Miłość głupca - ebook
Miłość głupca - ebook
„Miłość głupca” to jedna z najbardziej rozpoznawalnych powieści Tanizakiego Jun'ichirō, która od imienia głównej bohaterki zrodziła w Japonii pojęcie naomizmu. Tragikomiczna farsa z morałem o pewnym Pigmalionie, więźniu własnego dzieła – gdzieś między Shawem a Nabokovem. On dojrzały, stateczny i dobrze sytuowany, ona młodziutka i początkowo posłuszna, stopniowo przemienia się w nieokiełznanego wampa. On wychowuje ją i pielęgnuje, ona owija go sobie wokół palca, a w końcu rujnuje, odzierając z jakichkolwiek nadziei na zostanie ideałem. Tanizaki rysuje złożone portrety psychologiczne, przeplatając dowcipną krytykę okcydentalnych wzorców z delikatnym erotyzmem i udowadnia, że nawet miłość à rebours może zawierać w sobie pierwiastek sacrum.
Jest to pierwsze wydanie tej powieści Tanizakiego w Polsce.
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Przypisy
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66272-56-9 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postaram się najszczerzej jak tylko potrafię, bez owijania w bawełnę, zrelacjonować dzieje naszego jedynego w swoim rodzaju związku małżeńskiego. Zapis ten będzie nie tylko świadectwem tych zdarzeń, które mnie spotkały, cennych i trudnych do wyparcia z pamięci, ale mniemam, że również Czytelnikowi posłuży on jako pewien punkt odniesienia. Japonia coraz bardziej ujawnia swe kosmopolityczne oblicze, a mieszkańcy naszego kraju, nawiązując stopniowo kontakty z obcokrajowcami, przekonują się do różnorodnych zachodnich doktryn i ideologii. Takie nastały czasy, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety stają się coraz bardziej „skrojeni” na modłę zachodnią, i choć dotychczas próżno było szukać związków podobnych naszemu, niewątpliwie od tej pory zacznie ich tu i ówdzie przybywać.
Jeśli się dobrze zastanowię, muszę przyznać, że od samego początku byliśmy osobliwą parą. Po raz pierwszy spotkałem moją przyszłą żonę niemal osiem lat temu, choć dokładnej daty nie pamiętam. Pracowała wtedy jako kelnerka w Diamond Cafe, niedaleko Kaminari-mon^(), w dzielnicy Asakusa^(). Kiedy ją poznałem, była zaledwie piętnastoletnią dziewczynką, podlotkiem, który jeszcze nawet nie pracował na pełen etat, a jedynie odbywał swoje pierwsze praktyki.
Sam nie wiem dokładnie, dlaczego uwagę dwudziestoośmioletniego mężczyzny, jakim wtedy byłem, przyciągnęła właśnie ta dziewczynka. Najprawdopodobniej zaintrygowało mnie jej imię. Wszyscy wołali na nią „Nao-chan”^(), lecz gdy ją spytałem, okazało się, że naprawdę nazywa się Naomi. Od samego początku wzbudziło moją ciekawość. Naomi – jakże piękne imię, a zapisane alfabetem łacińskim nie różni się od tych zachodnich! I tak oto od tamtej pory zacząłem się jej bacznie przyglądać. Zaskakujące, że dzięki temu egzotycznemu imieniu wyglądała na bardziej pojętną, niczym kobieta Zachodu, i pomyślałem, że szkoda byłoby ją tak zostawić, aby marnowała się dalej w tej kawiarni.
Naomi przypominała Mary Pickford, ponieważ miała w twarzy coś z zachodnich rysów. Nie jest bynajmniej tak, że skoro wziąłem ją za żonę, to patrzę na nią przychylnym okiem. Wiele osób nawet teraz mówi o niej podobnie, więc pod tym względem nie mogę się mylić. Nie chodziło nawet o samą twarz, a o jej ciało, które spotęgowało to wrażenie, ale o tym naturalnie dowiedziałem się znacznie później. Gdy patrzyłem, z jaką z gracją nosi kimono, mogłem sobie na początku jedynie wyobrażać, że pod jego fałdami kryją się zapewne ponętne kształty.
Usposobienie piętnastoletniej dziewczynki może zrozumieć co najwyżej jej rodzona matka lub siostra – dla mnie w każdym razie było nieodgadnione. Naomi w tamtym okresie do wszystkiego podchodziła beznamiętnie. Dla obserwatora z zewnątrz mogła się wydawać wręcz ponura i małomówna. Jej twarz była blada, zupełnie jakby składała się z nałożonych na siebie przezroczystych szkieł – wyglądała tym samym bardzo niezdrowo. Ponieważ pracowała w kawiarni od niedawna, w przeciwieństwie do innych kelnerek nie nakładała makijażu, a że nie miała jeszcze znajomych wśród pracowników czy klientów, urzędowała skulona w kącie niczym pracowita mróweczka i być może właśnie dlatego wywarła na mnie wrażenie pojętnej dziewczyny.
W tym miejscu powinienem napisać parę słów o sobie. Pracowałem wówczas jako inżynier w pewnej firmie elektrycznej, zarabiając miesięcznie sto pięćdziesiąt jenów. Urodziłem się w mieście Utsunomiya, w prefekturze Tochigi^(). Tam też ukończyłem gimnazjum, a następnie przeniosłem się do Tokio, gdzie uczęszczałem do technikum w Kuramae^(). Krótko po egzaminach końcowych zostałem inżynierem i każdego dnia, z wyjątkiem niedziel, dojeżdżałem z Shibaguchi^(), gdzie wynajmowałem pokój, do miejsca pracy w Ōimachi^().
Ponieważ mieszkałem w hotelu pracowniczym i miałem stałą pensję, mogłem żyć swobodnie. Mimo że byłem najstarszym synem, nie miałem obowiązku wysyłania rodzinie pieniędzy na utrzymanie. Moi rodzice posiadali spore gospodarstwo rolne i chociaż ojciec już nie żył, moja matka, która była w podeszłym wieku, zajmowała się wszelkimi sprawami wspólnie z wujostwem, tak więc mogłem cieszyć się pełną wolnością. Jako przykładny i rzetelny pracownik nie trwoniłem czasu na zabawy, starając się, podobnie jak reszta, nie odchylać od norm i wykonywać swój zawód sumiennie, nie skarżąc się i nie użalając nad sobą. Ja – Kawai Jōji, taki w zasadzie byłem i uchodziłem wśród pracowników za mężczyznę z klasą.
Skoro jednak o przyjemnościach mowa, to wieczorami przesiadywałem w kinie, przechadzałem się ulicami dzielnicy Ginza^(), a od czasu do czasu zdarzało mi się nawet nadszarpnąć trochę funduszy i wybrać się na sztukę w Teatrze Cesarskim^(). Jako kawaler nie miałem nic przeciwko towarzystwu płci przeciwnej, ale ze względu na moją wiejską proweniencję, nie byłem obyty w towarzystwie, a kobiety się mnie nie trzymały. Nic zatem dziwnego, że w pracy przyszyto mi łatę „dżentelmena”, którym byłem tylko z pozoru, bo w rzeczywistości przyglądałem się kobietom zawsze, kiedy tylko miałem ku temu sposobność, zarówno podczas spacerów po ulicach, jak i w porannym tramwaju. I tak oto przed moimi oczami stanęła w owym czasie niespodziewanie Naomi.
W żadnym wypadku nie była najpiękniejszą panną na świecie. W tramwajach, w foyer Teatru Cesarskiego czy na ulicach Ginzy można było z całą pewnością spotkać tłumy urodziwszych. Czas miał dopiero pokazać, czy piętnastoletnia Naomi wyrośnie na piękną kobietę. Wzmagało to z jednej strony oczekiwania, a z drugiej – wzbudzało niepokój. W pierwszej kolejności postanowiłem przygarnąć ją i zaopiekować się nią jak dzieckiem. Zapewniłbym jej pełną edukację, jeśli miałaby takie życzenie, a w przyszłości ewentualnie pojąłbym ją za żonę. Kierowało mną współczucie, ale chciałem też zmienić coś w moim szarym, monotonnym życiu. Miałem już dość mieszkania w hotelu pracowniczym, więc zapragnąłem wprowadzić odrobinę kolorytu i ciepła do mojej bezbarwnej codzienności. A może by tak wybudować sobie jakiś skromny domek, udekorować wnętrze, posadzić w ogródku rośliny, a na nasłonecznionej werandzie zawiesić klatkę z ptaszkiem? Do tego przydałaby się jeszcze pokojówka, która zajęłaby się gotowaniem i sprzątaniem. Gdyby taka Naomi u mnie zamieszkała, miałbym ptaszka i pokojówkę w jednym...
Czytelnik może zapyta, czemu do tej pory nie stworzyłem żadnego statecznego związku i nie założyłem rodziny? Prawdę powiedziawszy, nie miałem tyle odwagi. Byłem człowiekiem zrównoważonym i dalekim od lekkomyślności, ale, co ciekawe, jeśli akurat o małżeństwo chodzi, podchodziłem do niego w dość postępowy sposób. Ludzie często podchodzą do żeniaczki w sposób konserwatywny i ceremonialny – najpierw zatrudniają swata, który dobiera pary według ich poglądów, a następnie udają się oni na miai^(). Jeśli dwie strony nie mają żadnych przeciwwskazań, ustanawiany jest oficjalny pośrednik, wymienia się zaręczynowe prezenty, po czym żona wnosi odpowiedni posag do domu pana młodego. Potem są jeszcze: procesja ślubna, miesiąc miodowy, wizyta u rodziny – mnóstwo męczących formalności, które były mi nie w smak. Jak już miałem się żenić, wolałem to zrobić w mniej skomplikowany i swobodniejszy sposób.
Gdybym wtedy chciał się starać o żonę, pewnie znalazłbym całą masę kandydatek. Może i miałem wiejskie pochodzenie, ale zachowywałem się kulturalnie i – jeśli sam o sobie mogę tak powiedzieć – byłem dobrze zbudowany i całkiem przystojny, a ponieważ w pracy darzono mnie zaufaniem, któraś panna na pewno z radością by się mną zaopiekowała. Problem w tym, że ja takiej „opieki” sobie nie życzyłem. Nieważne, jak piękna by to nie była kobieta, jedno czy dwa spotkania na miai nie wystarczyłyby, żebym mógł poznać jej charakter i usposobienie. Nie mogłem sobie pozwolić na taką głupotę, żeby na pierwszy rzut oka, bo „jakoś to będzie” i „wygląda znośnie”, podjąć natychmiastową decyzję o wyborze partnerki na całe życie. Wydawało się zatem, że najlepszym rozwiązaniem będzie przygarnąć Naomi, poczekać aż dorośnie i potem ewentualnie wziąć ją za żonę. Śmiało mogłem się obejść bez wykształconej panny z bogatej, wpływowej rodziny.
Co więcej, zawiązanie przyjaźni z taką dziewczynką, zamieszkanie z nią i obserwowanie, jak z dnia na dzień dorasta, byłoby dla mnie czymś na kształt zabawy, która miała w sobie szczególny powab, różny od tego, jaki oferował konwencjonalny związek. Innymi słowy, mógłbym beztrosko bawić się z Naomi w dom. Wiódłbym proste życie bez tych wszystkich piętrzących się trosk, które niesie ze sobą prowadzenie gospodarstwa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Takie oto miałem marzenie.
Obecnie dom japoński winien być wyposażony w komódki z szufladami, piec węglowy hibachi, maty do siedzenia – każde ułożone w określonym miejscu. Mąż, żona i pokojówka mają ścisły podział obowiązków, a do tego dochodzi jeszcze użeranie się z krewnymi i osobami z sąsiedztwa. Nie dość, że niepotrzebnie wydaje się na to wszystko pieniądze, to jeszcze rzeczy z natury proste stają się, całkiem odwrotnie, skomplikowane i uciążliwe. Nic więc dziwnego, że żadna w tym radość dla młodego mężczyzny. Gdy patrzyłem z tej perspektywy, mój plan wydawał się doskonały.
Po raz pierwszy powiedziałem o nim Naomi jakieś dwa miesiące po tym, jak się poznaliśmy. Przez ten cały czas, kiedy tylko miałem wolną chwilę, chodziłem do Diamond Cafe i wykorzystywałem każdą sposobność, żeby się z nią spoufalić. Naomi uwielbiała filmy, więc w wolne dni chodziliśmy do kina w parku. Po seansie szliśmy posmakować zachodniej kuchni albo zjeść makaron soba^(). Nawet wtedy Naomi mówiła mało, a że wyglądała dość markotnie, trudno było odgadnąć, czy jej się to podoba, czy jest znudzona. Nigdy jednak nie odrzucała moich zaproszeń. „No, w sumie mogę iść” – odpowiadała zgodnie i szła ze mną wszędzie.
Nie wiedziałem, co o mnie myśli i dlaczego przystaje na moje towarzystwo. Ponieważ była jeszcze dzieckiem, pewnie nie przychodziła jej do głowy podejrzliwość w stosunku do mężczyzn. Wyobrażałem sobie, że patrzy na mnie przez pryzmat swojej dziewczęcej niewinności jak na dobrego wujka, który zabiera ją na jej ukochane filmy i zaprasza na kolacje. Czułem, jakby była moją wychowanką, i nie pragnąłem od niej żadnych wznioślejszych uczuć, a i sam nie ośmielałem się takowych okazać. Kiedy teraz wspominam tamte chwile, wydają mi się ulotne niczym sen, zupełnie jakbyśmy żyli w jakiejś zaczarowanej krainie z bajki, i muszę przyznać, że chętnie wróciłbym do tamtego niewinnego związku.
– No i jak, Naomi, widzisz dobrze? – pytałem, kiedy staliśmy w kinie z tyłu, bo akurat nie było wolnych miejsc.
– Nic nie widzę – odpowiadała i wyciągała szyję jak tylko mogła, starając się dostrzec cokolwiek pomiędzy głowami widzów.
– W ten sposób nic nie zobaczysz. Spróbuj lepiej wejść na tę poręcz i chwycić mnie za ramię.
Podnosiłem ją, a następnie sadzałem na drewnianej poręczy tak, że swobodnie wymachiwała nogami, jedną ręką trzymając się kurczowo mojego ramienia. Dopiero wtedy wyglądała na zadowoloną, kiedy z zapartym tchem oglądała ruchome obrazy.
– Podoba ci się?
– Podoba.
Odpowiadała zdawkowo i nie miała w zwyczaju klaskać w dłonie czy skakać z radości. Niczym czujny pies, wytężający słuch na każdy dźwięk w oddali, z pełną uwagą śledziła zdarzenia na ekranie szeroko otwartymi, mądrymi oczyma, co pozwoliło mi wywnioskować, jak bardzo kocha kino.
– Naomi, a może jesteś głodna?
– Nie, nic nie chcę.
Zdarzało się, że odmawiała, ale kiedy faktycznie zgłodniała, odpowiadała „tak” bez żadnej rezerwy. Zapytana, czy woli iść na zachodnią kuchnię, czy zjeść makaron soba, wybierała to, na co akurat miała ochotę.2
– Wiesz, Naomi, wyglądasz jak Mary Pickford – powiedziałem jej pewnego razu podczas kolacji, po seansie filmu, w którym akurat grała ta aktorka.
– Ach tak?
Nie sprawiała wrażenia szczególnie uradowanej i wpatrywała się we mnie zagadkowo, jakbym powiedział jakąś niestworzoną rzecz.
– Nie uważasz? – zagaiłem.
– Nie wiem, czy akurat do niej jestem podobna, ale wszyscy mi mówią, że wyglądam, jakbym była mieszanego pochodzenia – skwitowała stanowczo.
– Nic dziwnego, już samo imię masz egzotyczne. Kto ci je nadał?
– Nie wiem.
– Twój tata, a może mama?
– Nie wiem.
– Czym się zajmuje twój tata?
– Nie mam taty.
– A mama?
– Mam mamę.
– A rodzeństwo?
– Mam sporo, jest braciszek i dwie siostrzyczki, jedna młodsza, druga starsza.
Ten temat czasami powracał, ale za każdym razem, kiedy pytałem ją o rodzinę, robiła niezadowoloną minę i odpowiadała wymijająco. Kiedy mieliśmy wyjść razem, zazwyczaj dzień wcześniej umawialiśmy się, że spotkamy się na ławeczce w parku, przed świątynią bogini Kannon^(). Naomi nigdy nie zapominała o spotkaniach i zawsze była na czas. Jeśli z jakiegoś powodu zdarzyło mi się spóźnić, rozglądałem się z niepokojem, ale ona i tak wiernie czekała. Zauważywszy mnie, podnosiła się i żwawo kroczyła w moją stronę.
– Przepraszam cię, Naomi, pewnie długo musiałaś czekać?
– Tak, czekałam.
W jej tonie nie było śladu pretensji ani gniewu. Pewnego razu mieliśmy spotkać się na jednej z ławeczek, gdy nagle się rozpadało. Kiedy dotarłem na miejsce, zakłuło mnie w sercu na widok Naomi, która siedziała w kucki i czekała nieopodal stawu pod daszkiem chramu. Miała na sobie znoszone, jedwabne kimono z kolorową przepaską – zapewne po siostrze – włosy spięte w kok przypominający brzoskwinkę, twarz upudrowaną na biało, a do jej drobnych stópek przylegała para załatanych, ale stylowych białych tabi^(). Kiedy zapytałem, dlaczego tylko w wolne dni spina włosy w japońskim stylu, odparła, jak miała w zwyczaju, bez żadnych dodatkowych wyjaśnień:
– Bo tak mi kazano w domu.
– Już późno. Odprowadzę cię – zdarzało mi się wielokrotnie jej to proponować, ale ona za każdym razem odpowiadała:
– Nie trzeba. Mieszkam blisko, poradzę sobie.
Kiedy dochodziliśmy do rogu Hanayashiki, rzucała „do widzenia” na pożegnanie i dreptała w kierunku dzielnicy Senzoku^().
Nie ma co się zbytnio rozpisywać na temat tamtych zdarzeń, ale opowiem, jak raz udało mi się odbyć z Naomi szczerą rozmowę. Był ciepły kwietniowy wieczór, za oknem delikatnie kropił wiosenny deszczyk. Akurat nie było ruchu w kawiarni i wokoło panowała cisza. Siedziałem przez długi czas przy stoliku, sącząc trunek. Wyglądałem pewnie jak pijaczyna, ale w rzeczywistości stroniłem od alkoholu. Dla zabicia czasu zamówiłem słodki koktajl – drink typowo kobiecy – i popijałem go kropelka po kropelce, gdy w międzyczasie Naomi podała jedzenie.
– Naomi, usiądź tu, proszę, ze mną na chwilkę – powiedziałem, będąc już na lekkim rauszu.
– Co się stało?
Usiadła posłusznie obok mnie i odpaliła zapałkę, kiedy wyciągnąłem papierosa.
– Chyba nic się nie stanie, jak chwilkę ze mną porozmawiasz? Nie wyglądasz dziś na zbyt zapracowaną.
– Rzadko kiedy miewam tyle wolnego.
– Zawsze jesteś zajęta?
– Od rana do wieczora. Nie mam nawet czasu na czytanie.
– Lubisz czytać, tak?
– Lubię.
– Co dokładnie?
– Przeglądam różne czasopisma. Czytam wszystko, co wpadnie mi w ręce.
– To godne pochwały. Skoro tak lubisz czytać, to powinnaś iść do żeńskiej szkoły – zasugerowałem celowo i wbiłem w nią wzrok. Spojrzała beznamiętnie w pustą przestrzeń przed sobą, jakby poczuła się czymś dotknięta. W jej oczach malowały się żałość i smutek.
– Naomi, naprawdę chciałabyś się uczyć? Jeśli tak, mogę ci pomóc.
W dalszym ciągu milczała, więc po chwili dodałem pocieszającym tonem:
– Naomi, no powiedz coś. Co byś chciała robić? Czego byś się pouczyła?
– Ja bym się angielskiego pouczyła.
– Angielskiego? Czegoś jeszcze?
– No i jeszcze muzyki...
– W takim razie ja zapłacę czesne, a ty pójdziesz do szkoły. Co ty na to?
– Ale już jest za późno, żebym szła do żeńskiej szkoły. Mam przecież piętnaście lat.
– Dla dziewczynek wcale nie jest za późno. A skoro chciałabyś się uczyć tylko angielskiego i muzyki, wystarczyłoby zatrudnić korepetytora. To jak? Wzięłabyś się poważnie za naukę?
– Wzięłabym... Naprawdę zrobiłby pan to dla mnie?
Niespodziewanie przeszyła mnie wzrokiem.
– Ależ oczywiście. Tylko w takim wypadku nie mogłabyś już dalej tutaj pracować. Jeśli nie miałabyś nic przeciwko, zamieszkałabyś u mnie, a ja bym się tobą zaopiekował. Wziąłbym na siebie pełną odpowiedzialność, aby wychować cię na wytworną damę.
– Och, tak, byłoby cudownie!
Odpowiedziała bez żadnego wahania i muszę przyznać, że byłem zaskoczony jej nagłą pozytywną reakcją.
– A więc rzucisz pracę?
– Rzucę.
– Teraz łatwo ci tak mówić. Powinnaś zapytać rodzinę o zgodę.
– Nie muszę ich o nic pytać. Nikt mi i tak nic nie powie.
Mówiła jedno, ale byłem pewien, że w duchu jest tą sprawą bardziej zafrasowana, niżby się wydawało. Nie chciała mi zdradzić żadnych szczegółów ze swojego życia rodzinnego i udawała, że to nic wielkiego. Ja również nie miałem zamiaru wtrącać się w sprawy, które mogły być dla niej przykre, ale żebym faktycznie mógł spełnić marzenie Naomi, powinienem skontaktować się z jej matką lub rodzeństwem i wysłuchać ich zdania na ten temat. W miarę jak nasz plan stopniowo dojrzewał, prosiłem ją wielokrotnie, aby pozwoliła mi się z nimi chociaż raz spotkać, ale ona pozostawała niewzruszona.
– Nie musisz się z nimi spotykać. Sama z nimi porozmawiam.
To była jej stała fraza. Teraz, kiedy Naomi jest już panią Kawai, nie tyle dla niej, co dla dobra wspólnego nazwiska, wolałbym nie odgrzebywać spraw jej rodziny i pochodzenia, po to tylko, aby ją celowo zdenerwować, więc zostawię ten temat w spokoju. Kiedyś i tak cała historia wyjdzie na jaw, a nawet jeśli nie, każdy i tak domyśli się, z jakiego środowiska mogła pochodzić Naomi, skoro jej dom znajdował się w Senzoku i skoro posłano ją do pracy w wieku piętnastu lat. W dodatku ona sama nie chciała, abym dowiedział się czegokolwiek na temat jej rodziny. A to jeszcze nie wszystko. Kiedy w końcu po trudach udało mi się ją przekonać, żebym mógł spotkać się z jej matką i rodzeństwem, okazało się, że nikt tam wcale nie dbał o cnotę dziewczynki. Skoro Naomi jest tak skora do nauki, zapytałem ich, czy nie mieliby nic przeciwko, abym wziął ją pod swoje skrzydła, bo przecież byłaby wielka szkoda, aby marnowała się dalej w kawiarni. Być może niewiele mogłem dla niej zrobić, ale akurat potrzebowałem pokojówki, więc jeśli zajęłaby się gotowaniem i sprzątaniem, w wolnym czasie zapewniłbym jej porządną edukację. Oczywiście wyjaśniłem im skąd pochodzę i że jestem kawalerem, ale oni odpowiedzieli raczej beznamiętnie: „To by jej na pewno wyszło na dobre”. Naomi miała rację – nie było specjalnej potrzeby, żeby się z nimi spotykać.
Ze smutkiem zdałem sobie sprawę, że na tym świecie jest wielu nieodpowiedzialnych rodziców, co jeszcze bardziej sprawiało, że było mi żal Naomi. Z tego, co mówiła jej matka, wynikało, że Naomi była dla rodziny brzemieniem. „Planowaliśmy posłać ją do szkoły dla gejsz, ale nie wydawała się zainteresowana. Nie mogliśmy pozwolić jej bawić się bez końca i ostatecznie byliśmy zmuszeni wysłać ją do pracy w kawiarni”. Jednym słowem, byłaby to wielka ulga dla całej rodziny, gdyby pojawił się ktoś, kto mógłby ją wychować. Po tej rozmowie wyjaśniła się w końcu zagadka, dlaczego Naomi nie cierpiała przebywać w domu i tak chętnie wychodziła.
W każdym razie, zarówno dla Naomi, jak i dla mnie dobrze się akurat złożyło, że pochodziła z takiego domu. Kiedy doszedłem do porozumienia z jej rodziną, zwolniła się z pracy i towarzyszyła mi każdego dnia, gdy szukałem dogodnego mieszkania do wynajęcia. Chciałem znaleźć lokum możliwie blisko mojej firmy w Ōimachi. W niedziele spotykaliśmy się z samego rana na stacji Shimbashi, a w pozostałe dni w Ōimachi, zaraz po tym, jak kończyłem pracę. Przeczesywaliśmy obrzeża takich dzielnic jak Kamata, Ōmori, Shinagawa, Meguro, a bliżej centrum: Takanawa, Tamachi czy Mita. Gdy wracaliśmy, szliśmy razem na kolację albo na film, lub też spacerowaliśmy po Ginzie, jeśli tylko czas nam na to pozwalał. Następnie Naomi wracała do Senzoku, a ja do mojej kwatery w Shibaguchi. W tamtym czasie trudno było o przytulne mieszkania do wynajęcia i zajęło nam ponad pół miesiąca, zanim znaleźliśmy coś w przystępnej cenie.
Ciekaw jestem, co mógł o nas pomyśleć ktoś, kto zwrócił uwagę na pracownika firmy maszerującego obrzeżami Ōmori ramię w ramię z ubogo ubraną dziewczynką uczesaną po japońsku, w słoneczny, majowy poranek. Ja mówiłem do niej „Naomi”, a ona zwracała się do mnie per „pan Kawai”. Nie mieściliśmy się w ramach żadnego związku: ani pana i służki, ani brata i siostry, ani też męża i żony, a tym bardziej przyjaciół. Rozmawiając z pewną dozą rezerwy, musieliśmy z pewnością wyglądać osobliwie. Przez całe wiosenne dni przechadzaliśmy się radośnie w poszukiwaniu mieszkania, podziwialiśmy okolice, zaglądając przy tym czasami ludziom do ogródków i obserwując, jak kwitną przydrożne kwiaty.
Skoro o kwitnięciu mowa, przypomniało mi się, że Naomi kochała zachodnie gatunki roślin i znała wiele ich skomplikowanych angielskich nazw, o których nawet ja nie miałem pojęcia. Podobno przyswoiła je w kawiarni, ponieważ przez cały czas doglądała kwiatów w wazonach. Kiedy zdarzało nam się akurat natknąć na szklarnię, stawała za bramą jak wryta i rozradowana wykrzykiwała:
– Jakie piękne kwiaty!
– Naomi, a jakie kwiaty lubisz najbardziej?
– Najbardziej lubię tulipany!
Jej zamiłowanie do rozległych ogrodów i pól oraz miłość do kwiatów mogły być formą wyparcia dzieciństwa w brudnej dzielnicy Senzoku. Kiedy tylko trafialiśmy na fiołki, mniszki czy pierwiosnki rosnące przy grobli lub przy drodze, pędziła czym prędzej, aby je pozrywać. Pod koniec dnia miała w rękach pełno kwiecia, posegregowanego w bukieciki, które trzymała starannie aż do powrotu.
– Te kwiaty już i tak zwiędły. Dlaczego ich nie wyrzucisz?
Nie dawała za wygraną:
– Odżyją, kiedy włoży je pan do wody. Niech pan je postawi na biurku.
Zawsze wręczała mi te bukieciki, kiedy się rozstawaliśmy.
Szukaliśmy gorączkowo mieszkania, ale wcale nie było to takie proste i ostatecznie wynajęliśmy zapuszczony domek w stylu zachodnim, niedaleko torów kolejowych, w odległości trzynastu budynków od stacji Ōmori. Dziś ludzie mówiliby na niego „zachodniak”, ale wtedy ta nazwa nie była jeszcze modna. Jego połowę stanowił spadzisty dach, pokryty czerwonymi dachówkami. Z zewnątrz białe ściany sprawiały, że wyglądał jak pudełko zapałek, w które wstawiono prostokątne szyby. Przed wejściem na ganek znajdowała się odrobina wolnej przestrzeni, dająca się od biedy nazwać ogródkiem. Domek wyglądałby ciekawiej namalowany, niż jako rzeczywisty budynek, w którym ktoś miałby zamieszkać. Nomen omen, wybudował go pewien malarz, który poślubił jedną ze swoich modelek. Pomieszczenia rozlokowane były w możliwie najmniej wygodny sposób. Na parterze znajdowało się absurdalnej wielkości atelier, malutki genkan^(), kuchnia i nic poza tym. Na pierwszym piętrze były dwa pokoje wielkości kolejno trzech oraz czterech i pół mat, które mogły pełnić rolę co najwyżej składzików. Na poddasze wchodziło się po schodkach ulokowanych w atelier, zupełnie jak na miejsca na jaskółce w teatrze, z których można obserwować, co dzieje się na scenie.
Domek spodobał się Naomi od samego początku. „Och, jaki zachodni! Taki bym właśnie chciała!”. Zobaczywszy ją uradowaną, zgodziłem się natychmiast go wynająć. Naomi nie potrzebowała żadnej praktycznej w użyciu przestrzeni, a ten kuriozalny układ, sprawiający, że domek wyglądał jak obrazek z bajki, najwidoczniej pobudzał jej dziecięcą wyobraźnię. Rzeczywiście, był stworzony dla młodej pary, która szuka zabawy i odskoczni od konwencjonalnego pożycia. Całkiem możliwe, że tamten malarz ze swoją modelką to samo mieli na myśli, kiedy tutaj pomieszkiwali. Jak by się uprzeć, nawet i przestrzeń atelier wystarczyłaby, aby w niej spać i spożywać posiłki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------