z synem na kilka dni do Fontainebleau. Przez ten czas mąż jej, żeby dokuczyć pani Sand, wykrada z Nohant córkę, Solange. Pani Sand jedzie do męża, układa się z nim i, jak sama powiada, za 50 tysięcy franków nabywa dwoje pięknych dzieci, kończąc tym układem proces małżeński.
Powraca do Nohant na zimę i oddaje się wychowaniu dzieci.
Do tych to ostatnich czasów pobytu w Nohant należy rozdział w dzienniku poufnym pani Sand, zatytułowany: „Rozmowy codzienne z bardzo uczonym i bardzo biegłym doktorem Piffoёlem, profesorem botaniki i psychologji. 1837.” (Entretiens journaliers entre le très docte et très habile docteur Piffoël, professeur de botanique et de psychologie. 1837.) (Dr. Piffoël – to przydomek, jaki żartobliwie nadali pani Sand Liszt i pani d’Agoult, łącznie z nią samą, z racji orlego jej nosa – jak pif – faja – coś w rodzaju: nochal, nosacz. Dzieci pani Sand w tym rodowodzie żartobliwym zwą się Piffolini. List Balzaka do pani Sand).
Rozpatrzmy się bliżej w tym piffoëlowskim dzienniku.
Rozprawia tam i przekomarza się pani Sand z dr. Piffoëlem, t. j. ze swym duchowym sobowtórem: serce i uczucie dyskutuje z głową i inteligencją.
„Piffoëlu, Piffoëlu, jakiż spokój straszny w twej duszy! Czyżby już pochodnia zagasła?
„Bądź pozdrowiony, Piffoëlu, pełny łask. Mądrość z tobą. Wybrany jesteś między wszystkiemi omamami: owoc twego cierpienia dojrzał. Święty znoju, matko pokoju, zstąp na nas, biednych marzycieli, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
„Uważaj, Piffoëlu! Otoś wszedł na jeden z wierzchołków góry. Trzeba lub rozwinąć lot ku chmurom, lub stoczyć się na ścieże kamieniste, nazbyt już znane. Zstępować lub wstępować! Byłoby to piękne zadanie, gdybyś był silny. Ale pióra ze skrzydeł wypadają starym krukom. Czekaj i patrz w głąb doliny, bo niebo się zamknęło, i nie masz nic do nauczenia się od niego, prócz tajemnic śmierci”.
Rozmowy z Piffoëlem są arcydziełem wyrazu duszy, arcydziełem literackiem i psychologicznem – duszy purpuratki, która, jak sęp zmroczony, na wysokiej skale, surowa, osamotniona, patrzy wdół niezmrużenie na królestwo swe zwaliskowe.
Jaki ton w nich! Jaka krytyka nieubłagana duszy, jaka bystrość spojrzenia genjalna, jaka gorycz bezbrzeżna, jakie oburzenie święte w ocenie świata i życia: wychowania, miłości, stosunków społecznych, małości ludzkiej, obłudy i fałszu – całego rzekomego „postępu”, z którego przyszłość śmiać się będzie! Z czegoż bo ona śmiać się nie będzie? Będzie się śmiała z naszych zwątpień, z naszych strachów, z naszych nadziei. „Zwłaszcza będzie się śmiała z naszego zaskorupienia. Zabawi się ona widokiem, śród tego wieku, pokolenia ginącego, nakazującego zachowanie swoich wad, i pokolenia męskiego, domagającego się wolnej uprawy swoich wad. Po jednej stronie zobaczy ona ludzi dawnej władzy, obrońców starej monarchji, domagających się potu ludu w imię Świętego Krzyżma i panujących z kradzieży, ale kradzieży spokojnej, uświęconej, milczącej. Po drugiej stronie – kradnący z włamaniem, bandyci, mordercy, ludzie Filipowi, nowo-wzbogaceni (nouveaux-riches), mocarze dnia. Trzeci chór śpiewa dokoła areny. Są to dzieci wieku, ci, którzy, wśród dwóch tych sposobów kradzieży, chcieliby znaleźć najłatwiejszy i najpewniejszy. O, wstydzie! Ta nowa metoda będzie li odkryciem, które przekażemy potomstwu?”
Dusza jej wzbiera często nadmierną, prawie złowrogą goryczą. Koi ją muzyka Liszta, przebywającego w Nohant. A jak ona rozumie jej wyraz, jej istotę! Można-ż subtelniej i wdzięczniej określić wrażenie z urywanych fraz muzycznych, które rzuca Liszt na fortepian, gdy komponuje i sprawdza, a które ona słyszy w ogrodzie:
„Lubię te frazy urywane, które on rzuca na fortepian, a które zatrzymują się na jednej stopie w powietrzu, pląsając w przestrzeni, jak kulaskowie swawolni. Liście lip biorą na się dokończenie melodji, cichutko, szeptem tajemniczym, jakgdyby zwierzały jeden drugiemu sekret przyrody”.
Patrząc w noc gwiazdzistą i czując, mimo wszystko, swe odkupienie w cierpieniu, czując, że serce jej jest dobre i że sumienie jej świadczy o tem, rzuca wynurzenie swej religji przyrody, brzmiące, jak tony hymnu.
„Gwiazdy śliczne! To ja jestem tym drobnym punktem tego drobnego świata, ja, atom biedny, pełny miłości dla was, pełny wiary w was. W każdej godzinie nocy pozdrawiam chwałę waszą, wasz pierwszy promień, gdy, wychodząc z oparów waszego horyzontu, ukazujecie się na wschodzie w waszych szatach złotych. To ja śledzę wasz bieg szybki, gdy opuszczacie się na drugą półkulę i uciekacie melancholijnie, błyszczące, jak oczy, pełne łez, ku innym ciemnościom, gdzie być może nie macie ani jednego wielbiciela równie żarliwego, jak ja”.
Nie mogę się powstrzymać od przytoczenia jeszcze dłuższego jednolitego fragmentu, który obrazuje i nastrój letni w Nohant, i wartości artystyczne pióra pani Sand – wartości, pod któremi podpisałby się pierwszorzędny mistrz dzisiejszy.
Oto ten fragment:
12 Czerwca (1837).
„Tego wieczoru, podczas gdy Franz grał najfantastyczniejsze melodje Szuberta, księżna przechadzała się w cieniu dookoła tarasu; była ubrana w jasną suknię. Wielki woal biały okrywał jej głowę i prawie całą jej kibić wysmukłą. Chodziła krokiem miarowym, który, zdawało się, nie dotykał piasku i zakreślał krąg wielki, przecięty na dwoje promieniem lampy, dookoła której ćmy ogrodowe tańczyły szalone sarabandy. Księżyc kładł się po za wielkiemi lipami i rysował w powietrzu niebieskawem widmo czarne sosen nieruchomych. Pokój głęboki panował śród roślin, powiew wyczerpany śmiertelnie padł na długie trawy przy pierwszych akordach wzniosłego instrumentu. Słowik walczył jeszcze, ale głosem trwożnym i omdlałym. Zbliżył się w ciemnościach listowia i zawiesił swój głos ekstatyczny, jak doskonały muzyk, jakim był, w tonie i w mierze.
Siedzieliśmy wszyscy na peronie, uchem baczni na frazy to czarujące to ponure Erlköniga (Króla olch); zdrętwiali, jak cała przyroda, w błogości smętnej, nie mogliśmy oderwać wzroku od kręgu magnetycznego, zakreślanego przed nami przez niemą Sybilę w białym woalu. Zwolniła nieco kroku, gdy artysta przechodził przez szereg modulacyj, dziwnie smutnych, do czułej melodji.
Wówczas chód jej przybrał rytm pośredni między andante i maestoso, i wszystkie jej ruchy miały tyle wdzięku i harmonji, iż rzekłbyś, że dźwięki wychodziły z niej, jak lira żywa. Gdy przecinała zwolna promień lampy, woal jej biały rysował się na czarnem tle obrazu konturem cienkim i wytwornym, podczas gdy reszta spływała błędna i mglista w tajemnicy nocy. Potem zbliżała się do nas, jakgdyby chcąca spocząć na bzach białych. Ale, nieuchwytnie, jak cienie, zacierała się zwolna. Zdawało się, że nie ona zagłębia się pod ciemne sklepienia listowia, lecz że ciemność oto zabiera ją i pociąga w swe głębie, zgęszczając dokoła niej zasłony mroków. Na końcu tarasu zaledwie była widzialna, potem ginęła całkowicie w sosnach i ukazywała się naraz w promieniu lampy, jak twór samorzutny światła. Potem zacierała się jeszcze i płynęła niepewna i błękitnawa po polance. Usiadła wreszcie na gałęzi chwiejnej, która nie więcej się ugięła, niż gdyby miała na sobie widmo. Wówczas muzyka ustała, jakgdyby więź tajemnicza przywiązała życie dźwięków do życia tej pięknej kobiety bladej. która, zdawało się, gotowa jest ulecić ku okręgom nieprzebranej harmonji.
Powstała, ruchem niewyrażalnym wzniesienia się chynęła lekko ku górze peronu i zniknęła w ciemnej dali. W chwilę potem zobaczyliśmy prawdziwą kasztelankę średniowieczną, przechodzącą przez salę sąsiednią w świetle świeczników. Włosy płowe promieniowały, jak aureola ze złota, i woal jej biały, rzucony na jej ramiona, ulatywał, jak obłok w ruchu szybkim i lekkim jej kroku władczego. Palce błądzące po fortepianie umilkły, światła zgasły, i wizja wróciła do nocy!”
W obrazie tym życia sielskiego w Nohant niema jeszcze Szopena, ale cień jego snuje się już tu bliski w zagłębiach Przeznaczenia.
W rekapitulacji tego do – Szopenowskiego okresu pani Sand, pod datą jesieni 1837: czuje się ona, jak Żyd wieczny tułacz, nie wolno jej umrzeć, nie wolno jej odpocząć. Wie że siła jej jest niewyczerpalna, dlatego jest spokojna. Wie, że spokój jej jest niemożliwy, dlatego jest obojętna na wszelki rodzaj pracy, jaki się nadarza: nie liczy złych dni i nie oczekuje lepszych.
Tu się przerywa dziennik i poczyna znowu, po dwuletniej prawie przerwie, pod datą: czerwiec 1839, już bardziej ożywiony, nie dotycząc atoli zgoła spraw miłości.