Miłość jest nieprzyjemna. Listy ze wspólnego życia - ebook
Miłość jest nieprzyjemna. Listy ze wspólnego życia - ebook
Pełna nieznanych informacji, fascynujących zwrotów akcji historia zamknięta w listach Władysława i Janiny Broniewskich ujawnia nowe oblicze romantycznego poety, mężczyzny tradycjonalisty, który nie potrafi zaakceptować feministycznych pasji niezależnej żony.
Broniewscy poznali się w 1925 roku w mieszkaniu, które Janina wraz z przyjaciółką, Haliną Koszutską, wynajmowały na ulicy Pięknej w Warszawie, na jednym ze spotkań lewicującej młodzieży. Początek znajomości jest jednocześnie początkiem korespondencji, która ujawnia wszystkie etapy ich związku: czas narzeczeństwa, wahań, wyznań, pierwsze listy małżeńskie, próby porozumienia, poważny kryzys, jakim był związek poety z Ireną Hellman, aż wreszcie ostatni etap-przyjaźń i bliskość, która wypełniła ich życie do końca.
Miłość jest nieprzyjemna zawiera listy Władysława Broniewskiego, pochodzące ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, i nieudostępnione do tej pory nigdy do wglądu listy Janiny Broniewskiej z archiwum prywatnego Ewy Zawistowskiej, wnuczki Broniewskich.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65369-02-4 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czyż mogło się obejść bez listów? Listów krążących między nami, nawet gdy oboje jesteśmy w tym samym mieście? I te pierwsze pochodzą z lata 1925.
Leżą dziś przede mną kruche i pożółkłe, z wyciśniętymi na nich gdzieniegdzie gwoździkami buciorów, nawet żoliborskim piaskiem, naniesionym przez szabrowników. (…) Ale można z nich tamten czas odległy przywodzić sobie na pamięć, martwe przywracać życiu. Martwe? A może to wszystko, co w życiu już za nami, wcale nie jest martwe?
(Janina Broniewska, Dziesięć serc czerwiennych)
…pomyśl tylko: moje i Twoje kilka tysięcy listów…
(Władysław Broniewski, list z 25 kwietnia 1927 roku)
***
Na początku było miło… Dopiero później coś drgnęło, w zapisanej gęsto w czerwcu 1925 roku, naprędce wyrwanej z zeszytu kartce papieru w kratkę, tym swoistym bilansie uczuć, przekazanym adresatowi w czasie jednego ze spotkań na Pięknej. A później już dziesiątki kolejnych uściślających listów, setki słów, które toczyły się między sobą swobodnie i na niebiesko barwiły biel papieru, wyzwalając zdania spod dyktatu marginesu czy kończącej się strony… Zawsze w kwietniu, lipcu i sierpniu, a później w grudniu, kiedy się rozstawali na kolejne święta czy wakacje, przypadało szczególne natężenie wymienianych codziennie epistoł, komponowanych w zależności od nastroju, aury, stanu emocji, potrzeby chwili, wspomnienia, myśli.
Retorykę pierwszych wyznań doskonale ilustrują wystudiowane gesty zatrzymane na letnich zdjęciach znad Prosny. Głowa Broniewskiego na kolanach Janiny, jej wstydliwa ucieczka wzrokiem, słowa zasłaniające doznania, wyliczone efektownie, zbliżające wszakże, ale zgodnie z konwencją międzywojennego romansu, kiedy to pełna wahań bohaterka poddawała się z wolna urokowi brawurowych stylizacji staropolskich amanta, okraszając odpowiedzi na jego listy fragmentami o zamku i rycerzu…
Gra uników w magnetyzm serc.
Coś się jednak za tymi słowami już działo, choć wymykało… Ale czasem zostawało, jak ta chwila-epifania w liście około 22 sierpnia 1925 roku pisanym ołówkiem przez Broniewskiego, czekającego na spotkanie z Janiną… „Twoja miłość jest mi potrzebna jak powietrze, w którym jedynie mogę oddychać”… Czy przeczytała? Raczej nie, bo zapisane maczkiem strony, bez tej pierwszej z imieniem adresatki, zachowały się przecież w jego dokumentach z obcą dłonią skreślonym napisem — „List do NN”. NN… A jednak wszystko już było określone, związane z konkretną twarzą, głosem, spojrzeniem…
I napisał atramentem: „wiem jedno: chcę być z Tobą!”.
Wszystko się zatem zmieniało w rytm płynącego czasu, w takt wspólnych dni… Kochali się, więc i nagłówki ku sobie się skłaniały w kolejnych odsłonach — „Januś najdroższa”, „Władeczku”, słowa wzajemnie się wywoływały, przyciągały odpowiedzi… „Niecierpliwiłem się, że poczta tak długo nie nadchodzi, a w nocy śniłaś mi się”… „Wczoraj Ci nie pisałam, bo i od Ciebie nie było listu”… Sentymentalne kwestie, wymieniane niczym karty flirtu towarzyskiego… Janina pierwsza to zauważyła i podsumowała: „Zaczynają się lukrowato-sacharynowate przesyłki, zwane czułościami”…
Jak urozmaicić? Kłócili się zawzięcie, godzili zaś malowniczo — „jeszcze jestem troszeczkę «cięty» na Ciebie”, „Draniszcze drogie”, „nieznośna dziewczyno”, „Moje Ty szczęście parszywe, a przecież najdroższe”, „Moje Ty kochanie serdeczne”, „Potworze”… I znów krzyczeli… „Władziu najdroższy — przecie to człowieka może nagła krew zalać”… Emocje, namiętności, nuda, zwątpienie… Spraw było wiele, bo życie nie skąpiło im doświadczeń, więc i choroby, i mnóstwo ludzi wokół, bliskich i dalekich, ale wpływających na ich trwanie, był też kryzys twórczy i bezradność całkowita, pustka, ale też narodziny upragnionego dziecka, poczucie pełni, wreszcie zdrada, przebaczenie… Na kolejnych kartach coraz wymyślniejszych papeterii, gęsto usianych literami, podejmują karkołomne próby szukania wspólnej przestrzeni. Przestrzeni, która przynieść ma ten najbardziej pożądany stan — „spokój serca”. Tylko że listom trudno się czasem spotkać, przychodzą z opóźnieniem, nie trafiają w nastroje, mijają się. Ale też bywa inaczej — przenoszą ich w stany euforii, jakiej nie doświadczają w realnym życiu, zaspokajają tęsknoty, budzą wyblakłe marzenia.
Wyobraźnia…
„Kocham Tatusia, a bardzo przez list, a inaczej jak?”, zastanowi się parę lat później ich córka Anka…
No właśnie — jak inaczej? Codzienność ich wyniszcza, wciąż zatem kolejne epistoły powstają, długie, coraz dłuższe… I krążą. Tam i z powrotem, na linii Kalisz — Warszawa, Warszawa — Zakopane, Warszawa — Wilno, Bydgoszcz — Kalisz, Warszawa — Moskwa, Warszawa — Barłomino, Ałma Ata — Czapajewsk, Moskwa — Tel Awiw, Łódź — Warszawa, adresami na kopertach wytyczają coraz bardziej niemożliwe do przebycia trasy miłosnej kartografii.
Bo piszą tam, gdzie są — na poczcie, w lesie, w łóżku, w redakcji, każde miejsce jest dobre dla zagadania ciszy, dla jeszcze jednej próby znalezienia… Bliskości? I zapełniają papierowe strony intymnego życia kolejnymi słowami… Dla kogo? Jeszcze ciągle dla siebie?? Opisy „na stojączkę” komponowane przy urzędowym okienku, w których Broniewski zdaje dokładne sprawozdania z kolejnych etapów dnia ze stanem finansów na realnym minusie i domniemanym plusie, Janina kwituje szczerym wyznaniem: „strasznie mnie to rozśmieszyło, te dane personalne i ze Stachem czytałam, czy nie będzie dalej np. w Ziemiańskiej widziałem X, Y, Z itd.”.
Ale dla kogo ona kreśli drobiazgowe autoanalizy okazjonalne uczuć, dzieli włos, jeśli nie na czworo, to przynajmniej dziesięciokrotnie…? Stawia pytania niemal na krawędzi, posuwa się coraz dalej, choć wie, że adresat wymyka się nadmiarowi jej liter, uchyla, nie wszystkie chce przyjmować… Tłumaczy — „pogrążona jestem w atramentowej melancholii”… A on? Od niechcenia, acz z przekąsem zgrabnym: „Czasem udają Ci się doskonałe introspekcje”, nicuje słowa, oddala, chwali literackość, która pozwala mu list odsączyć z intymności, a kiedy i to nie pomaga, zaczyna się bronić jeszcze bardziej zdecydowanie przed mackami zdań nasączonych świadomością, której nie chciał. Nie mógł, nie potrafił przyjąć, więc narzekał: „nie umiesz się pohamować”, no i… nie zawsze czytał do końca. Ona…
Dalej pisze i walczy. Czasem sama ze sobą, bo emocje, którym podlega, wcale nie są miłe, łatwe i przyjemne, a jednak przygląda się im w rozmaitych sytuacjach. Wtedy chyba coś zauważa, bo zmienia podpis… Początkowe imię, zastąpione skrótem „Ja.”, z czasem traci kropkę. Czy to już właśnie to? Wyznaczyła w tej miłości własne granice? Poznała siebie?
A on…???
Zniknęli, ale ocalały przecież ślady ich zmagań z życiem, tej swoistej kroniki wypadków miłosnych, świadectwa istnienia — listy. Ich historia jest równie skomplikowana. Zwykle po przeczytaniu trafiały do dwóch biurek. Janina gromadziła je w chronologicznych zbiorkach równo przewiązywanych wstążeczkami. Broniewski w rogu każdej koperty ołówkiem zapisywał numer jak księgowy bez dyplomu, ale z powołaniem. Problem pojawiał się tylko wtedy, kiedy numerki zaczynały się mylić albo… niedatowany list z jednej koperty trafiał do innej… Zresztą koperty też gubił. Mimo to — segregował z uporem. Może była w tym pokusa porządku w nieskoordynowanym życiu?
Adresy na kopertach utrwaliły ślady ich przedwojennych przystani. Listy narzeczeńskie Janina wysyłała na Hipoteczną 3, gdzie Broniewski mieszkał wraz z matką i siostrami, małżeńskie na Sandomierską 17, bo właśnie tam osiedli zaraz po ślubie i trwali aż do stycznia 1930, kiedy to losy — a właściwie brak cierpliwości kamienicznika, który odmówił kolejnej prolongaty czynszu — rzuciły ich na Radną 11, a później, wiosną 1932 roku, na Łomnicką 1 m. 2. I tu nastąpił pierwszy rozłam, „rozmieszkanie”, jak mawiali, więc Broniewski zaczął wysyłać listy do Kalisza, bo Janina wyjechała do swojej matki. Ostatecznie kryzys zażegnało nowe mieszkanie znalezione na Leszczyńskiej, choć po paru miesiącach Janina wróciła na Łomnicką, tym razem pod numer trzeci, a Broniewski wynajął kawalerkę na Nowowiejskiej. Zlikwidował ją jednak, gdy w marcu wyjeżdżał do ZSRR, więc biurko zaniósł do Janiny na Łomnicką, a trzy miesiące później postawił obok niego walizkę… Stabilne „zmieszkanie” nastąpiło jednak dopiero na Sułkowskiego, gdzie zatrzymali się na ostatnie wspólne trzy lata. Po rozstaniu w 1938 roku Janina zamieszkała w domu na Czarnieckiego wraz z córką i nowym partnerem Romualdem Gadomskim, a jako że jedno z mieszkań było wolne, wprowadził się do niego Broniewski już z Marią Zarębińską i jej córką Majką.
We wrześniu 1939 roku, kiedy zaczęły się bombardowania w Warszawie, poeta wyjechał, by dołączyć do swojej jednostki, nie udało się, więc zatrzymał się we Lwowie. Maria przeniosła jego biurko wraz z dokumentami na Dziennikarską, do mieszkania swojego ojca, sama zaś dołączyła do ukochanego. Janina przeprowadziła się do domu byłej żony Jana Brzechwy, Karoliny Lesman. Na początku października spaliła większość swoich dokumentów, tylko listy matki i męża, zdjęcia z minionej gwałtownie przeszłości zamknęła w kufrze i wyniosła na strych. Wyjechała do Białegostoku.
Zimą 1944 roku to właśnie ona jako pierwsza wróciła do Warszawy. Kufer nie przetrwał bombardowania. Janina ze śniegu zbierała rozpływające się atramentowe słowa, strzępki listów Broniewskiego.
Poszła też do mieszkania ojca Marii, zabezpieczyła archiwum Broniewskiego, a w każdym razie wszystkie dokumenty, które nie padły łupem szabrowników w pokoju, w którym pałętały się setki ludzi, przypadkowych, penetrujących nie swoje światy…
I oddała nieco później właścicielowi. Zatrzymała jedynie własne listy. Te, które przetrwały. Bo część niewątpliwie została zniszczona. Brak tych wrześniowych z 1926 roku, kiedy po kilku dniach razem spędzonych nad morzem, postanowili być razem. Zachował się tylko ślad radości, która wypełniała Broniewskiego po ich lekturze. Co się z nimi stało? Dlaczego nie zostały podobnie do innych przewiązane wstążeczką? A może były przechowywane osobno przez poetę-romantyka? Nie zachowało się też wiele pojedynczych listów, „białych plam” w kolejnych dysputach. I mało jest śladów z drugiej połowy lat trzydziestych… Nie pisali już tak dużo? Możliwe, ale… raczej ktoś zdeptał.
A te, które przetrwały? Listy Broniewskiego trafiły zgodnie z wolą Janiny do Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, jej listy trwały długie lata w nowym już biurku na Lenartowicza, gdzie po wojnie mieszkała, a później spakowane w dwie drewniane skrzynie, obok innych dokumentów, rozpoczęły kolejną podróż, równie bogatą w zdarzenia i zawirowania losu, by ostatecznie znaleźć się w prywatnym archiwum Ewy Zawistowskiej.
Oparły się czasowi, przestrzeni, ludziom…
I zatrzymały historię jednej miłości.
W słowach.
Wioletta Bojda1926
17.II
Władeczku! Patrz i podziwiaj, jak jestem „zgodna”¹.
Nie będę dzwoniła ani Cię szukała, a jeśli „każesz”, to i pisywać przestanę.
Ale… powiedz mi, po co to wszystko? Czyż to nie jest wypróbowany jako bezskuteczny środek?
Czy sam choć trochę wierzysz, że to cokolwiek zmieni?
I po takim długim niewidzeniu dochodzi do wybuchu, który niweczy dotychczasową pracę, wykonaną z takim mozołem i wbrew samemu sobie.
Wiesz, mnie się jednak zdaje, że błąd jest u podstaw Twego rozumowania. Co Cię obchodzić może przyszłość? Czyż kiedykolwiek obraz jej był zgodny z planami człowieka? Co Cię obchodzić może to, że będę Cię mogła w tym czy… przyszłym życiu kochać lub nie? Jakże ja Ci mogę dać tę gwarancję, że nie? Ja wiem tylko, jak szalenie zmieniają człowieka okoliczności i że nie ma nic niemożliwego. Dlaczego każesz mi się bawić w pedagoga, dlaczego nie wolno mi szczerze wypowiedzieć tego, co chwilami myślę? Dobrze wiem tylko, co jest obecnie i do tego raczej powinieneś zużywać cały wysiłek, aby zrozumieć, że to jest naprawdę, a te „protesty” oddalają mnie od Ciebie i wprowadzają coś wrogiego. Czyż nie mam prawa do uczuć w tym lub owym kierunku, czyż sam po sobie nie wiesz najlepiej, że świadome oddziaływanie woli na te uczucia — sromotną ponosi porażkę i mści się nieraz bardzo dotkliwie w szeregu nieoczekiwanych reakcji?
Kocham tego człowieka. Jest dla mnie taki dobry i wyrozumiały, i „chociaż wszystko o mnie wie… kocha mnie…”. Po co Ci będę zresztą opisywać poszczególne elementy tego uczucia, mnie przecież nie o to chodzi. Jest jeszcze coś… co tamtego nie wyklucza, to mój „sentyment” do Ciebie. Jesteś mi taki bliski, że sam sobie z tego nie zdajesz sprawy, a odpychasz mnie tylko wtedy od siebie, gdy chcesz na mnie „siłą” wywierać wpływ. Tego nie cierpię. Nie mogę znieść tego „męskiego” stosunku do uległej kobiety.
Ty mówisz, że to „charakterek”, ale ja już taka jestem „niepodległa” i najmniejszy odruch w tym kierunku budzi we mnie gwałtowną reakcję. Dajże więc temu pokój. Tak dobrze było mi w tych chwilach ostatniej przyjaźni, czemu zepsułeś ją tą spowiedzią, a raczej jeszcze nie tym, lecz czymś dalszym. Przecież ta reakcja z mej strony była natury etycznej, tak samo oburzyłabym się na kogoś innego, no, choćby brata — a dopiero Twoje męskie załamanie na rzekomą wzgardę kobiety (a nie człowieka — przyjaciela) nadało temu specjalny charakter… Cóż więc dziwnego, że w takich chwilach, kiedy mi z Tobą dobrze — przychodzą mi myśli i widzę możliwość kochania Cię gdzieś tam w dalekiej czy bliskiej przyszłości — zapominając na chwilę o… obrazie teraźniejszości. Przecież to jest zupełnie szczerze, tylko niepotrzebnie zajmuje takie miejsce honorowe w Twoich rozważaniach. Nigdy nie jesteś mi bardziej bliski jak w chwilach napadów tej bezinteresownej, niemęskiej dobroci. Wtedy… nie umiałabym Ci niczego odmówić i tyle mam dla Ciebie wdzięczności za te krótkie, przelotne nastroje.
Dlaczego więc nie zużyjesz tej woli na to, by być prawdziwie, bezinteresownie i tak po ludzku dobry? Sam przecież piszesz, że milsze Ci są chwile naszej rzadkiej „przyjaźni” od tych nastrojów oświetlanych lampką oliwną mego miłosierdzia. Czemu wybierasz drogę cięższą i… bezcelową? Czemu?
Ja.
19 lutego 1926
Jasieńko!
Więc sądzisz, że bezcelowe jest to powstrzymanie się od widzeń z Tobą? Mówisz kategorycznie, że „to nic nie pomoże”, a więc lepiej dać spokój. Że to już zawsze tak będzie, że po ucieczce od Ciebie będę wracał i znowu przyznawał się przed Tobą i przed sobą, że nic się nie zmieniło.
Gdybyś pomyślała, do czego by spełnienie Twoich życzeń co do mojego postępowania doprowadzić mogło, być może, wyrzekłabyś się ich. Gdybym mógł, gdybym umiał zrezygnować z Twojej miłości i zadowolić się przyjaźnią, świadczyłoby to bardzo źle o mnie i o moim uczuciu. Dowiodłoby Ci to, że naprawdę nie jestem nawet tyle wart, ile sam siebie cenię. Jeżeli bym się widywał z Tobą, wszystko musiałoby pozostać na martwym punkcie: wbrew woli, wbrew najoczywistszym argumentom zdrowego rozsądku, wracałbym zawsze do tego samego. Ale rozdźwięk pomiędzy życzeniem a realizacją byłby coraz większy i to konsekwentnie musiałoby doprowadzić do — w takiej czy innej formie — protestu wobec samego życia. Być może, że tu największą rolę gra fizyczne zbliżenie? Dlatego właśnie wyrzekam się go i chcę wolą przełamać to, co życie mi ciska pod nogi. Wolę cierpieć kilkakrotnie więcej kosztem ocalenia jakiego takiego szacunku dla samego siebie. A spotkania z Tobą, zaspakajając tylko na chwilę niedorzeczność mojego uczucia, równocześnie pognębiają we mnie godność osobistą, poczucie woli i siły, drażnią ambicję, rozbudzają zazdrość i prowadzą do rozpaczy. To, że piszę o tym, sądzę, że mnie nie upokarza — byłoby tak, gdybym coś przed Tobą taił, a Ty byś się tego domyślała. Zostanę więc do końca szczerym.
Wczoraj, dzisiaj i jutro (nie wiem, jak długo będzie trwać to jutro) — wiem to na pewno: nie wyrzeknę się ani jednej cząstki Twojego uczucia, nie zrezygnuję z niczego i nie ustąpię przed nikim i niczym — nawet przed absurdem. Jestem jak podsądny, który przyjmuje wyrok do wiadomości, ale bynajmniej — wewnętrznie — się na niego nie godzi. Posuwam to nawet jeszcze dalej: dobrowolnie podwyższam sobie wymiar kary, żeby zademonstrować samemu sobie i sądowi — że sądu nie uznaję. Tym sądem jest przecież los — ślepe, głupie zwierzę, które zawsze się na mnie rzuca.
Ale czas skończyć z tymi porównaniami. Myślę, że sprawiam Ci kłopot tymi listami i to wiecznie na ten sam temat, który dla Ciebie nie zawiera wiele ciekawego. To wszystko u Ciebie jest proste i jasne, sądzę nawet, że szczęśliwe: kochasz i jesteś kochana. Układasz sobie życie planowo i rozumnie, straszą Cię jedynie pewne kłopoty materialne, które, wierz mi, niewarte są Twojej troski. Dlaczegóż więc to Twoje tak dobrze zapowiadające się szczęście mam zakłócać swoim żalem i goryczą. Przecież życzę Ci szczęścia, bez względu na to, jaki mnie w związku z tym los czeka. Słusznie to zauważyłaś, że wytwarza się między nami coś wrogiego na tle tego, że wewnętrznie nie godzę się na to wszystko, co gra dziś największą rolę w Twoim szczęściu. Ale przecież ani Ty, ani ja nie możemy inaczej. I słusznie: Twego uczucia, które wierzę, jest szczere i silne, powinnaś bronić przed myślą nawet kogoś obcego, przed samą sobą nawet. Powinnaś je kultywować w sobie, wyogromnić, uszlachetnić. Wierzę, że tak powinnaś zrobić, choć ciężko mi przychodzi pisać o tym. A jeżeli tak, to po cóż moje listy, które mogą Ci nasuwać jakieś smutne myśli, mącić Twoją radość?
Jednak… jeszcze nie chcę teraz przerywać naszej korespondencji. Boję się, że tak by mi było za ciężko, więc wybacz te listy i odpisuj. Ale nie piszmy już o sprawach tego nieszczęsnego uczucia, zostawmy je losowi i… czasowi, który na wszystko znajdzie radę. Myślę, że w końcu po latach, a może nawet po miesiącach przynajmniej jedno z nas zmieni się…
Na przyszły raz napiszę Ci o swojej zaczętej pracy i wielu innych rzeczach. Daj mi znać jak najprędzej, czy potrzebna Ci flota (pamiętasz naszą umowę?), a natychmiast Ci prześlę, zwłaszcza że teraz spłynęło mi trochę więcej gotówki za Trzy salwy². Cieszę się złudzeniami, że w tej formie naszego stosunku — w korespondencji — da się utrzymać taki stosunek przyjacielski, o jaki Ci właśnie chodzi. Całuję Twoje ręce
Wł.
20.II
Mój Władeczku! Mylisz się — wcale, ale to wcale nie jestem rozanielona tą „papierową przyjaźnią”… czy naprawdę umiesz sobie powiedzieć, że to jest czymś zbliżonym do przyjaźni? Ależ Człowieku! Potępiaj mnie, rób, co chcesz — ale Ty istniejesz dla mnie zupełnie materialnie! Te abstrakcje są bardzo miłe, ale to nie jest wcale „wymarzony” przeze mnie stosunek przyjacielski. Chcę obcować z Tobą zupełnie po ludzku, jak z żywym przyjacielem… a Ty mi dajesz w zamian bardzo opanowanego co prawda, bardzo dobrze ułożonego „Człowieka-List”. Czy zawsze i w każdej roli mogą listy rozmowę i obcowanie z kimś miłym i bliskim zastąpić? Wiesz, to byłaby bardzo ułatwiona sytuacja życiowa… No, więc po prostu brak mi Ciebie. Amen. Więcej na ten temat pisać nie będę, bo mi wyraźnie zabroniłeś.
Słuchaj więc, Człowieku-Papierze! Daję Ci zupełną autonomię. Będę przeraźliwie spokojnie obserwować wszystkie Twoje eksperymenty (aż… dojdzie do przewidzianego przeze mnie epilogu). Będę wszystkie Twoje postanowienia „przyjmowała do wiadomości” — z dwojga złego, mając do wyboru zupełną separację z Tobą czy ten arcypomysłowy i patriotyczny sposób popierania Polskiej Poczty krajowej — wybieram ten drugi. Będę Ci odpisywała zawsze, choćby w braku atramentu „krwią serdeczną” — byleś i Ty pisał.
Co więc robisz??
Co to za „konkretne” zgryzoty, o których piszesz w liście poprzednim?
Właściwie — to muszę jeszcze na chwilę wrócić do odłożonego niby — na wieki — tematu.
Rzeczą jest jasną i zdecydowaną, że Twoje obecne sposoby i eksperymenty uważam za bezcelowe (o cynizmie kobiecy!). Dlaczego więc Ci ulegam (fee… przyłapałam się na posłuszeństwie), kiedy mi wcale z tym niewygodnie (nie możesz na moje potępienie przytoczyć argumentu o moim zachłannym egoizmie, bo jestem szczerze przekonana, że to dla Twojego dobra jest bez znaczenia), nawet nieznośnie, bo mnie ostatnio… przyzwyczaiłeś do rzeczy, które są obecnie skazane na banicję?! Ostrzegam Cię, że to, co tutaj^(*) wypisałam, może się przerodzić w zdecydowany bunt (pamiętaj, że jestem z Kalisza). Uprzedź więc Jana czy Mateusza, żeby powiedział, że pana nie ma w domu, jak przyjdzie ta pani, „co to już wiesz…”, i na wszelki wypadek nie przebywajw Ziemiańskiej.
To^(**) zaś jest bodaj ostatnim przebłyskiem mojego dobrego i bezinteresownego serca — bo może przystąpię do walnej bitwy, a wtedy planów moich nie zdradzę Ci, Przeciwniku! Takie to życie jest z natury parszywieńkie, a Tobie widać za mało, lub przyjaciół masz za dużo, że je tak sobie fatalnie urozmaicasz. No więc?!
Ja.
Aha! Nie tak zaraz, ale z 10 zł gdybyś mógł — to mi weksla do 4 III pożycz.
3. III
Władeczku!
Z góry robię to oto zastrzeżenie: list ten jest wyjątkiem, bowiem zasadniczo przeciwna jestem temu papierowemu systemowi. Uciekam się do tej formy porozumienia tylko dlatego, że nie mogę się z Tobą w tej chwili zobaczyć, a mam Ci coś niecoś do powiedzenia, a mianowicie: dlaczego mnie psujesz (do reszty)? Patrzę na te kwiaty i myślę, czym sobie na to zasłużyłam? Więcej masz złego niż dobrego ode mnie i robi mi się okropnie głupio, jak zwykle, kiedy przyjmuję coś niezasłużonego. Mam wrażenie, że wyzyskuję w brzydki sposób Twoje uczucia dla mnie. Ogarniają mnie dręczące skrupuły i jest mi z tym źle, a wiesz chyba z doświadczenia (oj, bogate ono już było…), że właśnie w takich chwilach unikam Ciebie, nawet jeśli Ty sam jesteś przyczyną takiego nastroju.
No, tak. To wszystko.J.
30.
Władeczku!
Jeszcze żyję i to nieźle.
Zapomniałam nawet po trosze, że istnieje gdzieś tam takie miasto jak Warszawa z groszowymi wydatkami, podłymi nastrojami, no i zwariowanymi ludźmi.
Jesteśmy „kolegami po fachu”³, bowiem zdążyłam się już dorwać do koła dramatycznego z moimi chłopakami.
Po tych chadekach, jawicach, tudzież enperowcach⁴ — ogarnia mnie na ich widok entuzjazm.
Same znajome i pełne zaufania — oblicza.
Jest zmartwienie, że to miasto ma te złe strony, a mianowicie: nie mogę dostać w żadnej księgarni… Róży⁵ ani numeru „Wiadomości” ze zdjęciami z tejże⁶. No co — poratujesz mnie?
Psy pozdrawiają Cię serdecznie i ja też.
Pisz —
Ja.
Czy pisujesz z Iną⁷?
Aha! Ile egzemplarzy Trzech salw wysłałeś do Kalisza?
Twierdzą, że doszły dwa?
9.
Przebóg… cóż to za szkarada …itd.
Żyważ to ręka me imię kreśliła?
Co się z Tobą dzieje i gdzie Twe ciało przebywa? Duch bowiem, śmiem twierdzić, że dosyć często w miejscu owym, gdzie słowa te kreślą.
Próżno szukam w całym piśmie choć jednego słowa żywą ręką wypisanego…
Ja.
13.
Władku!
Mimo słowa, które „się rzekło” — pies jest tylko jeden, ale chory. Pewnie paraliż (może postępowy), bo szpetnie nogami powłóczy.
Do św. Łazarza go nie zawiozę, bo na miejscu zdechnie lub się „wyliże”.
Koło 20 bm. wracam, jeśli do tego czasu wyzdrowieje — przywiozę Ci go niewątpliwie.