Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Miłość, Grecja i rak - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 maja 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Miłość, Grecja i rak - ebook

Powieść oparta na osobistych przeżyciach autorki. Poruszająca książka o miłości, trudnych doświadczeniach i stracie, skłaniająca do refleksji nad życiem, wartościami i wyzwaniami, którym muszą stawić czoła jej bohaterowie. Ona jest z Polski, on z Grecji. Spotykają się w podróży i zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Miłość pokonuje dzielące ich granice, ale życie realizuje przewrotnie własny scenariusz.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-406-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Powrót do przeszłości

_Naprawdę się nie opłaca wracać do miejsc, które nas kiedyś zachwycały, bo jest raczej mało prawdopodobne, że zachwycą nas dzisiaj._

Bill Bryson, _Herbatka o piątej_

ATENY, 2017

Ścisnęło mnie w żołądku, gdy wysiadłam z taksówki. Przez całą drogę do Aten towarzyszyła mi dziwna mieszanina podniecenia i lęku. Po przekroczeniu greckiej granicy zawsze ogarniała mnie radość. I teraz też poczułam tę znajomą ekscytację, gdy tylko zobaczyłam szpaler kwitnących obficie oleandrów, posadzonych wzdłuż drogi. I ten głęboki błękit bezchmurnego nieba. Nigdzie nie ma tak pięknego nieba jak w Grecji.

Ateny nie są dobrym miejscem na wakacje. Znacznie przyjemniej byłoby spędzić urlop na którejś z urokliwych greckich wysp. Ja jednak od pewnego czasu odczuwałam irracjonalną potrzebę powrotu. Czułam, że muszę wrócić do magicznych miejsc mojej fascynacji i utraconej miłości, by sprawdzić, czy sprostają moim wspomnieniom. I miałam mocny pretekst — przewlekłe sprawy urzędowe do załatwienia. Ta podróż była szczególna — sentymentalna i desperacka za razem.

Taksówkarz miał wyraźnie obcy akcent. Nie był Grekiem i nie był rozmowny. Na dodatek próbował przewieźć mnie okrężną drogą.

— Nie znasz topografii miasta? — zapytałam, nie kryjąc irytacji. — Nie jestem zdezorientowaną turystką, którą będziesz celowo wozić w kółko. Nie mam ochoty na zwiedzanie Aten.

Nic nie odpowiedział. W milczeniu okrążył jeszcze raz dzielnicę, zanim podjechał pod dom. Mimo późnego popołudnia panował nieznośny upał. Ulica była kompletnie wyludniona i pogrążona w ponurym letargu, jak gdyby całe życie zastygło tu w gorącym i ciężkim powietrzu.

Po drodze odebrałam niepokojącego esemesa: „Wyjechałam na kilka dni. Wrócę pojutrze”. Nikt się pod nim nie podpisał. Nie wiedziałam do kogo należał grecki numer telefonu, z którego wysłano wiadomość. Ogarnął mnie strach. Nie oczekiwałam, że właścicielka kamienicy powita mnie przy bramie, ponieważ od półtora roku nie żyła. Miałam jednak nadzieję, że jej córka, która mnie do siebie zaprosiła, nie zapomniała, kiedy przyjeżdżam.

Nacisnęłam guzik domofonu. Cisza. Nacisnęłam energicznie jeszcze raz. Dopiero po kilku minutach rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Ktoś na górze otworzył drzwi. Trochę niepewnie wciągnęłam walizkę do windy i wjechałam na ostatnie piętro.

— Elpida? — wykrzyknęłam zdumiona na widok kobiety, która ukazała się w uchylonych drzwiach. — To ty?

Wychudzona, zaniedbana, z długimi siwymi włosami w nieładzie i poszarzałą twarzą, wyglądała jak czarownica ze strasznej bajki. Ta stara, zniszczona kobieta o smutnych, zmęczonych oczach w niczym nie przypominała Elpidy sprzed zaledwie paru lat. Tamta, którą zapamiętałam, była młoda i otyła, miała gęste czarne włosy i pełną, ładną buzię. Tylko przerażające granatowo-fioletowe wybroczyny na nogach pozostały takie same jak dawniej. Najwyraźniej miała problemy. I to nie tylko naczyniowo-krążeniowe.

Zza uchylonych drzwi wypadł wielki, czarny pies. Bez żadnego ostrzeżenia rzucił się na moją maleńką maltankę Agapi, która towarzyszyła mi w tej podróży. Psisko złapało ją za kark, przecinając zębami skórę.

— Triksi! — wrzasnęła Elpida i chwyciwszy swoją sukę za obrożę, zawlokła ją do pokoju.

Agapi skomlała i krwawiła. Ze strachu schowała się pod kanapę.

— Też mi powitanie — burknęłam, nie kryjąc oburzenia.

— Przepraszam — wybąkała słabym głosem. Sprawiała wrażenie wyrwanej nagle z głębokiego snu. Poruszała się jak w letargu, na wpół przytomna.

Przyniosła kompres z gazy i wodę utlenioną. Opatrzyłam ranę i ostrożnie zmyłam krew z białych włosów mojego pieska. Posadziłam Agapi na kolanach. Biedactwo trzęsło się ze strachu jak w febrze.

Elpida zakwaterowała mnie w pustym mieszkaniu na drugim piętrze. Odetchnęłam z ulgą, kiedy po nużącej, grzecznościowej konwersacji, przedłużającej się na grecką modłę w nieskończoność, mogłam wreszcie zamknąć za sobą drzwi. Słaniałam się ze zmęczenia po trzydziestu dwóch godzinach podróży autokarem, a przy tym byłam głodna jak wilk. Elpida poczęstowała mnie mrożoną kawą frappe i orzeźwiającym arbuzem, ale to tylko zaostrzyło mój apetyt. Potrzebowałam konkretnego posiłku. A nade wszystko — odświeżającej kąpieli.

Postawiłam walizkę w korytarzu. Wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w czysty, biały, podkoszulek i krótkie dżinsowe spodenki. I wyszłam na pustą ulicę w poszukiwaniu jedzenia.

W sierpniu, kiedy upały w Grecji osiągały najwyższe temperatury, przekraczające czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu, wszyscy ateńczycy gremialnie wyjeżdżali na wakacje. Szukali ochłody nad morzem. Płynęli na wyspy. Jechali do swoich domków letniskowych. Wracali do rodzinnych wsi, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tonącej w smogu betonowej dżungli, w której pełnia lata była nie do zniesienia. Cała ta ogromna i zatłoczona metropolia kompletnie wtedy wymierała. Zamykano sklepy, restauracje, kawiarnie i zakłady usługowe.

Przemierzyłam w beznadziejnym marszu kilka przecznic w promieniu paru kilometrów, ale wszystko było zamknięte na głucho. Na drzwiach miejskich jadłodajni wisiały kartki z informacjami: „Zamknięte z powodu wakacji.” Masz pecha. „Nieczynne do końca sierpnia.” Sam sobie gotuj! _„Kalo kalokieri!” —_ Udanego lata! Albo w ogóle nic nie wisiało. Nie widać było żadnych aut zaparkowanych na ulicach ani żadnych przechodniów. W obrębie przyległych do Pankrati dzielnic panowały cisza, pustka i całkowity bezruch.

Zdarłam zelówki sandałów na rozpalonym asfalcie, ciągnąc za sobą umęczoną Agapi, która ledwo człapała z wywalonym językiem, zanim zmordowana wędrówką, mokra od potu, dotarłam do jedynej otwartej w tej części Aten _pstiastrii_ (smażalni), którą znalazłam na styku dzielnic Vironas i Kesariani. Opadłam bezsilnie na krzesło, greckim zwyczajem postawione na środku chodnika, i zamówiłam lokalnego fast fooda — gyros __ w picie z frytkami, plastrami pomidora i sosem tzatziki oraz butelkę zimnego amstela. Piwo wypiłam duszkiem, zanim przyniesiono mi jedzenie. Pies łapczywie gasił pragnienie wodą z dużej metalowej miski, postawionej dla zwierząt na chodniku. Amstel był przesadnie drogi, a fast food — niesmaczny. Nie dość, że wieprzowe mięso, spieczone na rożnie na skwarki, było suche i twarde, to jeszcze zawinięte w zimny pszenny placek razem ze zwiotczałymi frytkami, ledwo maźniętymi jogurtowym sosem ogórkowo-czosnkowym. Marny posiłek w tej podrzędnej smażalni nie był wart wyczerpującej marszruty ani jego wygórowanej ceny. Tego wieczoru nie miałam jednak alternatywy.

W drodze powrotnej na pobliskiej Platii Varnava (placu Barnaby) kupiłam w markecie „OK”, na szczęście otwartym do północy, półtoralitrową butlę białej _retsiny_ i tyle samo sprite’a. Chciałam znowu poczuć ten jedyny w swoim rodzaju cierpko-słodki smak. I musiałam się jakoś znieczulić.

Gdy wróciłam do mieszkania późnym wieczorem, z niemiłym zaskoczeniem odkryłam, że jest ono pozbawione jakichkolwiek mebli. Jedyne jego wyposażenie stanowiły kuchenne szafki i zabudowana półkami jedna ze ścian w największym z pięciu pokoi. Tylko w tym jednym pomieszczeniu zwisała z sufitu dyndająca na długim kablu goła żarówka. We wszystkich pozostałych nie było światła.

W jednym z pustych pokoi stała drewniana sofa, którą dostrzegłam tam jeszcze za dnia. Odnalazłam ją po omacku w egipskich ciemnościach i przeciągnęłam po podłodze przez długi, wąski korytarz, aż pod drzwi pokoju z dyndającą żarówką, ale żadnym sposobem nie zdołałam jej wepchnąć do środka. W końcu zrezygnowana ściągnęłam ze stelaża materac, którym wyłożone było siedzisko. Zdjęłam też poduchy z oparcia. Rozłożyłam je na posadzce, przy otwartym oknie balkonowym i rzuciłam na nie prześcieradło, które dała mi Elpida. A potem wyszłam na wąski balkon z widokiem na ciemne okna wymarłej, przeciwległej kamienicy.

Nie było tam na czym usiąść, poza tym temperatura na zewnątrz przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. Szybko więc wycofałam się do środka. W tym wielkim, pustym pokoju oprócz zawieszonego pod sufitem wiatraka, który skrzypiąc i popiskując, mozolnie młócił gorące powietrze, na szczęście była też zainstalowana klimatyzacja. Włączyłam ją pilotem. Ku mojej nieopisanej radości zadziałała.

W kuchni wymacałam po ciemku jakąś szklankę, stojącą na szafce. Wypłukałam ją pod kranem i napełniłam winem, pół na pół ze sprite’em. Wzięłam duży łyk. Drink był ciepły. Westchnęłam głęboko. O lodzie mogłam w tych warunkach tylko pomarzyć.

Większość mieszkań w tej kamienicy przez blisko dwie dekady służyła za stancję amerykańskim studentom archeologii, którzy przyjeżdżali do Aten na praktyki. Wynajmowała je dla nich prywatna szkoła językowa, w której żacy uczyli się współczesnej greki. Studenci wyjechali na wakacje. To było oczywiste. Ale dlaczego ktoś wyniósł z mieszkania wszystkie meble?

Siedząc samotnie w tym ponurym pustostanie, bezmyślnie przyglądałam się starym, przesuwanym drzwiom balkonowym i wypadającym z szyn, wypaczonym, drewnianym okiennicom. Nagle, ku swemu zdumieniu, dostrzegłam śrubokręt sterczący w aluminiowej ramie, tuż nad podłogą. Dotknęłam go z niedowierzaniem. Tak, to był śrubokręt mojego męża. To prowizoryczne zabezpieczenie, wykonane przez niego przed ośmioma laty na prośbę właścicielki kamienicy, miało tymczasowo chronić mieszkanie przed potencjalnymi złodziejami, którzy mogliby dostać się do środka przez balkon. Śrubokręt wetknięty w dziurkę, wywierconą w słupkach obu skrzydeł okiennych, blokował je od wewnątrz, uniemożliwiając ich przesunięcie. I najwyraźniej do dziś skutecznie spełniał swoje zadanie, potwierdzając tezę, że w tym kraju nie ma nic trwalszego od prowizorki.

Mój Staś miał niewyczerpany zasób nieskomplikowanych, pragmatycznych rozwiązań — wspomniałam z rozrzewnieniem i poczułam, jak ogarnia mnie bezgraniczny smutek, a jednocześnie irracjonalny strach. Pusta kamienica po drugiej stronie ulicy, z wygaszonymi światłami i szczelnie zasłoniętymi oknami, wydawała się teraz nieprzyjazna i obca. Złowieszczy bezruch i dzwoniąca w uszach cisza, której nie miałam czym zagłuszyć, przenikały mnie na wskroś. Skuliłam się, obejmując ramionami kolana. Sącząc ciepłe wino i przełykając bezgłośnie piekące łzy, które zaczęły cisnąć mi się pod powieki, pół butelki później zasnęłam w końcu z wyczerpania.

Zmęczenie po długiej podróży, odprężający alkohol i przyjemny chłód z klimatyzacji sprawiły, że tę pierwszą noc w Atenach przespałam na podłodze kamiennym snem. Razem z wtuloną we mnie Agapi.

Obudziłam się wczesnym rankiem, o dziwo, rześka i wypoczęta. W świetle dziennym ze zdumieniem odkryłam, że w kuchni nie tylko nie ma żadnych naczyń, ale brakuje również lodówki i kuchenki. Na takie warunki mieszkaniowe nie mogłam przystać. Postanowiłam czym prędzej opuścić to niekomfortowe lokum.

Wrzuciłam piżamę i przybory toaletowe do nierozpakowanej walizki i zastukałam do Elpidy. Ku mojej radości, drzwi otworzył mi Dimitrios, jej brat, który rano przypłynął do Aten z wyspy Siros, leżącej na Cykladach. Dimitrios wykazał się większym pragmatyzmem niż jego siostra i zaproponował mi przeniesienie na parter, do mieszkania z samodzielnym wejściem bezpośrednio z ulicy. Niedawno, jak wyjaśnił, opuściła je ich krewna, która mieszkała tam w czasie studiów na Uniwersytecie Ateńskim. A to mieszkanie, w którym przenocowałam, jest przygotowane do generalnego remontu. Dlatego wszystko z niego wyniesiono. Przyjęłam tę wiadomość z nieskrywaną ulgą.

— Ależ nie! — zaoponowała Elpida, która nagle pojawiła się w korytarzu. — Tam trzeba posprzątać.

— Nie ma problemu, zrobię to sama — oznajmiłam i nie zważając na protesty Elpidy, złapałam klucze, niemal wyrywając je z ręki gospodarzowi, po czym dziarsko ruszyłam z bagażem do windy. — Najlepiej będzie, jeśli zabiorę się za to od razu — zawołałam z uśmiechem. A kiedy drzwi się za mną zamknęły, głośno wypuściłam powietrze z płuc. Zjechałam na dół i szybko wyszłam z budynku, by skręcić za róg, do wejścia znajdującego się od strony prostopadłej ulicy.

Dobrze znałam tę garsonierę. Z bijącym sercem pokonałam trzy schodki, prowadzące z chodnika na próg. Przekręciłam klucz w zamku, otworzyłam drzwi i w tej samej chwili cofnęłam się z obrzydzeniem. Z wnętrza buchnął potworny smród. Z mieszkania waliło fekaliami z rur kanalizacyjnych i zgnilizną z rozkładających się w pokoju odpadków. Cała podłoga usłana była truchłami ogromnych karaluchów.

Odczekałam chwilę, pozwalając nagromadzonemu tam fetorowi ulotnić się na ulicę, po czym trochę niepewnie weszłam do środka i energicznie odsunęłam okno.

Mieszkanie składało się z jednego, obszernego pomieszczenia, podzielonego na aneks kuchenny i część wypoczynkową. W strefie kuchennej piętrzyły się w zlewozmywaku zapleśniałe, cuchnące naczynia. Z na wpół otwartej, rzężącej pod ścianą lodówki wypełzała ogromna bryła lodu, która wypchnęła plastikowe drzwiczki niewielkiego zamrażalnika i próbowała wydostać się stamtąd na zewnątrz.

Wciągnęłam walizkę do środka i rozejrzałam się badawczo. Pokój był świeżo pomalowany. Spod warstwy białej farby na ścianie, pod którą stała wersalka, przebijały wypisane permanentnym czarnym markerem różne napisy i sentencje pozostawione tam zapewne przez ostatniego lokatora. Drzwi szafy wnękowej przemalowano na modną matową szarość, podobnie jak drzwiczki wbudowanej w ścianę szafki kuchennej, niegdyś w wesołym kolorze słonecznej żółci.

Zajrzałam do szafy. Nie było w niej żadnych półek ani nawet rurki na wieszaki. Wykuta w litej skale, dawniej pełniła funkcję pojemnej garderoby. Teraz wyglądała jak pobielona wapnem jaskinia. Naprzeciwko, w kącie przy oknie stała wąska, prowizoryczna, przenośna kabina złożona z aluminiowych rurek obciągniętych syntetyczną tkaniną. Dyndało w niej kilka plastikowych wieszaków na ubrania. Całe to skromne umeblowanie uzupełniały dwa rozkładane drewniane krzesła i chybotliwy stolik z plastiku, ustawiony pod oknem.

Odłączyłam lodówkę od zasilania. Zmiotłam z podłogi trupy karaluchów i obrzydliwe kłębowisko czarnych, kręconych włosów, które odkryłam w kącie za lodówką. Wyglądało na to, że ktoś ogolił sobie brodę albo łono i z niewiadomych pobudek porzucił kupę ohydnych, skłębionych kłaków na podłodze. Zrobiło mi się niedobrze. Założyłam gumowe rękawiczki. Żołądek podnosił mi się do gardła, ale zacisnęłam zęby i pozbierałam z podłogi włosy i gnijące resztki żywności. Wyniosłam stamtąd do śmietnika trzy worki śmieci, nie analizując ich zawartości.

Tymczasem słońce podniosło się już wysoko i temperatura powietrza znacznie wzrosła. Dalsze siedzenie w tym miejscu groziło udarem termicznym. Postanowiłam poszukać ochłody nad morzem. Wyjęłam z walizki ręcznik i kostium plażowy. Wrzuciłam je do płóciennej torby. Zarzuciłam ją sobie na ramię, zamknęłam drzwi i ruszyłam na Zappio, na najbliższy przystanek tramwajowy przy ruinach starożytnej świątyni Zeusa, dwadzieścia minut drogi na piechotę. Po drodze kupiłam w małej piekarni _spanakopitę_ (ciasto filo z nadzieniem ze szpinaku i owczego sera feta) i butelkę źródlanej wody. A potem wsiadłam do pierwszego tramwaju, który jechał w kierunku morza.

Tramwaj wlókł się przez Ateny, zabierając po drodze kolejne grupy pasażerów. Po przejechaniu paru przystanków zabrakło miejsc siedzących, a stojący w wagonie tłum coraz bardziej się zagęszczał. Skąd, u diabła, nagle wzięło się tylu ludzi w tym wyludnionym mieście? Wreszcie po godzinie jazdy w nieprawdopodobnym ścisku spoconych ciał dotarłam do morza. Miałam dość tej wycieczki. Wysiadłam przy pierwszej miejskiej plaży.

Przystanęłam na chwilę przy betonowych schodach, schodzących stromo w dół. Plaża nie wyglądała zachęcająco. Wydawała się brudna i brzydka. Na piachu koczowały hordy ciemnoskórych imigrantów. Nigdzie nie widać było drzewa ani krzewu, które dawałyby choć krztynę cienia. Nie miałam parasola plażowego, a rondo słomkowego kapelusza osłaniało mi tylko twarz i szyję. Południowe słońce paliło niemiłosiernie. Temperatura dochodziła do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza w cieniu.

Nie zdążyłam jeszcze dobrze się rozejrzeć, a już zaczepił mnie obcesowo ogorzały na twarzy, nachalny, podstarzały lowelas. Wyglądał na Albańczyka. Pojawił się niespodziewanie, jakby wyrósł nagle spod ziemi. Był mały i krępy. Wyszczerzył w obleśnym uśmiechu rząd krzywych, żółtych zębów.

— Witaj — zagaił i przysunął się do mnie nazbyt blisko. — Chodź, pójdziemy do tawerny — od razu przeszedł do rzeczy, bez zwyczajowych pytań: „Skąd jesteś? Jak masz na imię? Pracujesz tu czy jesteś turystką?” — Zjemy coś razem — oznajmił — a potem spędzimy miło czas.

Wzdrygnęłam się.

— Odejdź! — powiedziałam. — Nie przyszłam tu szukać towarzystwa, tylko spokoju.

Wyciągnął rękę, próbując chwycić mnie za ramię. Odsunęłam się gwałtownie. On zrobił krok w moją stronę. Zrozumiałam, że nie pozbędę się łatwo natręta. Natychmiast zawróciłam na przystanek. Albańczyk wylazł za mną na ulicę, w samych majtkach.

— Tutaj mężczyźni i kobiety spędzają czas razem — oznajmił nieprzyjemnie podniesionym tonem. — To Grecja!

— _Ade re gamisu, malaka!_ — zaklęłam — Pieprz się, pajacu! Zaraz wezwę policję i posmakujesz Grecji!

Zdenerwowana przebiegłam przez torowisko na drugą stronę ruchliwej ulicy. On tymczasem coś wykrzykiwał, wygrażając mi nieprzyjaźnie zaciśniętą pięścią, ale już go nie słyszałam. Nie odwracając się, biegłam chodnikiem przed siebie. Bezczelny buchaj! — kipiałam z gniewu. — Wal się, ty wale!

Albańczyków rozpoznawałam w Grecji z daleka. Wszyscy udawali Greków, podrywając naiwne turystki z północnej Europy. Ale zdradzał ich już sam wygląd, ubiór, typ urody, sposób poruszania się i wreszcie charakterystyczny, obcy akcent.

Dysząc z wściekłości dotarłam do następnego przystanku tramwajowego, a potem zeszłam na mniej zatłoczoną, kamienistą plażę. Rozłożyłam ręcznik na uboczu, na wąskim cyplu, gdzie siedzieli tylko wędkarze. Wpływał tam do morza tajemniczy ciek. Nie było to ujście rzeki, a raczej potok miejskich ścieków, na dnie którego leżały obrośnięte szarymi farfoclami oślizgłe głazy.

Kamienie uwierały mnie w plecy i w pośladki. Nie dało się na nich ani leżeć, ani zbyt długo wysiedzieć. Wierciłam się nerwowo, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie miałam leżaka, który zapewniłby mi wygodę, ani żadnej ochrony przed lejącym się z nieba żarem. Niestety, tu także nie było drzew, pod którymi można byłoby znaleźć trochę cienia.

Mój piesek męczył się jeszcze bardziej niż ja. Siedział na rozgrzanych kamieniach, wachlując się językiem. Schładzałam mu brzuszek morską wodą. Kiedy wchodziłam do morza, Agapi radośnie człapała za mną. Nie mogłam się jednak od niej oddalić, żeby popływać, bo wtedy zaczynała rozpaczliwie wyć na brzegu i głośno ujadać. Było to irytujące i męczące.

Przeniosłam się do pobliskiej kawiarni plażowej, gdzie zamówiłam fredo cappuccino — zimne espresso ze spienionym mlekiem i dużą ilością kostek lodu. Agapi znalazła cień po stolikiem. Ale jak długo można siedzieć bezczynnie przy szklance mrożonej kawy? Po godzinie skapitulowałam i opuściłam kawiarnię. Palące bezlitośnie greckie słońce przypomniało mi, jak upiornie gorąco potrafi być na południu Europy w sierpniu. Po kolejnej godzinie nerwowego wiercenia się na kamieniach, wielokrotnego wchodzenia do wody i wychodzenia na brzeg, miałam tej wątpliwej atrakcji serdecznie dość. Ale z dala od morza, w środku rozgrzanego jak piec hutniczy betonowego miasta, było jeszcze gorzej.

W pokoju cuchnęło stęchlizną. Kiedy lód z lodówki wreszcie spłynął na posadzkę, spod jego mętnych pokładów wyłoniła się ogromna ośmiornica, która wypełniała swoim martwym ciałem cały niewielki zamrażalnik. Dwie macki zwisały z niego bezwładnie, usiłując wypłynąć do kałuży na podłodze. Ze wstrętem wrzuciłam sflaczałą ośmiornicę do reklamówki razem z resztkami starego jedzenia, które wygarnęłam z lodówki, i wyniosłam to wszystko do najbliższego śmietnika. A potem do zmroku zbierałam szmatą wodę z podłogi. Ale nie to było najgorsze. Prawdziwy koszmar miał nadejść później.

W mieszkaniu na dole było potwornie gorąco. Odór siarkowodoru z rur kanalizacyjnych tężał w gęstym, dusznym powietrzu. Pozostawienie na noc otwartych drzwi, które wychodziły prosto na ulicę, nie wchodziło w rachubę. Nie dość, że trudno było tam normalnie oddychać, to jeszcze okazało się, że ani w oknie, ani nad szybami w drzwiach wejściowych nie ma już aluminiowych żaluzji. Wystawiona na widok przechodniów i sąsiadów z naprzeciwka poczułam się w tym pokoju jak samotna ryba w psychodelicznej szklanej kuli.

Mimo późnej pory zadzwoniłam do Elpidy. Pół godziny później zniosła mi na dół kawałek wystrzępionego materiału, który przypięłam do karnisza nad oknem. Na szybę w drzwiach wejściowych zarzuciłam ręcznik kąpielowy.

— Masz może jakiś wiatrak? — spytałam. — Strasznie tu gorąco. Nie można wytrzymać.

Cmoknęła, unosząc w górę podbródek w geście greckiego przeczenia.

— A gdzie jest nasz wentylator, który zostawiliśmy tu razem z innymi rzeczami?

— Zepsuł się — odparła, wzruszając ramionami.

Pokiwałam głową ze smutkiem i ciężko westchnęłam.

Na kolację znowu zjadłam na mieście gyros w picie. Gdy po powrocie do garsoniery włączyłam światło, moim oczom ukazał się porażający widok — wszędzie roiło się od karaluchów. Były na meblach, na ścianach i na podłodze.

Greckie karaluchy są wielkości pudełka zapałek i potrafią latać. W mieszkaniach na dolnych kondygnacjach ich obecność bywa bardzo dokuczliwa. W poszukiwaniu jedzenia wlatują przez okna i włażą do środka różnymi szparami. Choć nie gryzą i nie wyrządzają szkód, bo zajmują się w zasadzie tym samym, co muchy, czyli wyjadaniem resztek żywności, przenoszeniem zarazków chorobotwórczych i szybkim powiększaniem swojej populacji w sposób niekontrolowany, ich obecność zawsze budzi negatywne uczucia i wywołuje gwałtowne reakcje.

Krzyknęłam z obrzydzenia. A potem piszcząc i skacząc po pokoju, dopadłam do szafki pod zlewozmywakiem, gdzie za dnia pośród środków czystości wypatrzyłam spray na insekty. Karaluchy, zaskoczone moją nagłą obecnością, zaczęły salwować się chaotyczną ucieczką we wszystkie strony. Kilka zniknęło za lodówką. Złapałam pojemnik z trucizną i na oślep wypsikałam połowę jego zawartości, po czym krztusząc się i kaszląc, wybiegłam na ulicę. Agapi wybiegła za mną.

Nie wiem jak długo stałyśmy na zewnątrz w ciemności. Kiedy znowu weszłam do pokoju, część insektów leżała już na podłodze do góry brzuchami. Chwyciłam leżącą na regale starą, grubą książkę telefoniczną w żółtej okładce i dobiłam nią te, które poruszały się jeszcze niezdarnie po podłodze.

Czekała mnie ciężka noc. Niewygodna kanapa z poplamionym obiciem, zapewne przywleczona spod śmietnika przez któregoś z poprzednich mieszkańców, twarda poduszka, którą chyba wypchano słomą, nieznośnie wysoka temperatura, a do tego plaga karaluchów, które rozmnożyły się na potęgę w tym pustym mieszkaniu, pogrzebały moją nadzieję na spokojny sen. Do rana nie mogłam zmrużyć oka. Zapadłam na chwilę w ciężką drzemkę, gdy słońce zaczęło już na dobre rozpraszać mrok, ale wybudził mnie z niej mój własny krzyk. Otarłam pot z twarzy i podniosłam się z posłania cała obolała.

Pies, dyszący z gorąca i rzygający, najprawdopodobniej na skutek zatrucia sprayem na karaluchy, którego się nawdychał, spędził noc na płytkach podłogowych pod kanapą.

Dzień rozpoczęłam od wyrzucenia zwoju plastikowych reklamówek i szmat nagromadzonych w szafce pod zlewozmywakiem, gdzie gniły nasiąknięte wodą, kapiącą z nieszczelnego kolanka.

Karaluchy prowadziły skryty i przeważnie nocny tryb życia, preferując wszelkie ciemne, wilgotne i zapuszczone zakamarki, do których rzadko kto zaglądał. Zajrzałam więc pod zlewozmywak i nie omyliłam się. Tam zlokalizowałam ich gniazdo pełne licznego potomstwa. Wytrułam insekty tym samym sprayem. Trochę aerozolu wypsikałam jeszcze na tylną ścianę lodówki, skąd po kilku minutach wypadło na posadzkę kilka dorosłych osobników. Zatłukłam je sprawdzoną już bronią — żółtą książką telefoniczną.

Gdy tylko otworzyłam drzwi wejściowe, by wpuścić do środka trochę światła i świeżego powietrza, dobiegło mnie nawoływanie z góry. W pierwszej chwili pomyślałam, że musiałam się przesłyszeć. Głos był jednak coraz donośniejszy. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Sulę, zaprzyjaźnioną Greczynkę. Stała na balkonie, na trzecim piętrze przeciwległej kamienicy i radośnie wymachiwała do mnie rękami. Pomachałam do niej na powitanie. Dziesięć minut później była już na dole z chrupiącym, ciepłym tostem z żółtym serem i szynką, który przyrządziła mi na śniadanie. Zaparzyłam kawę i usiadłyśmy na balkonie.

— Więc to ty wysłałaś mi esemesa — ucieszyłam się. — Przestraszyłam się, że Elpida wystawiła mnie do wiatru i przyjdzie mi nagle szukać hotelu.

— Zmieniłam numer telefonu — wyjaśniła i dodała, że wróciła do domu na krótko, bo za dwa dni znowu wyjeżdża na wakacje. — Płynę na wyspę Folegandros. Czy mogłabyś podlewać mi kwiaty podczas mojej nieobecności? — zapytała. — Zostawię ci klucze.

— Jasne — odparłam. — Z przyjemnością.

— Możesz przenieść się do mnie na tydzień, jeśli chcesz — zaproponowała. — Posiedzisz przy klimatyzacji, pooglądasz telewizję.

— Dziękuję — powiedziałam. — Zostanę tutaj, ale będę wdzięczna, jeśli pożyczysz mi wiatrak i — gdybyś mogła — to jeszcze radio. Nie mogę znieść tej sierpniowej ciszy.

— Oczywiście — odparła. — Zaraz ci przyniosę.

Sula była pogodna i życzliwa. Pogadałyśmy jeszcze chwilę, dopiłyśmy kawę i umówiłyśmy się na kolację na mieście.

Gdy wyszła, zadzwoniłam do Chrisy. Potrzebowałam jej wsparcia w IKA — greckim Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Próby załatwienia czegokolwiek korespondencyjnie w greckiej instytucji ubezpieczeniowej były przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie. Dlatego musiałam po latach przyjechać do Aten, jednak bez pomocy dobrego prawnika nie miałam szans w starciu z grecką biurokracją. A Chrisa była wziętym adwokatem. I choć byłyśmy umówione, niestety, nie odbierała telefonu.

Napomknęłam o tym Suli pół godziny później, gdy przytaszczyła mi elektryczny wentylator i kieszonkowe radio.

— Nie martw się — powiedziała i zadeklarowała, że pójdzie ze mną do tego urzędu.

— Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.

Sula westchnęła.

— Zawsze możesz na mnie liczyć — zapewniła i uścisnęła mnie na odchodne.

W trakcie kolacji niespodziewanie powrócił temat Chrisy.

— Muszę ci o czymś powiedzieć — Sula zawiesiła nagle głos, przełknąwszy kęs pity.

— Tak? — zaintrygowana podniosłam na nią wzrok znad talerza. Jadłyśmy oczywiście gyros z frytkami w picie i zapowiadało się na to, że do końca mojego pobytu w Atenach ten fast food będzie moim głównym posiłkiem. Dodatkowo zamówiłyśmy sałatkę z pieczonego bakłażana. Sałatka była pyszna.

— Kilka miesięcy temu zadzwoniłam do niej — wyznała. — Przedstawiłam się jako sąsiadka i twoja przyjaciółka. Zapytałam, czy może ci pomóc w wiadomej sprawie. Wyobraź sobie, że zbyła mnie oburzona. W ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Powiedziała, że jeśli masz problem, to sama powinnaś do niej zadzwonić, a najlepiej przyjechać, zamiast szukać pośredników. I odłożyła słuchawkę.

Zamyśliłam się. Wiedziałam, że Sula nie miała złych intencji. W tej sprawie od dłuższego czasu, niezależnie od siebie, próbowało mi bezinteresownie pomóc kilka obcych osób. Niestety, bezskutecznie. Urzędnicy z IKA ignorowali nawet monity wysyłane do Grecji przez Wydział Realizacji Umów Międzynarodowych naszego ZUS-u.

Po powrocie do mieszkania ponownie zadzwoniłam do Chrisy. Nie odebrała ani nie odzwoniła. Ani tego wieczoru, ani następnego.

W pokoju było gorąco. Nagrzane za dnia mury oddawały teraz całe ciepło, ale nie miałam ochoty wychodzić na balkon. Przypominał uliczną estradę i nie zachęcał do spędzania na nim czasu. Nie czułam się tam dobrze. Połowa tego podestu, na który prowadziło z poziomu ulicy kilka schodów, była zalana betonem, a druga, wysypana cienką warstwą ziemi, udawała miniogród, w którym nigdy nic nie chciało rosnąć. Teraz sterczały tam zbite w kupę zeschłe badyle — pozostałości po jakimś krzaku. Zasypana śmieciami, sucha, spękana ziemia bez jednego źdźbła trawy czy choćby chwasta wyglądała żałośnie i absurdalnie. Obok, z postawionej na chodniku donicy pięła się po murze zabiedzona, pozbawiona kwiatów, wyłysiała bugenwilla.

Stanęłam na progu i spojrzałam na przyległy, sąsiedni balkon, od którego dzieliła mnie tylko niska barierka. Dawniej, obudowany ażurową pergolą z przeszklonym daszkiem, opartym na drewnianych kolumnach, tonął cały w zielonych pnączach i kolorowych kwiatach. Teraz ten sam balkon osłonięty był dookoła brudnymi, słomianymi matami, a od góry — podartą, wypłowiałą markizą. Pod oknem telepała się pordzewiała pralka, która wylewała mydliny wprost na chodnik. Poczułam się jak w slumsach.

Wstrząśnięta tym widokiem zauważyłam także, że nie ma już maleńkiego sklepu na rogu. Podręcznego sklepiku, prowadzonego przez sympatyczną staruszkę z sąsiedztwa, która spędzała cały swój czas pośród półek z gazetami, papierosami i drobnymi artykułami pierwszej potrzeby, wśród pomrukujących chłodziarek z lodami, piwem i coca-colą. Od rana do późnego wieczora przesiadywała na drewnianym stołku, zerkając w ekran podwieszonego pod sufitem niewielkiego telewizora. Teraz witrynę szczelnie zasłaniała roleta, a usytuowane nad sklepem mieszkanie jego właścicielki pogrążone było w głuchych ciemnościach.

Dimitrios powiedział, że babcia zmarła, a jej niewielki, jednopiętrowy dom niedługo pójdzie do rozbiórki. Na jego miejscu stanie kolejna, nowoczesna kamienica — pomyślałam ze smutkiem. To gigantyczne miasto, w którym zabudowywano szczelnie każdą wolną parcelę wysokimi budynkami bez żadnego charakteru, pożerało urocze, stare domki jeden po drugim.

Nic w tym miejscu nie wyglądało już tak samo jak wtedy, gdy widziałam to po raz ostatni. Wszystko to, co wcześniej budziło we mnie wręcz hipnotyczną fascynację, teraz wydawało mi się obce i raczej mało atrakcyjne. Cała ta kamienica i jej otoczenie najwyraźniej podupadły. Kiedy zmarła na raka płuc jej właścicielka, pani Anastazja, a rok później udar mózgu pozbawił życia również mieszkającą tu wraz z mężem jej siostrę, sprawy najwyraźniej przybrały zły obrót. Po śmierci żony szwagier pani Anastazji wrócił w rodzinne strony. Szkoła językowa rozwiązała umowę najmu mieszkań dla jankeskich studentów. Wszyscy przyjaciele i znajomi także się stąd wyprowadzili. Jedynie na parterze nadal mieszkała ta sama rodzina albańska, która wynajmowała tu mieszkanie od zawsze. Na wyższych kondygnacjach pozostało tylko echo przeszłości.

Nic nie było już takie jak dawniej. I było to nad wyraz smutne. Usiadłam zrezygnowana na kamiennym progu i patrzyłam przed siebie z rozdziawionymi ustami. Trudno opisać uczucie straty, które mnie ogarnęło. Gapiąc się na wyludnioną ulicę, tonącą w głuchej ciemności, zaczęłam cicho łkać.

A potem wyjęłam z lodówki butelkę retsiny, którą kupiłam pierwszego wieczoru w Atenach. Łyk zimnego, cierpkiego wina, które w połączeniu ze słodką lemoniadą smakowało lepiej niż szampan, rozlał się przyjemnie po całym ciele. Potrząsnęłam kostkami lodu w oszronionej, wysokiej szklance. Zamknęłam oczy. W jednej chwili wróciły wszystkie wspomnienia. Wróciło wspomnienie tamtego lata.Rozdział 2

Zaczarowany autobus

_Miłość często pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. Daje o sobie znać w marginalnym wydarzeniu i bez żadnej zapowiedzi._

Janusz Leon Wiśniewski, _Narodziny_

ATENY, 1999

To miejsce, ten pokój, ta kamienica były pierwszymi obrazami, jakie utrwaliłam z mojego pobytu w Atenach latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Przyjechałam na wakacje do mojego najlepszego przyjaciela z lat szkolnych, Maksa, który niespodziewanie odnalazł się za granicą po wieloletnim milczeniu.

Maks zajmował wtedy właśnie tę niewielką garsonierę. Nie było w niej warunków do przyjmowania gości, więc zakwaterował mnie na pierwszym piętrze, w jednym z mieszkań, wynajmowanych przez amerykańskich studentów, a zwolnionym przez nich na czas letniej kanikuły. Było to naprawdę miłe z jego strony i niekrępujące.

Mimo iż Maks był gościnny, to jednak zupełnie nie nadawał się na przewodnika turystycznego. Ani plaże, ani zabytki kompletnie go nie interesowały. Wolny czas najchętniej spędzał albo w nocnych barach, albo chrapiąc na kanapie. Powierzył więc moje towarzystwo swojej przyjaciółce, Barbarze, która ochoczo oprowadzała mnie po mieście i jego największych atrakcjach turystycznych. Pokazała mi także piękną, piaszczystą plażę w Varkizie, nadmorskiej miejscowości, leżącej trzydzieści kilometrów na południe od Aten.

Wieczorami spacerowałyśmy po Ogrodach Narodowych, które pierwotnie były prywatnymi ogrodami królewskimi. Ten rozciągający się za gmachem Parlamentu rozległy park z gęsto rosnącymi drzewami, które zapewniały przyjemne schronienie przed letnimi upałami i wielkomiejskim smogiem, obsadzony był niezliczonymi gatunkami rzadkich, egzotycznych roślin przywiezionych ze wszystkich niemal zakątków naszego globu. Ich kwiaty o niezwykle intensywnej woni najpiękniej pachniały po zachodzie słońca.

Moje pierwsze greckie wakacje były fantastyczne. Tamtego lata poznałam Ateny i zachwyciłam się Grecją. Tamtego lata Maks wyznał mi, że jest gejem. Ukrywał to w Polsce przed rodziną, przyjaciółmi, a nawet przed samym sobą, bo to była wtedy sprawa wstydliwa i powszechnie potępiana. Otworzył się dopiero w Grecji. Tu mógł czuć się swobodnie. Hellada bowiem od czasów antycznych po dzień dzisiejszy uświęcała związki homoseksualne. Tamtego lata moje życie było pełne obietnic. Był to szalony czas, kiedy wszystko było możliwe, ale najważniejsze miało wydarzyć się dopiero w drodze powrotnej.

Był początek sierpnia. Wracałam do domu z biurem podróży, które przewoziło turystów najbardziej zdezolowanym autokarem, jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek podróżować. Bez siedzeń lotniczych z zagłówkami, bez klimatyzacji, bez projekcji wideo, bez zasłonek w oknach i bez toalety. Gruchot jechał najgorszą trasą, jaką można sobie wyobrazić. Po wertepach i bezdrożach Rumunii i Bułgarii. A pilot dla zabicia czasu pił przez całą drogę, podobnie jak większość pasażerów.

Zwróciłam na niego uwagę, gdy tylko wszedł do tego autobusu. Usiadł tak blisko, że dzieliło nas jedynie wąskie przejście. Przypatrywałam mu się ukradkiem. Nie wiem dlaczego nie mogłam oderwać od niego wzroku. Przez całą drogę nie zdejmował z twarzy słonecznych okularów. Jakby chciał ukryć się za ciemnymi szkłami. Było to w równym stopniu intrygujące, co irytujące. Zdawało się, że na nikogo nie patrzył. Może był pogrążony w myślach. A może po prostu spał.

Niespodziewanie podszedł do mnie na postoju i poczęstował mnie kawą w plastikowym kubku. Kupił ją dla mnie, gdy byłam zajęta rozmową telefoniczną. Zaskoczył mnie tym miłym gestem. Zamieniliśmy kilka zdań. A potem zupełnie nieoczekiwanie wydarzyło się coś dziwnego. W środku czarnej jak smoła nocy, gdzieś na terenie Bułgarii nasz zdezelowany autobus nagle zaczął się palić. Wysadzono nas wszystkich pod jakąś wiejską knajpą.

Siedzieliśmy kompletnie zdezorientowani na trawniku w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie wiedzieliśmy ani gdzie jesteśmy, ani co się dalej wydarzy.

— Napijesz się? — zagadnął, przysiadając się z butelką rakii, którą kupił w pobliskim barze.

— Czemu nie — odparłam beztrosko. — Chciałam go poznać. I miałam ochotę się z nim napić. A cóż lepszego można było zrobić w tej sytuacji?

Powiedział, że mieszka w Atenach i jedzie na urlop do rodziców. Był środek wakacji, boom turystyczny. Nie dostał biletu na samolot. Wsiadł więc do pierwszego lepszego autobusu, w którym znalazł wolne miejsce. Był drobny i niewysoki. Miał ciemne, krótko przystrzyżone włosy, smukłe, proste nogi, wąskie biodra i pięknie umięśnione ramiona. W krótkich płóciennych spodenkach w pastelową kratkę, w białym, bawełnianym podkoszulku, podkreślającym mocną opaleniznę, i w trampkach Adidasa na bosych stopach wyglądał na studenta.

Siedzieliśmy na trawie i rozmawialiśmy. I nagle całe moje ciało przeszyło mrowienie. Niby przypadkiem dotknął mojej dłoni. Miałam wrażenie, że wywołane tym nieśmiałym gestem dreszcze przenikają mi do krwioobiegu. Więc to ty — pomyślałam ni stąd, ni zowąd, jakbym czekała na niego całe życie. Poczuliśmy oboje dokładnie to samo w momencie, gdy spotkały się nasze spojrzenia. I nie wiadomo dlaczego zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa. Tam, na tamtym trawniku, w środku bezkresnej nocy, podczas tamtej niezwykłej podróży tym dziwnym autobusem.

Bułgarska śliwowica była wyborna. Nie wiem ile czasu upłynęło, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zapragnęłam nagle poczuć jego bliskość. I przytuliłam się do tego nieznajomego chłopaka. On także chciał mnie przytulić. I chciał całować się ze mną. W tamtym autobusie przydarzyło nam się dużo więcej. Nigdy nie przeżyłam czegoś równie szalonego. Przegadaliśmy całą drogę. Nie było czasu na sen.

Odnaleźliśmy się w tamtej podróży. Na tę jedną jedyną dobę zapomnieliśmy o naszej prozaicznej codzienności. I wszystko to, co się wtedy wydarzyło, wydawało się takie nierzeczywiste. Była w tym magia i szaleństwo. Możecie w to nie wierzyć, ale takie rzeczy naprawdę się zdarzają.

Żyliśmy w dwóch różnych krajach. On na południu, ja na północy Europy. W dwóch odmiennych światach. Zajęci własnymi sprawami, nie przeczuwaliśmy nawet wzajemnie swojego istnienia. I nagle, wsiadając do jednego zwariowanego autobusu, zostawiliśmy za sobą całe nasze dotychczasowe życie. Poczuliśmy się oboje absolutnie wolni od wszystkiego, co nas dotąd więziło. I nic więcej już się nie liczyło. Tylko tamte niezwykłe chwile. Wtedy jeszcze nic o sobie nie wiedzieliśmy. Czuliśmy tylko instynktownie, że nie mogła to być jedynie przelotna znajomość. Krótka historia płomiennego pożądania, które w tych warunkach nie mogło zostać zaspokojone.

W autobusie panował okropny zaduch. W nieruchomym powietrzu unosił się rozgrzany pył. Pot spływał po nas ciurkiem, a ubrania lepiły się do skóry. Ale nic nas to nie obchodziło. Upojeni sobą jak w narkotycznym odurzeniu zdawaliśmy się lecieć razem w chmurach. Chciałam, żeby ten przedziwny lot nigdy się nie skończył.

Ledwo się poznaliśmy, a już wiedziałam, że nie będę umiała się z nim rozstać. Choć przecież niczego sobie nie obiecaliśmy. Każdego dnia mijamy wielu ludzi, przechodząc obok nich całkiem obojętnie. I nagle spotykamy tę jedną jedyną osobę i wszystko zmienia się na zawsze. Tamta podróż odmieniła całe moje życie.

Wysiadł w Krakowie. Długo żegnaliśmy się na postoju, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia współpasażerów. A potem autobus powiózł mnie dalej, w kierunku Dolnego Śląska.

Ale tydzień później spotkaliśmy się znowu, dokładnie tam, gdzie się rozstaliśmy — w Krakowie. W połowie odległości dzielącej nas wtedy od siebie w Polsce. Na jeden szalony weekend. Spędziliśmy go w milczącym uniesieniu. Mało ze sobą rozmawialiśmy, dając się ponieść namiętności. Dwa dni kompletnego odurzenia sobą, totalnej burzy hormonów, absolutnego szaleństwa. A potem znowu rozstaliśmy się, smutno i trochę niezręcznie, oboje przebywając już myślami gdzie indziej.

— Spotkamy się za kilka miesięcy — powiedział, gdy staliśmy objęci na peronie.

— Nie wytrzymam tego — szepnęłam.

— Nawet się nie obejrzysz i znów będziemy razem — zapewniał. — Czas tak szybko leci.

No właśnie — pomyślałam. — Czas upływa zbyt szybko. A ja nie chciałam roztrwonić już ani jednego dnia.

— Przyjadę na święta — obiecał. — To tylko cztery miesiące.

— Aż cztery miesiące — poprawiałam. Dla zakochanych to całe wieki. Całe lata świetlne.

Pocałował mnie na pożegnanie. A potem ze łzami w oczach patrzyłam przez okno odjeżdżającego pociągu, jak znika mi z pola widzenia. Nie chciałam się z nim rozstawać.

Stojąc przy oknie w wagonie kolejowym i patrząc, jak oddala się powoli z peronu, uświadomiłam sobie, że znajdujemy się w dwóch diametralnie różnych światach. On zaprzątnięty teraz swoim urlopem w rodzinnych Bieszczadach, a więc na drugim krańcu południowej Polski, skąd za chwilę wyjedzie w odległy zakątek Europy. Ja przybita świadomością, że oto kończy się krótka, szalona przygoda i muszę znowu zmierzyć się z moją rzeczywistością. Kiedy zniknął mi z pola widzenia, ogarnął mnie wielki żal. Z trudem powstrzymywałam łzy. Nie chciałam go stracić.

Odtąd żyłam jak we śnie. Nic nie miało już znaczenia. Liczyła się tylko tamta podróż i tamten weekend. Pragnęłam go aż do bólu. A dzieliły nas dwa tysiące kilometrów.Rozdział 10

Wyjedźmy do Grecji

Był ponury i dżdżysty dzień schyłku dwa tysiące czwartego roku. Jesień wkroczyła w fazę listopadowej zgnilizny. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, sącząc słodką, gorącą herbatę z cytryną i czeskim rumem.

— Wyjedźmy do Grecji — powiedziałam.

— Ale po co? — zdziwił się Staś.

— Założymy sandały i popłyniemy na wyspy. Będziemy opalać się na skałkach i nurkować w ciepłym morzu — rozmarzyłam się. — Będziemy żywić się gotowanym zielskiem, słuchać koncertów cykad i pić żywicowe wino. Będziemy zwiedzać pamiątki starożytności i zrywać słodkie pomarańcze w gajach cytrusowych.

— Ale życie to nie wakacje — westchnął ciężko Staś. — Będziemy uczyć się od nowa porozumiewać i poruszać w świecie zupełnie odmiennym od tego, jaki znamy. Będziemy mieszkać w środku betonowego molocha, w ciemnej i zawilgoconej norze z przygnębiającym widokiem na przeciwległą kamienicę. Co noc będą nas budzić hałaśliwi śmieciarze, a ilekroć otworzymy drzwi, żeby wpuścić do środka kłęby spalin, będą nam zaglądać do domu wszyscy przechodnie i sąsiedzi. Będziemy pracować poniżej naszych kwalifikacji i ambicji. I będziemy tak zmęczeni, że zabraknie nam siły, by dowlec się nad morze, oddalone o dwie godziny jazdy w korkach. Ogorzali od palącego niemiłosiernie słońca, będziemy modlić się o chłodny deszcz.

— Przeżyjemy wielką przygodę! Będzie cudownie!

— Wykluczone! — zaprotestował stanowczo mój mąż.

I tym sposobem dwa miesiące później znaleźliśmy się w Atenach.Rozdział 11

Nowy początek

_Bóg, jeśli istniał, musiał mówić po grecku._

Olga Tokarczuk, _Dom dzienny, dom nocny_

ATENY, 2005

— Żebyś mi tylko za pół roku nie powiedziała, że chcesz wracać — zastrzegł Staś, gdy dotarliśmy na miejsce.

— Nigdy w życiu — puściłam do niego oko i cmoknęłam go w policzek. — Jestem taka szczęśliwa.

Zatrzymaliśmy się u Maksa, który w zamian za opłacanie połowy jego czynszu przyjął nas tymczasowo pod swój dach i odstąpił nam swoją sypialnię. Sam przeniósł się na kanapę do salonu. Maks mieszkał teraz na pierwszym piętrze, w dwupokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią. Wynajmowaną przez niego wcześniej garsonierę zajął nowy lokator, Dawid.

Staś z marszu podjął pracę. Jego dawny szef, Jorgos, gdy tylko dowiedział się o naszym przyjeździe do Aten, już pierwszego wieczoru zaprosił nas do siebie na kolację, a nazajutrz zagonił Staszka do roboty, nie dając mu ani chwili wytchnienia. Ja tymczasem poznawałam nowe otoczenie.

Od samego rana krążyłam z Maksem po dzielnicy w poszukiwaniu jego papug, które nawiały o świcie z klatki wystawionej na balkon.

— Kasia! Kubuś! — nawoływał zrozpaczony, nurkując w konarach drzew cytrusowych, rosnących na chodnikach. — Ćwirek! Pipcia!

Wchodziliśmy w każdy zaułek, zaglądaliśmy w każdą dziurę, przetrząsaliśmy krzaki na skwerach, obeszliśmy pobliski park. Bez rezultatu.

— Cholera — przeklinał Maks — nie zabezpieczyłem drzwiczek. Możliwe, że w ogóle ich nie zamknąłem. Przepadły jak kamień w wodę.Bernie S. Siegel (ur. 1932 r.) — amerykański chirurg, który posługiwał się wizualizacją i psychoterapią, próbując w ten sposób uruchomić u chorych, na ogół blokowany przez psychikę, mechanizm samouleczania. Autor światowego bestsellera: „Miłość, medycyna i cuda.

Bernie S. Siegel: ”Miłość, medycyna i cuda”, Dom Wydawniczy LIMBUS, Bydgoszcz 1996, tłum. Irena Doleżal-Nowicka, str. 158

_Primum non nocere_ (łac. po pierwsze nie szkodzić) — jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie, której autorstwo przypisywane jest Hipokratesowi.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij