Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość jest warta starania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość jest warta starania - ebook

Justyna Dąbrowska zadaje swoim Mistrzom fundamentalne pytania o to, co w życiu najważniejsze, skąd czerpią pogodę ducha i witalność. Umie słuchać, a rozmówcy to doceniają. Hanna Krall pisała: „spieszmy się mądrze żyć” – to samo zdają się mówić bohaterowie książki Justyny Dąbrowskiej. Są nimi: Kazimierz Kutz, Danuta Szaflarska, Henry Z. Lothane, Magdalena Fikus, Joanna Gomułka, Andrzej Mencwel, Edward Pałłasz, Karol Modzelewski, Zofia Rosińska, Zygmunt Bauman, Aleksandra Jasińska-Kania, Irena Hausmanowa-Petrusewicz, Tadeusz Dominik, Danuta Cirlić-Straszyńska, Ryszard Horowitz, Michał Głowiński, Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Andrzej Strumiłło, Hanna Świda-Ziemba, Tadeusz Rolke, Wanda Wiłkomirska, Piotr Matywiecki, Krystyna Starczewska, Jerzy Jedlicki.

„Z unikalnym wyczuciem i wrażliwością Justyna Dąbrowska zabiera swoich rozmówców na wędrówkę po ścieżkach życia, żeby spróbować dotrzeć do punktu, którego wszyscy wciąż szukamy – odpowiedzi na pytania, po co i dlaczego przyszliśmy na ten świat. Dla dziennikarzy – znakomita szkoła warsztatu. Dla czytelników – piękny podręcznik życia. Niezapomniana książka” – Małgorzata Rejmer

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2804-1
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spojrzenie wstecz. Za siebie. Jak mało. Jak mało.

Ździebko wiary. Nadziei. Odrobinka schizmy.

Może jeszcze miłości najwięcej zostało.

A przecież prawie cały czas się wydawało,

Że to takie stromizny. Takie alpinizmy.

Witold Dąbrowski (1933-1978)

Moim Rodzicom

Kazimierz Kutz
(ur. 1929 – zm. 2018)

Reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, scenarzysta filmowy, pisarz, założyciel Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Poseł, senator, wicemarszałek Senatu w III RP.

Wyreżyserował ponad dwadzieścia filmów fabularnych, z czego sześć o Górnym Śląsku. Zrealizował między innymi filmową trylogię śląską Sól ziemi czarnej (1969), Perła w koronie (1971), Paciorki jednego różańca (1979), za który otrzymał Grand Prix Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 1980 roku. Drugi raz Grand Prix dostał w 1994 roku za film Zawrócony.

Kazimierz Kutz

Szykuj się

O starości chciałam porozmawiać.

Dobrze. Przyszła pani do specjalisty. Możemy rozmawiać. Słyszy pani, jaka tu cisza jest w tym domu? Właśnie taka powinna być starość. Cicha. Moje całe życie to był jeden wielki zgiełk, w filmie jest się non stop w zamieszaniu i z ludźmi. I stres. A na dodatek ja miałem dość ciężko na początku, bo zawsze byłem obcy. Inny. Nie miałem żadnego zaplecza – wokół innych reżyserów powstawały całe klany, wokół mnie nie było nikogo. Wie pani, to było ciężkie, ale dawało mi ogromny napęd. Ja się musiałem całe życie pchać. Na szczęście miałem zdrowie i temperament. Tego mi nigdy nie zabrakło. Dom też mnie przygotował do tego, żeby nie siedzieć bezczynnie – już jako dziecko byłem wytrenowany w życiu poza domem. Codziennie coś się działo, szedłem na chór albo do teatru, cały czas byłem zajęty. I było we mnie wielkie pobudzenie. Od samego początku.

Pan bardzo wcześnie wiedział, czego pan chce.

Tak. Wychodząc z domu, wiedziałem bardzo dobrze, jaki mam cel, i konsekwentnie do niego dążyłem. Chociaż to było kompletne szaleństwo. Wszystko inne odstawiłem na bok. Również życie rodzinne – przecież ja dzieci miałem bardzo późno, dopiero po czterdziestce. Najmłodsze nie skończyły jeszcze trzydziestu lat! Jak oni odeszli z domu, to ja teraz dopiero żyję. Moje życie to był jeden wielki mozół dlatego, że zawód reżysera jest strasznie obciążający. Dziś zrobić coś dobrego jest bardzo trudno, naprawdę. Dawno temu ludzie robili świetne filmy, a tu chodzi o to, by znaleźć dla siebie miejsce i zrobić coś wartościowego, czego nikt jeszcze nie zrobił. Wszystko musiałem podporządkować temu zawodowi.

Co panu dawało siłę?

To, że bardzo wcześnie wiedziałem, czego chcę. Poszedłem w kierunku, który był kompletnym wariactwem, przecież nikt w moim otoczeniu nie miał nic z filmem wspólnego. Ale nie zeświniłem się, wyrzekłem się wszelkich ideologii, nigdy nie byłem w żadnej partii. Byłem całkowicie niezależny i to mi bardzo pomogło.

Śląsk dał mi naturalny dystans i taką niezłomność, która pozwala nie dać się uwieść i nie zatracić się. To był mój kapitał początkowy. Ślązacy znają wartość ciężkiej pracy, są wychowani przez bardzo bogatą kulturę niemiecką – my przecież z chłopów folwarcznych staliśmy się niewolnikami przemysłu. U nas jest silna odpowiedzialność za rodzinę. A na dodatek w Polsce zawsze byliśmy gorsi, byliśmy uważani za przybłędów. I do dzisiaj tak jest. Przecież i dziś nie mamy pełnych praw, państwo polskie nie uznaje nas za grupę etniczną, której należy się jakakolwiek ochrona. To jest mój wewnętrzny ogromny ból, ale jednocześnie to mi dawało zawsze odporność i siłę. Być może dzięki temu bardzo wcześnie, bo mając czterdziestu lat, zrobiłem moje śląskie filmy i uzyskałem pozycję, stanąłem na własnych nogach. I mogłem troszeczkę się rozluźnić.

A teraz? Co pana teraz napędza?

Teraz jest wręcz przeciwnie. Teraz mam spokój. Wie pani, ja bardzo wcześnie zacząłem rozmyślać o starości. Jak założyłem rodzinę, to już wtedy zacząłem wyobrażać sobie swoją przyszłość. Myślałem, co wtedy będzie. Dziwne to jest, prawda? Może to też jest śląskie? Nie wiem. Trzeba wiedzieć, że to będzie ugór, że trzeba sobie ten czas jakoś zabezpieczyć. To też jest sprawa materialna. Trzeba odkładać pieniądze na ten czas. Trzeba myśleć dużo wcześniej o tym, jak człowiek będzie żył, jak się zestarzeje. Jakie są jego minimalne warunki. Człowiek do starości musi się szykować jak do komunii świętej.

Udało się panu przyszykować?

Wygląda na to, że tak. Nie ma pani pojęcia, jak ja się teraz cieszę tym domem. Mogę sobie tu być, siedzieć w ciszy. Mogę przyjąć panią albo i nie. Mam dużo czasu na to, żeby się rozkoszować chwilą, która mija. Tym, co tu się dzieje. Ten dom ma trzydzieści okien i jak jest słoneczny dzień, to samo krążenie słońca wokół domu jest czymś fantastycznym! To taki mój codzienny intymny spektakl! Z konieczności zawodowej jestem uwrażliwiony estetycznie i nurzanie się w pięknie jest materią mojej starości.

Dawniej interesowałem się młodymi ludźmi, zwłaszcza kobietami – strasznie mi to dużo czasu zajmowało. A teraz fascynuję się starością. Wie pani, że twarze starych kobiet są naprawdę bardzo piękne! Jestem w momencie łatwego kontaktowania się ze wszystkim, co żywe.

A samotność?

To prawda, wszyscy moi rówieśnicy poumierali – i to jest okropne. Ale na to nie ma rady, to jest nieuniknione. Wszystko żyje i umiera. Bardzo przeżywam śmierć każdego przyjaciela, choć muszę pani powiedzieć, że mam ich niewielu. Nie miałem daru gromadzenia wokół siebie ludzi. Zawsze byłem na boku.

To jak sobie radzić z przemijaniem?

Tym, że powoli człowiek się degraduje fizycznie, trzeba się bawić. Na starość trzeba trzymać poczucie humoru i z niedołężnienia swojego się śmiać. No przecież nie mazgaić się!

Ja byłem całe życie bardzo aktywny intelektualnie i to też mi się teraz bardzo przydaje. Od dwunastu lat piszę co tydzień felietony, więc muszę być na bieżąco. To mnie napędza, pomaga mi żyć i być aktywnym. Jak we wtorek wysyłam felieton do redakcji, to natychmiast się rozglądam za następnym impulsem. Jestem zawodowym opowiadaczem i do mnie lgną różne opowiadania, tylko muszę się trochę porozglądać. Trzeba też mieć wiedzę o sobie samym i do siebie dystans. Ja byłem na wielkiej wyprawie, niech pani spojrzy – wyszedłem z kompletnego dołu, ze śląskiego familioka, i wyszedłem na szczyt. Nikt mi nie pomógł. Sam musiałem sobą gospodarować. Musiałem być skupiony na tym, co najważniejsze.

A jakieś błędy pan popełnił po drodze?

Zawsze są jakieś błędy. Przecież myśmy byli pierwsi. Przed nami nikogo nie było. Myśmy nie mieli pojęcia, jak się robi filmy. Asystowałem przy Pokoleniu Wajdy, robiłem z nim Kanał. To wszystko był jeden wielki eksperyment, i to na ogromną skalę. Klęska jest rzeczą nieuchronną. Życie to jest mozolne wędrowanie do przodu i padanie na kolana. Rzecz jest nie w klęsce, tylko w tym, jak my się z niej dźwigamy. Ja z klęski wychodziłem mądrzejszy i silniejszy. Chciałem się zawsze dowiedzieć, dlaczego to się stało. Na tym polega doświadczenie.

Jak się zorientować, kiedy odejść z czynnego działania?

Teoretycznie odchodzi się, jak się dobiega do emerytury. Na Śląsku do ludzi starość przychodziła zawsze bardzo wcześnie – pracowali w fatalnych warunkach, chorowali i umierali. Tak było. Nic nie poradzimy. W związku z tym wszyscy bardzo czekali na emeryturę. Chcieli trochę pożyć. Ponieważ mężczyźni rzadko dożywali emerytury, obcowałem głównie ze starością kobiet. One bardzo wcześnie musiały zastępować mężczyzn, często zostawały same i musiały zarządzać tym wszystkim. Ja pochodzę z bardzo mądrej rodziny, w której kobiety tworzyły mocne zasady i rządziły. To jest dziś trudne do wyobrażenia, jak one sobie radziły. Babka miała dwanaścioro dzieci, tylko jedną córkę. Każdy chłopak dostał instrument, stworzyli orkiestrę i dzięki temu potem zarabiali. Ona stworzyła taki rodzinny dom kultury.

Byłem pierwszym wnukiem, który szedł się dalej uczyć. Zanim wyszedłem z domu, miałem do babki iść na rozmowę i pamiętam to, jakbym miał iść do papieża. Ona się nosiła z chłopska, stała przede mną i mówi: słuchaj, ty już masz swój rozum, pójdziesz w świat. I czy ty wierzysz w Boga, to nie jest takie ważne, ale ważne, żebyś był przyzwoitym człowiekiem. Takim, który nie jest świnią i nie krzywdzi innych. Jeśli coś zrobisz, to się przyznaj i ponieś konsekwencje. To była najważniejsza sprawa. Chodziło o to, żeby nie przynieść wstydu.

To pana trzymało? Ten przekaz?

To było niesłychanie ważne. Babka mówiła, że grzech trzeba tępić, ale nie człowieka. I ja miałem te zasady mocno wpojone. Jak się tułałem po świecie, to na dnie miałem zawsze taką myśl – czy nie przynoszę wstydu mojej matce, która mnie wychowała i która od dziecka nam zawsze dawała prawo wyboru. Mówiła: wybieraj, ale odpowiadaj. Jak coś nabroisz, to powiedz, żebyś nie zrobił tego drugi raz. To był mój pancerz ochronny. I dzięki temu świadomie patrzyłem na świat. Do dziś żyję z obserwacji i z pojmowania innych.

To jest nas tu dwoje specjalistów od psychologii. W takim razie niech pan mi podpowie, kiedy należy zejść ze sceny?

Nigdy. To tak jak z grzechem. Grzeszyć jest wielką przyjemnością. Małe grzechy to jest cudowna sprawa. Póki żyjemy, to grzeszymy. Nie ma rady.

A małe grzechy to są które?

No jak to? Wszystkie te z erotyką związane.

To one są małe?

A duże?

A w Boga pan wierzy?

Nie. To się stało, jak miałem piętnaście lat.

I nie wróciło?

Nie. Myślę, że Boga nie ma. On istnieje tylko w wyobraźni ludzi. Jest w nas potrzeba Boga, bo człowiek marzy o tym, żeby tu był jakiś porządek. Żeby ktoś nad nim czuwał.

Po śmierci nic nie ma?

Nie. Całe życie byłem tego pewien. Kiedyś psioczyłem na Kościół, ale teraz mi to przeszło. Miałem bliskich mi księży i nawet biskupów. Oni mieli łaskę wiary, a ja nie. Mam wielki szacunek do porządku świata, ale w żadnej sekundzie to mi się nie łączy z jakimkolwiek poddaństwem. Wiara pozbawia człowieka jakiejś sfery wolności, jak człowiek wierzy, to jest słabszy, oddaje dobrowolnie pewną część wysiłku, którą trzeba ponieść, jak się żyje na własny koszt.

A o śmierci myśli pan czasem?

To jest tak jak jutrzejszy dzień. Ona przyjdzie, bo przyjść musi. Nie ma co o niej myśleć.

Boi się pan?

Nie. Śmierci się nie boję. Boję się cierpienia, czyli tego, co śmierci może towarzyszyć. Ale przy dzisiejszej rozwiniętej medycynie... Mam nadzieję, że ból potrafią już uśmierzać. Śmierć jest końcem udręki.

Jak to?

Tak to. Życie jest straszną udręką. Męczarnią. Żeby coś zrobić, trzeba się strasznie namęczyć, żeby znaleźć swoje miejsce, żeby jakoś siebie określić. To jest męka. Cała sztuka polega na tym, jak tę mękę przeżyć. To przecież chwila jest to nasze całe życie. Więc śmierć jest ulgą. Wszystko się kończy śmiercią i tym się nie ma co zajmować.

A przygotować się jakoś można? Porządki jakieś zrobić?

Ale jakie? Ja mam wszystko uporządkowane. Osiągnąłem, co mogłem. Nie skurwiłem się i nie zidiociałem. A bardzo się bałem zidiocieć. Te felietony mi dużo dają, bo mnie mobilizują – nie mogę przecież wyjść na kretyna. I nie mogę przynieść wstydu mamie. Na szczęście mam silną tożsamość i to mnie trzyma w pionie. Całe moje działanie służy temu, by Ślązacy swoją tożsamość utrwalali. Żeby wiedzieli, skąd się wzięli. Bo oni niestety dosyć dupowaci są. To cotygodniowe pisanie nie pozwala mi skapcanieć, mam wymuszony wysiłek intelektualny, a ciało się podporządkowuje.

Ciało się słucha?

Oczywiście. Do miejsca wyznaczonego genetycznie. Nieużywane organy obumierają za życia, dlatego trzeba używać umysłu. Mózg to nasz najważniejszy organ.

Zmartwił mnie pan, że życie to mordęga jednak jest.

Straszna. Ale nie mamy na co się skarżyć, bo widzimy co dzień, jak wygląda życie w innych częściach świata. My żyjemy w Europie, świecie uformowanym i póki co bez wojen. Niech się pani tak nie krzywi, życie musi być mordęgą.

Musi?

Człowiek po to żyje, żeby się ścigał. Żeby toczył swoje jajo, z którym się urodzi, dlatego że świat się rozwija i cały czas eksperymentuje. Gdyby od tej strony spojrzeć, to niewątpliwie artyści są jakimiś mutantami. Może tu natura coś kombinuje, może oni są forpocztą jakiegoś nowego gatunku? Siłą artysty jest jego intuicja, połowa mojego sukcesu opiera się na intuicji. Mnie się zdarzały rzeczy, o których nawet nie wypada mówić, żeby się nie ośmieszyć, ale wiem, że mam ogromną wyobraźnię. I to nie tylko chodzi o to, że ja świetnie wyczuwam emocje, ale czasem wiem, na co się zanosi. Jak robiłem filmy, to dokładnie widziałem, jak coś powinno wyglądać, i czasem to osiągałem, dokładnie to, co intuicja mi pokazała. Ale to wymaga ogromnej pracy, wysiłku i ogromnego partnerstwa ze strony aktorów.

Czuje się pan spełniony?

Absolutnie tak. Ja mam osiemdziesiąt osiem lat! Teraz moją radością jest ten dom. On mi uratował życie. U mnie jakiś czas temu wykryto raka. Byłem w poważnym stanie, ale nie byłem gotowy na śmierć. Lekarze powiedzieli, że muszę natychmiast wypieprzać z Warszawy, muszę znaleźć dom na wsi, który nie będzie miał schodów. I jak pani widzi, ja tu nie mam schodów. Przewalczyłem tego raka, może jednak tak jest, że jeśli nie jest za późno, to wiele można silną wolą zwalczyć.

Ja byłem już raz śmiertelnie chory i nawet doktorat na ten temat napisali, bo nie powinienem chodzić o własnych nogach. Miałem straszną chorobę i wyszedłem z niej, nikt nie wie dlaczego. Wie pani, z domu się jednak bardzo dużo wynosi. My jesteśmy przedłużeniem poprzednich pokoleń. Ja mam bardzo dużo z mojej babki, z matki. Nie ma pani pojęcia, jakie one były mądre, jak tworzyły relacje z ludźmi...

Wygląda na to, że wiele pan kobietom zawdzięcza.

Tak. I wbrew pozorom mam dużo cech kobiecych. Uwielbiam kobiety i mam do nich słabość. W młodości moja matka myślała, że jestem nienormalny. Bo ja czasem do naszego ogródka przyprowadzałem dziesięć dziewcząt. Z miasta je zbierałem.

Dziesięć naraz?

Na marchewkę! Żeby matce zrobić żart. Na Śląsku w tych sprawach... Tam erotyka jest dosyć tępa. A dla mnie kobiety od zawsze były źródłem piękna. To właściwie jest dla mnie najważniejsze źródło estetycznego pobudzenia.

Mówił pan, że ma dużo cech kobiecych.

Myślę, że tak. Jestem bardzo opiekuńczy. We wszystkich swoich małżeństwach robiłem zakupy, gotowałem. Dokładnie znam się na mięsach, lubię robić zakupy, chodzić po targu. Dawniej w ogóle nie miałem czasu, a teraz, jak jadę na zakupy, to zwiedzam sklepy jak muzeum i ciągle patrzę na rzeczy nowe. To niesłychane bogactwo przypraw!

Co dzisiaj będzie pan gotował?

Mam już przygotowane mielone. Oglądam namiętnie programy kulinarne w telewizji, a jest ich mnóstwo. Jest kilku takich wspaniałych wariatów, kucharzy, którzy jeżdżą po świecie. Pokazują inny świat, inne kultury kulinarne, oglądam to zamiast polityki. Też się trochę uczę, lubię wszystko, co z Azji przychodzi. Te różne ziarenka, różne smaki niespotykane.

Aż się panu oczy zaświeciły.

O tak! Samo gotowanie nie wystarczy, ja lubię gotować dla kogoś. Teraz z Robertem Siewiorkiem piszemy książkę i ja mu gotuję różne rzeczy, a on tak żre, że pani nie ma pojęcia! W tym, co ja mu daję, jest ze trzydzieści przypraw, tylko on o tym nie wie. I to jest przyjemne, że mu to tak smakuje!

Dawniej robiłem film i ktoś go z przyjemnością oglądał, a teraz ludzi karmię. To też mi wypełnia czas. My sobie rozmawiamy, a w kuchni coś się gotuje. Taką zupę wymyśliłem. Gotuję żeberka z ziemniakami, żeby się kartofle lekko rozgotowały, co daje pewną gęstość. Potem wrzucam do tego torebkę szpinaku, on ma taką właściwość, że staje się znikomy, ale daje smak, do tego czosnek i wędzony boczek. Jak to jest gotowe, to wyjmuję ten boczek i mam zupę, którą preparuję różnymi dodatkami. Fantastyczna wychodzi! Gęsta i pożywna. I jaka ona jest ładna! Biała, ale ma zielone listki, fajnie wygląda. I myślę sobie: a teraz zrobię eksperyment i do tej zupy, co mi została, wrzucę jasia i ugotuję go na małym ogniu. To nie koniec. Potem będę kombinował dalej. Może dam jeszcze bułgarskiej przyprawy, ona jest czerwona, doda koloru nowego. Do tego dodam świeżego masła z ziołami i jest wspaniały obiad.

Bardzo zmysłowa opowieść! Panie Kazimierzu, a ile pan ma lat tak w środku?

Dwadzieścia cztery. Nie więcej.

marzec 2017Danuta Szaflarska
(ur. 1915 – zm. 2017)

Aktorka, łączniczka w powstaniu warszawskim. Zagrała w ponad pięćdziesięciu filmach i ponad stu spektaklach teatralnych. Była związana ze wszystkimi najważniejszymi polskimi teatrami: Starym Teatrem, Teatrem Narodowym, Ateneum, Współczesnym, Rozmaitości. Odznaczona Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

Danuta Szaflarska

Myślę do przodu

Czy o czymś pani myśli dziś zupełnie inaczej niż wtedy, gdy Pani była młoda?

Proszę pani. Wojna zmieniła wszystko. Zaczęłam inaczej widzieć życie.

Wie pani, ja bardzo dużo czytałam, od dziecka, po prostu bez czytania nie mogłam żyć. I po wojnie wzięłam do ręki jedną z tych moich ulubionych książek, żeby sobie coś przypomnieć – to było Colas Breugnon Rollanda – i ja to rzuciłam, bo to już było dla mnie zupełnie nieciekawe. Okazało się, że to mnie w ogóle nie interesuje!

Wojna była wstrząsem.

Wszystko przewartościowała.

Wszystko! Ja pani mówię o książkach, ale zmieniło się wszystko. Sens życia. Doceniłam jego wartość. Ale strasznie mi siadło zdrowie po tym. Miałam takie stany apatyczne. To była reakcja na to, że mi się ciągle wszystko przypominało... Siedziałam i nic mi się nie chciało.

Takie odrętwienie.

Ja do dziś pamiętam ten transport, jak nas po powstaniu wyrzucali z Warszawy. Jechaliśmy w takich lorach i było tyle ludzi, że trzeba było prawie cały czas stać. Trzydzieści sześć godzin. Pamiętam, że było mi zimno, był już październik. Nie będę tego opowiadać, bo to są okropne historie.

Nie musi pani opowiadać...

Ja całe trzydzieści sześć godzin trzymałam na rękach Marysię, która strasznie kasłała, bo była okropnie zaziębiona. Jakiś człowiek siedział w kucki i powiedział, żebym mu siadła z tym dzieckiem na kolanach. Mówię mu, że on tak długo nie wytrzyma, a on na to: niech się pani nie martwi, to są protezy. On potem wyskoczył z tego wagonu. A później usłyszeliśmy strzały.

Pamiętam też wszy. Wszędzie.

To wszystko jest bardzo żywe w Pani pamięci.

Tego się nigdy nie zapomni, do śmierci. Ani wojny, ani tych bomb, ani trupów. Tych strasznych rzeczy się nie zapomina. Sześćdziesiąt trzy dni spało się na podłodze. Nie przebierałam się, nie myłam, nie było gdzie. Nie chcę o tym opowiadać, bo mi to szkodzi, źle się potem czuję.

Ja nie chcę dopytywać, tylko się zastanawiam, jak z pamięcią o takich rzeczach można dalej żyć?

Można, można cudownie! Ja mam tyle radości w sobie!

No właśnie, jak pani to robi?

Odkładam, nie myślę. Choć sama pani widzi, czasami to wraca i wtedy pamiętam wszystko, każdy szczegół. To są takie obrazy malarskie. O jednym pani opowiem.

Chce pani?

W czasie okupacji, to był czterdziesty drugi rok, tak się złożyło, że udało nam się do Mszany Dolnej pojechać, bo tam mieliśmy przyjaciół, na wakacje. Jednego dnia coś potrzebowałam załatwić w magistracie i kiedy schodziłam po schodach, zobaczyłam na półpiętrze otwarte okno z widokiem na przepiękny ogród. Stanęłam w zachwycie. Był sierpień, jabłonie w tych cudownych jabłkach, ogród w kwiatach, lilie, wszystko miało takie piękne kolory w słońcu, cudowny obraz. Ale zauważyłam, że część lilii jest połamanych i że one są żółte. I kiedy się przyjrzałam, zobaczyłam, że w niektórych miejscach są chmary much. I wtedy zobaczyłam kałuże, cztery ogromne kałuże krwi.

Ja tych barw, tego obrazu nigdy nie zapomnę. Okazało się, że tam zamordowano dziewięć Żydówek, Niemcy je zamordowali. I proszę sobie wyobrazić, jak oni je mordowali, że pozostały cztery kałuże, ogromne kałuże krwi...

........

Ja mam doskonałą pamięć wzrokową i wszystko mam zanotowane, co się wydarzyło.

Bardzo poruszający obraz.

Tak... Ja miałam życie bardzo różnorodne i bogate. I wie pani, jaka korzyść z tego? Mam ogromny materiał do swojej pracy zawodowej. Właściwie nic nie jest mi obce.

Brzmi pięknie, ale i przerażająco.

To są straszne historie, ale w tych strasznych czasach zdarzało nam się też śmiać... Pamiętam podwórze na Poznańskiej, pod jedenastką. Tam była studnia i długa kolejka po wodę. Na tym podwórzu były też groby. To się siadało na takim grobie i opowiadało dowcipy. Żeby sobie skrócić czekanie. Wie pani, to były czasy pełne makabry, ale myśmy byli młodzi. Musieliśmy się śmiać... Śmierć z początku nas szokowała, a potem przywykliśmy. Bo była wszędzie dookoła. Ale niech się pani nie boi, ja mam też wiele pięknych wspomnień. Miałam cudowne dzieciństwo, jak z bajki, i ono najsilniej we mnie siedzi.

Jak pani o tym zaczyna mówić, to się pani oczy śmieją.

Wie pani, dlaczego to dzieciństwo było takie zaczarowane? To było za pierwszej wojny. Galicja, góry na granicy Słowacji: Piwniczna-Zdrój i Kosarzyska. Dzika wieś, tam żyli jak za Piasta. Nikt nie znał liter, nie pisali, nie czytali. Zamiast lekarza – znachorka.

Nie mieliście prądu, prawda?

No nie, i z naftą też był kłopot. Prawie po ciemku siedzieliśmy, były takie małe lampki naftowe. Ja się tam urodziłam, tam się chowałam. Rodzice byli nauczycielami. Zanim wybudowano piękną drewnianą szkołę (jak miałam pięć lat, w dwudziestym roku), uczyli w ciemnej izbie: parę ławek na klepisku, na ścianie tablica. Dzieci nie miały zeszytów, tylko tabliczkę i rysik. Mama uczyła je liter.

Dzieciństwo było zaczarowane. Absolutnie! Miałam nieustanny kontakt z naturą. W domu jadłam i spałam, poza tym byłam na dworze. I cały czas z dziećmi – przy krowach, w lesie, nad potokiem. Mnóstwo było zajęć, mnóstwo rozrywek szalonych, dzikich zabaw... Mówiłam gwarą, do dziś ją pamiętam.

Wierzyło się w różne rzeczy. Był wodnik w potoku – nie weszłabym do tej wody, bobym się bała, że on mnie wciągnie. Był rycerz na czarnym koniu, co to o północy łańcuchami dzwonił koło folusza. Mnóstwo było strachów, dziwów różnych... Widziałam, jak odczyniali uroki; jak kogoś głowa bolała, to asystowałam przy odczynianiu. Sama wędrowałam po lesie. Moją największą rozrywką było łapanie zaskrońców. Nie zabijałam ich, ale złapać je to nie jest taka łatwa sprawa. Nauczyłam się tego od kota, bo obserwowałam, jak on łapie myszy.

Siedzi przy dziurze przyczajony?

Nie, troszkę dalej i w ogóle się nie interesuje. Obojętny. Jak mysz wyjdzie, też jest z początku obojętny, dopiero jak ją ma na jeden skok, to wtedy. I tak robiłam z zaskrońcami. Nie będę pani opowiadać, bo pani nie będzie łapać myszy, ale jak pani chce, mogę panią nauczyć.

Wie pani, w tym dzieciństwie były też trudne chwile. Ojciec umarł, jak miałam dziewięć lat. Ukochany brat zginął w 1939 roku, był w kawalerii. Moje życie nie jest usłane samymi różami, dużo się nacierpiałam.

Mówią, że cierpienie wzbogaca...

Nie, ono niszczy. Wie pani, jak ojciec umarł, to mama przeniosła się do Nowego Sącza, bo trzeba było dzieci kształcić. I to zetknięcie z miastem było okropne. Przede wszystkim musiałam chodzić w butach na co dzień, a na wsi chodziło się boso. Na dworze od kwietnia do listopada, a w domu cały rok. Buty wkładało się do kościoła. Jak potem, już jako dorosła, poszłam ze znajomymi na Turbacz, to zdjęłam buty i dalej szłam boso.

Skąd te chochliki u pani w oczach?

Bo się cieszę wszystkim. Mam dziewięćdziesiąt siedem lat, ale myślę do przodu: robię plany, pracuję, gram w teatrze...

A co jest w aktorstwie takiego fantastycznego?

To jest jak bakteria, którą się człowiek zaraża!

To jest pani chora na teatr?

Tak jest w każdym artystycznym zawodzie. Samo tworzenie czegoś, czego przed chwilą jeszcze nie było, jest fascynujące. Zbudować rolę od samego początku. Choć potem samo granie, wychodzenie wieczór w wieczór na scenę bywa męczące. Wie pani, z nami, aktorami, jest taki kłopot, że jak nie gramy, to się martwimy, ale jak za dużo gramy, to też nie jest lekko. To jest duży wysiłek, fizyczny i psychiczny. Ja jestem po spektaklu zmęczona. Trzeba, grając, o wszystkim pamiętać – o tekście, o partnerze, o widowni. Czasem partner się zgubi albo ja się zgubię, a on mnie ratuje... To wymaga ogromnej koncentracji. Jak u kierowcy, który musi widzieć, co dzieje się z przodu, z tyłu i z boku... A jeszcze trzeba pamiętać tekst i być tą postacią. I nie można pomyśleć o niczym prywatnym! Jak pomyślę o czymś prywatnie, to już nie ma postaci. Znika. Bo ja z niej wychodzę.

Kiedy gram, to jakbym nałożyła inną sukienkę. Inaczej chodzę. Wchodzę w innego człowieka. A przy tym jestem świadoma, że jestem na scenie.

Skoro to jest takie wyczerpujące, to skąd ta radość?

Z tworzenia postaci. I bycia nią. Grania. Ja mogę grać w kilku sztukach naraz i to mi się nie plącze. Mnie strasznie cieszy to, że pracuję. Uważam, że praca jest błogosławieństwem, a emerytura dobra jest chyba dla tych, którzy nie lubili swojego zawodu. Żeby być szczęśliwym, trzeba wybrać zawód, który się kocha.

I teraz mam ogromne szczęście, bo gram u Grzegorza Jarzyny! Mało tego, ja jestem u niego na etacie, czy pani uwierzy? Poprosił mnie na etat. Jak miałam siedemdziesiąt lat, poszłam na emeryturę, nie chciałam już dłużej pracować w Dramatycznym. A teraz gram w Narodowym, gram u Grzegorza. Uwielbiam to.

Pani nic nie mówi o smutku, tym smutku związanym z przemijaniem, upływem czasu.

Najtrudniejsze dla kobiety jest, jak kończy trzydzieści lat. To jest najgorsze. Bo ona wtedy wie, że opuszcza młodość. Tak było ze mną. A potem to już była zabawa! Pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt!

Niczego nie brakuje?

Nie, nie, mnie to bawi. A najbardziej by mnie bawiło, żeby skończyć sto lat.

To już niedługo!

No, to jeszcze trzy lata. Nie wiem, czy się uda, bo jednak człowiek jest coraz słabszy...

Umówimy się, że się uda.

Wie pani, ja nie uznaję jubileuszy. Bo na urodzinach jest tak samo jak na pogrzebie. Wszyscy mówią o człowieku tylko dobrze. A jubilat siedzi i przyjmuje te hołdy. Albo jest w trumnie. Przecież to nie może być szczere.

Wie pani, ja się wiekiem nie przejmuję. Nie robiłam żadnych operacji, nie chodzę do kosmetyczek... Kupuję jakieś tam kremy, ale wiem, że to i tak nic nie pomoże. Nie lubię patrzeć na siebie w lustrze, nie podobam się sobie, ale trudno, mówię. Ślepnę – no trudno, głuchnę – no trudno, tak to się już robi z wiekiem. Oczywiście trzeba dbać o zdrowie, trzeba czasem iść do lekarza. Wie pani, ja jestem chora na serce, mam niewydolność, ale się tym nie przejmuję. Mam swoją lekarkę i biorę lekarstwa, które mi przepisuje, a prowadzi mnie przeszło dwadzieścia lat! Wspaniały kardiolog.

Dobrze panią prowadzi.

Tak, z tym że ja nie słucham jej rad. Ona jest przerażona moimi wyczynami. Na scenie i tym, że latam po świecie. Choć do tego już się przyzwyczaiła, bo ja uwielbiam latanie.

Nie boi się pani?

Dlaczego się mam bać, bardziej można się bać samochodu, bo tylu idiotów jeździ po szosach. I pijaków. Miałam wypadek i wiem, ile się nacierpiałam. Mam uszkodzenia kręgosłupa, ale też się tym nie przejmuję, bo co mam zrobić.

To, czego nie mogę zmienić, muszę przyjąć i dalej się cieszyć, że żyję.

Coś jeszcze sprawia pani radość?

Zbudowałam domek w Kosarzyskach. Uwielbiam tam odpoczywać, chociaż martwię się, że tak strasznie zniszczyli te lasy. Bo obsypywali je trucizną z samolotów, żeby zniszczyć robactwo. Zamiast zostawić tę robotę dzięciołom. I doszło do tego, że zaczęły padać dziki, sarny... A rysie zeszły do wsi, mimo że ryś unika człowieka. Ja też się zetknęłam w lesie z rysiem, jak zbierałam grzyby. Ciągle ktoś koło mnie chodził. Z początku to mi nie przeszkadzało, ale potem zastanowiło mnie, że nie słychać żadnych trzasków, że te gałązki tylko tak smyżą. I pomyślałam: to jakieś zwierzę chyba. Przykucnęłam i naprzeciwko zobaczyłam mordkę rysia. Jak się wystraszyłam, jak skoczyłam, to strasznie się zakotłowało – on też uciekł.

Jak się dowiedziałam, że w Kosarzyskach zrobili asfaltową szosę przez wieś, to przez osiemnaście lat tam nie pojechałam. Bo wiedziałam, że przyjadą ludzie z miasta i będzie hałas, chuligaństwo, pijaństwo. To była porządna wieś, domów nie zamykano. Na szczęście nie jestem przy samej drodze, tylko w lesie, i bardzo lubię tam być. A najbardziej sama.

Sama?

Tak jak tu, w mieście, mieszkam sama.

Nie z rodziną?

Nie mogłabym. My się odwiedzamy, córki, wnuki do mnie przychodzą codziennie, ale nie mogłabym mieszkać z kimś. Przyzwyczaiłam się. Mówiła mi mama, że jak dorosnę, to będę mieszkać sama. To trochę jak z pszczołami w ulu. Nowa królowa zakłada nowe gniazdo. Dwie w jednym ulu się nie zmieszczą. A trutnie, jak są już niepotrzebne, to się je zabija. Ja to wiem, bo u nas w Kosarzyskach była pasieka.

Miałaby pani jakąś radę dla młodych, co dopiero wchodzą w życie?

Żeby wybrali zawód, który będą kochać. To jest najważniejsze. Jeżeli nawet się pomylą, to warto jeszcze zmienić. Ja to wiem, bo moja mama była nieszczęśliwa, że była nauczycielką. Marzyła, żeby być aktorką, i jej marzenie spełniło się we mnie.

To ważniejsze niż dobrze wybrać partnera życiowego?

Och, mnie się nie udało, dwukrotnie wychodziłam za mąż i nie udało mi się. Uważam, że się nie nadaję. Mężczyźni nie rozumieją tej pracy, a poza tym są zazdrośni. Mój pierwszy mąż był pianistą. Pianista musi mieć żonę, która się nim opiekuje i dba o niego.

Pewnie przede wszystkim o te ręce?

Musiałam robić wszystko. Nosić, wszystkie ciężkie roboty wykonywać, ale to nie o to chodzi nawet, tylko mąż po wojnie zażądał, żebym rzuciła zawód. I rozstaliśmy się, ale przyjaźnimy się do dziś. Dobrze mieć przyjaciela całe życie, tyle że do tego nie trzeba wcale brać ślubu.

A w czym pani gra teraz?

Gram u Jarzyny w Między nami dobrze jest. Ja marzyłam o takim teatrze! Moja postać nazywa się „osowiała staruszka na wózku inwalidzkim”. Ja tam mówię językiem przedwojennym, na przykład: „raźno stukotały na bulwarze moje pantofelki z ciemnej skórki, już na naszym byłam podwórku, już rozwarłam bramę, już stałam u drzwi naszej kamienicy, już dłonie wyciągając do młodszego rodzeństwa, gdy wtem się spostrzegłam, że podczas nadrzecznej przechadzki coś niefortunnie przyczepiło mi się do obcasika pantofelka...”.

Albo mówię „serce tłukło się w piersi, jak słowiczek schwytany”, a na to „wnuczka” mówi „w słoiczek”, wnuczka mówi dzisiejszym językiem, ja mówię o Wiśle, kąpielach, jak cudowne to było przed wojną, a ona mówi: „ja też lubię się kąpać, jak wychodzę, parskając benzyną, i potem mam odrę”.

To jest o spotkaniu różnych światów. Pani rozumie język swoich wnuków?

Oczywiście! Jestem w wielkiej przyjaźni z wnukiem i wnuczką. Wnuk już jest dorosły, ma dwadzieścia osiem lat. Jak miał trzy lata, uczyłam go na nartach jeździć. Nie ma bariery między nami. Ja zresztą gram u Grzegorza z młodymi ludźmi i wszyscy mówimy sobie na ty mimo różnicy wieku. Oni mnie traktują jak rówieśnicę, a przy tym się mną opiekują. To jest cudne.

Nie mają poczucia, że pani jest z innego świata?

Nie. Uważają, że jestem aktorką współczesną. Koniecznie musi pani to zobaczyć. Jestem szczęśliwa, że tam gram!

Jak to zrobić, żeby być w dziewięćdziesiątym siódmym roku życia tak radosną?

Szczęście daje to, że się żyje. Muszę trochę spraw przygotować ze względu na śmierć, ale to są rzeczy bardziej urzędowe. Muszę się zabezpieczyć, bo moje dzieci nie będą mnie miały za co pochować. O wszystkim muszę myśleć.

Tym się ZUS zajmuje, jest zasiłek pogrzebowy.

Chodzi o miejsce. Ja już je wykupiłam, tylko muszę płytę zrobić dla dziesięciu urn. Nie uznaję trumien, one tylko miejsce zajmują. Poza tym jest lęk.

Lęk?

No tak, że obudzę się w tym grobie.

W dzisiejszych czasach to chyba się nie zdarza.

Owszem. Znałam kiedyś takiego reżysera, on zawsze był ubrany na czarno, nawet bieliznę nosił czarną. Dlaczego? Dlatego, że kiedyś prawie umarł... No ale wtedy na szczęście nie zamrażali w szufladach, tylko były stoły w kostnicy, i on leżał na takim stole. Przynieśli ubranie, żeby go ubrać do trumny, i okazało się, że on żyje.

Jest lęk przed obudzeniem się w trumnie, a lęk przed samą śmiercią?

Każdy się boi śmierci, ale ja o tym nie myślę. Po co mam myśleć, skoro to jest nieuniknione. Ja myślę o życiu, a o tym – no trudno, przyjdzie, to wtedy będę się bała, jeżeli zdążę zauważyć. Bo może spadnę z samolotem?

Jakoś mnie ta wizja nie śmieszy... Czy wiara w Boga pomaga?

Ja byłam wychowana religijnie, bo na wsi ksiądz cały czas opowiadał o tych diabłach, jak będą nas w smole smażyć, jak ten Pan Bóg karze za wszystko. Więc ja nie lubiłam Pana Boga, bo był taki groźny. Lubiło się Jezuska i Anioła Stróża. Mama przed śmiercią nie bardzo się chciała wyspowiadać, ale w końcu się zgodziła, tylko poprosiła, żeby ten ksiądz, co przyjdzie do niej, był wesoły. Ale potem miałam taki czas, że czterdzieści lat nie chodziłam do kościoła...

I dopiero w czasie stanu wojennego, zaraz na początku, jak byłam w Komitecie Prymasowskim, to na jednym procesie, w sądzie (bo ja chodziłam na procesy) usiadł koło mnie młody człowiek i przedstawił się: jestem księdzem, Popiełuszko się nazywam. I w przerwie on mówi do mnie: idziemy na kawę? O, myślę sobie, to już dobrze. No i na kawie się okazało, że to bardzo sympatyczny człowiek. Któregoś dnia on mówi: mam do pani prośbę, ja takie msze za ojczyznę odprawiam i czy pani by się zgodziła przeczytać w kościele wiersz? Ja mówię, że ja nie chodzę do kościoła, że jestem niewierząca. A on mówi, nie szkodzi, to chodzi tylko o przeczytanie wiersza. No i poszłam tam, przeczytałam wiersz, potem drugi i zaczęłam chodzić na te msze. Ale cały czas on wiedział, że ja jestem niewierząca. Tylko w ogóle mu to nie przeszkadzało. I w osiemdziesiątym trzecim czy osiemdziesiątym czwartym roku, już nie pamiętam, ja mówię: wiesz co, chciałabym się wyspowiadać, ale po czterdziestu latach... A on mówi: eee, hurtem to będzie łatwiej! Miał ogromne poczucie humoru! I on mi wrócił wiarę. Nigdy słowem mnie nie nawracając.

I teraz z tą wiarą jest łatwiej?

Mało tego! Ja mam z nim kontakt. Dwa razy już mnie ocalił, raz ozdrowił, a raz ustrzegł przed śmiercią. Każdą rolę dostaję od niego. I to, że Dorota napisała scenariusz do Pora umierać, też jemu zawdzięczam... Przecież dzięki temu ja mam zakończenie swojego życia dobre. Początek był wspaniały. I zakończenie też.

kwiecień 2012
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: