- W empik go
Miłość na horyzoncie. Antologia opowiadań w klimacie górskim - ebook
Miłość na horyzoncie. Antologia opowiadań w klimacie górskim - ebook
Góry mają swoją tajemną moc, urok, niebezpieczeństwo i mogą zarówno zachwycać, jak i przerażać. Trzeba się do nich odnosić z szacunkiem i nie lekceważyć. A odwdzięczą się cudownymi widokami, naturą, aurą, powietrzem, a i czasami… miłością. To właśnie ona pojawia się w opowiadaniach, chociaż ukazana różnie, zmienia się tak szybko, niczym pogoda na górskich szlakach. Jest często nieprzewidywalna, właśnie tak jak one.
Bohaterowie opowiadań zmierzają się z problemami dnia codziennego i uczuciami, jakimi darzą inne osoby. Wyprawa w góry odmieni ich życie. Spotkasz ich w Tatrach, Bieszczadach lub Sudetach; w pensjonacie, domu rodzinnym lub na górskim szlaku. Czy uda się im odnaleźć prawdziwą miłość? Czy znajdą tu ukojenie?
Autor: Anna Bellon, Agata Czykierda-Grabowska, K.A. Figaro, Agnieszka Lingas-Łoniewska, Natalia Nowak-Lewandowska, Elżbieta Rodzeń, Natasza Socha, Anna Szafrańska, Sylwia Trojanowska.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-303-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Góry mają swoją tajemną moc, mają urok, ale i aurę niebezpieczeństwa. Mogą zarówno zachwycać, jak i przerażać. Trzeba się do nich odnosić z szacunkiem i nie wolno ich lekceważyć. A odwdzięczą się cudownymi widokami, naturą, powietrzem, a czasami i... miłością. To właśnie ona, chociaż ukazana różnie, łączy nasze wszystkie opowiadania. Zmienia się tak szybko niczym pogoda na górskich szlakach. Jest często nieprzewidywalna, właśnie tak jak one.
Życzę Wam cudownych emocji, wielu wzruszeń, odrobiny nerwów. Być może po przeczytaniu naszych opowiadań zapragniecie zwiedzić te piękne miejsca, które opisałyśmy w naszych historiach.
Agnieszka Lingas-ŁoniewskaOpowiadanie przeniesie Was w urokliwe, ale i groźne Tatry. Doświadczony przez los ordynator ortopedii boryka się ze wspomnieniami sprzed dwudziestu lat, kiedy stracił kogoś ważnego w swoim życiu. Od lat nie wchodził na ściankę, a wspinaczka niegdyś była jego wielką pasją. Kiedy do szpitala trafia pyskata turystka, która uległa wypadkowi podczas wspinaczki właśnie, Artur nie wie, że spotkanie to otworzy wrota do bolesnej przeszłości i pomoże odkryć wszystkie tajemnice, które nie pozwalały mu iść do przodu i żyć. Czy góra z napisem LOVE pokaże swoje prawdziwe oblicze i da Arturowi upragnioną wolność? Oj, zapewniam, że wzruszeń będzie co niemiara!
.
Jestem tego pewny, w głębi duszy o tym wiem
Że gdzieś na szczycie góry wszyscy razem spotkamy się
Mimo świata, który kocha i rani nas dzień w dzień
Gdzieś na szczycie góry wszyscy razem spotkamy się
Spotkamy się...
Gdzieś daleko i bardzo wysoko
Gdzie zwykły śmiertelnik nie stąpa tam nogą
Gdzie spokój, harmonia i natury zew
Gdzie słychać szum drzew i ptaków śpiew
Wschód słońca pada na twarz
Wypełnia twą duszę, którą ciągle masz
Wydaje się tobie, że to uczucie już znasz, ale
Ono wcale nie jest ci znane
Chociaż było pisane i pisane też jest nam
Tak że wszyscy się spotkamy, więc nie będziesz już sam
Spotkasz ludzi, których tak bardzo kochałeś
Choć lata nie widziałeś, nadal kochać nie przestałeś.
„Na szczycie” Grubson, album: O.R.S., 2009
.
Ci cholerni ludzie gór!
Jak można mieć tak niebezpieczne hobby?
I co mnie podkusiło, żeby po specjalizacji chirurgiczno-ortopedycznej przyjąć posadę w szpitalu w Zakopanem?
Ja, który dawno temu chciałem mieszkać nad morzem!
A jednak od pięciu lat byłem zastępcą ordynatora na oddziale urazowym szpitala spod samiuśkich Tater!
I najbardziej wkurzali mnie ci wszyscy pseudotaternicy.
A dzisiaj...
Trafiła mi się istna perełka!
Irytująca do cna, pyskata i przemądrzała taterniczka!
Moja była dziewczyna zawsze powtarzała: możesz uciec z gór, ale góry nie uciekną z ciebie. I musiałem się z tym zgodzić. Za to jej ucieczka poszła całkiem sprawnie. Spakowała się w trzy dni.
– Sorry, Artur, ale to nie dla mnie – rzuciła.
I już jej nie było. W sumie mogłem się tylko domyślać, co takiego nie było dla niej. Góry, Krupówki, śnieg, powietrze, ja... Coś musiałem wybrać, więc zdecydowałem się na góry. One zawsze wszystkiemu winne.
Na przykład temu, że co rusz trafiali do mnie bezmyślni turyści, cepry cholerne, domorośli wspinacze, niby-taternicy z krwi i kości, których jednak te cholerne góry pokonywały. A ja musiałem zbierać nieszczęśników do kupy i składać ich pogruchotane kości.
Tylko dlatego, że wbrew sobie kochałem te cholerne góry i faktycznie wyjść ze mnie za żadne skarby nie chciały!
Tymczasem zbliżał się sylwester. Rodzona siostra w tajemnicy powiadomiła mnie, że właśnie się zaręczyła, co przyjąłem z radością, bo lubiłem jej chłopaka, a mojego starego kumpla. Niemniej jednak już szykowałem się na sugestie mamy, że skoro jestem starszy od Agaty, to najwyższa pora także się ustatkować. Rodzice i siostra mieszkali w Poroninie, stamtąd pochodził ojciec. Jego góralska dusza była jednocześnie szalona, ale i konserwatywna. Ja miałem dom w Zakopanem. Oczywiście, rodzicie byli ze mnie dumni, w okolicy miałem opinię dobrego lekarza, prowadziłem też w Poroninie prywatną praktykę, ale brakowało mi kobiety. Hm, znaczy kobiet to w sumie mi nie brakowało, jednak po rozstaniu z moją niedawną niedoszłą narzeczoną wcale nie spieszyło mi się do kolejnego związku. Przede wszystkim dlatego, że wciąż tkwiłem w mojej pogmatwanej przeszłości. A także dlatego, że nieustannie miałem od cholery dużo pracy. Jak na przykład dzisiaj, kiedy grupka sześciu turystów, nieco przymarzniętych i z urazami kończyn górnych i dolnych, trafiła na samą końcówkę mojego dyżuru.
– Co mamy? – spytałem lekarkę z SOR-u, która wezwała mnie z oddziału.
– Złamanie kostki prawej nogi. Strasznie marudna pacjentka, panie ordynatorze.
– Dlatego wezwaliście mnie? – mruknąłem i czytałem wywiad medyczny, przeprowadzony na triażu, jednocześnie oglądając na podświetlonym ekranie wynik prześwietlenia.
– Ma pan dobrą rękę do trudnych przypadków. – Doktor Lubańska się uśmiechnęła.
– Jasne, jasne. Okej, zaraz się tym zajmę.
Poszedłem za przepierzenie, gdzie leżała niejaka Maria Molicka. Moim oczom ukazała się zirytowana twarz z wielkimi brązowymi oczami, które wpatrywały się we mnie ze zniecierpliwieniem.
– No wreszcie. Przecież tu można zejść! – Przewróciła tymi oczami i oblizała usta. – Czekam już pięć godzin.
Usta też miała ładne. To taka luźna myśl, która przebiegła mi przez głowę.
– Dzień dobry, nazywam się Artur Kotelnicki, jestem zastępcą ordynatora i zaraz zajmę się pani urazem.
– Uraz to ja mam do ochrony zdrowia – burknęła dziewczyna i syknęła jednocześnie, gdy nierozważnie poruszyła całym ciałem.
– Dostała pani coś na zniesienie bólu?
– Chyba młotek!
Uśmiechnąłem się uprzejmie i zawołałem pielęgniarkę, aby podała środki przeciwbólowe. Wróciłem za przepierzenie. Dziewczyna spoczęła na poduszce i wyglądała na bardzo zmęczoną. Zacząłem delikatnie badać jej kostkę.
– Jest złamana, ale nie ma przemieszczenia. Musimy umieścić nogę w gipsie lub w bucie ortopedycznym. Co pani woli?
– To znaczy, że już nie wrócę na szlak? – Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
Teraz ja poczułem irytację, ale oczywiście zamaskowałem ją nieco kpiącym uśmiechem.
– Ma pani złamaną nogę. Jak chciałaby pani to zrobić?
– Miałam wchodzić na Grań Kościelców.
– W zimie? – Pokręciłem głową.
– Kolejne wyzwanie i walka ze słabościami. – Zmrużyła te swoje wielkie oczyska i obdarzyła mnie mało sympatycznym spojrzeniem. Miałem niejasne wrażenie déjà vu.
Rozłożyłem dłonie.
– Przykro mi bardzo, unieruchomienie na co najmniej sześć tygodni, a potem rehabilitacja. Za jakieś trzy miesiące może pani pomyśleć o łagodnym powrocie do lekkich ćwiczeń.
– Co? W marcu miałam jechać w Góry Świętokrzyskie.
– No to może w marcu kolejnego roku. Ile ma pani lat? – Zmarszczyłem brwi i sięgnąłem po kartę. – Trzydzieści pięć.
– I jaki z tego morał?
– Ano taki, że zachowuje się pani jak dziecko. Jest uraz i trzeba ponieść jego konsekwencje. Trzeba było nie wspinać się w grudniu – burknąłem pod nosem. W dziwny sposób ta dziewczyna wyprowadziła mnie bardzo szybko z równowagi. Coś mi to przypominało z mojej bardzo odległej przeszłości.
– Wspinam się od sześciu lat i jestem instruktorką.
– No to nie chciałbym z panią iść – mruknąłem.
– Słucham?
– Zaraz założymy gips. – westchnąłem.
– Wolę but.
– Dobrze. – Pokiwałem głową. – Mamy na stanie. Wypiszę zlecenie.
– Chociaż to – teraz ona mruknęła, a ja doskonale to usłyszałem.
Wypisałem receptę na zastrzyki antyzakrzepowe oraz środki przeciwbólowe.
– Za sześć tygodni proszę przyjechać na...
– Mieszkam w Krakowie. Mogę to tam zrobić? – Kobieta zmrużyła oczy i otaksowała mnie mało przyjaźnie.
– Tak – odparłem krótko. – Do widzenia.
W odpowiedzi usłyszałem jakieś burknięcie, co przy dobrych wiatrach mogłem uznać za pożegnanie.
Wróciłem do izby przyjęć i zająłem się kolejnym pacjentem. Gdy o dwudziestej schodziłem z dyżuru, byłem wykończony. Odpiąłem plakietkę z imieniem, nazwiskiem, stopniem i chciałem ją wrzucić do kieszeni. Lecz wyczułem coś pod palcami. Zdziwiony wsunąłem dłoń do kieszeni lekarskiego fartucha i wyjąłem łańcuszek z zawieszką w kształcie napisu LOVE. Łańcuszek był złoty, zawieszka całkiem spora, pewnie miało to jakąś wartość. Kompletnie nie wiedziałem, skąd wzięło się to w mojej kieszeni. Byłem cholernie zmęczony i nie chciało mi się prowadzić śledztwa, do kogo biżuteria może należeć. Schowałem łańcuszek do kieszeni zimowej kurtki, ubrałem się i wyszedłem ze szpitala. Pojechałem do domu, wykąpałem się, wypiłem drinka i położyłem się spać.
Następnego dnia miałem zajrzeć do rodziców i pogadać z młodszą siostrą o tym, co szykujemy na sylwestra. Zapomniałem o błyskotce, bo u Agaty jak zawsze było niezłe zamieszanie. Przyjechały jej dwie przyjaciółki z Krakowa, a także siostra Alberta, jej faceta.
– Czy już dzisiaj imprezka? – zaśmiałem się, kiedy w domu mojej młodszej siostry dudniła muzyka. Agata mieszkała w drugiej części bliźniaka rodziców i należała do bardzo szalonych i wyluzowanych osób.
– Nie pytaj. – Albert machnął ręką. – Dziewczyny witają się od południa. Mam nadzieję, że się zmęczą.
– Nie liczyłbym na to – parsknąłem.
– Będziesz na sylwku? – Kumpel spytał z nadzieją. – Agata zaprosiła jakieś dawne przyjaciółki ze szkolnej ławy, czuję, że zrobi się z tego megababska impreza.
– To ile tych dziewczyn będzie? – Zmarszczyłem czoło.
– Z dziesięć. – Albert znów machnął ręką. – I trzech facetów, no, z tobą czterech.
– Okej, będę, będę. I tak nie miałem żadnych planów.
– Stary, nie możesz notorycznie pracować. Poza tym gdzie się podział ten szalony facet, który lubił się bawić.
Spojrzałem na niego przeciągle.
– Dobrze wiesz, co się z nim stało – odparłem spokojnie.
Minęło już prawie dwadzieścia lat. Czas zatarł ból i podgoił rany z przeszłości, ale ich nie usunął. Albert pokiwał głową.
– Wiem, rozumiem. Sorry, chciałem przypomnieć te dobre rzeczy, nie złe.
– Nic się nie stało. Wyluzuj. – Pacnąłem kumpla w ramię. – Czym będziemy się raczyć podczas ostatniej nocy tego roku? – spytałem, maskując ból, który i tak pojawił się w moim ciele, mimo że przecież już dawno tamtą sylwestrową noc odchorowałem. A przynajmniej udawałem sam przed sobą, że tak właśnie się stało.
– Chivas?
– No ba! – Uśmiechnąłem się szeroko. – Trunek bogów, niech będzie!
Wiedziałem, że Albert nie chciał przywoływać naszej cholernie bolesnej przeszłości i sam siebie opieprzyłem w myślach, że wracałem do tego, mimo że wcale nie chciałem. Jakbym ciągle się obwiniał, a przecież przerobiłem to już tysiące razy. Od złości, poprzez załamanie, ucieczkę w alkohol, potem w pracę. Aż wreszcie w samotność i pomaganie innym. Brałem kolejne dyżury, pracowałem po dwadzieścia godzin na dobę, byłem dostępny na każde wezwanie. Jakbym w ten sposób chciał naprawić błędy młodości i przywołać go do życia. Ale on nie wróci, a ja wciąż żyję i jeszcze sporo przede mną.
Kiedy nadszedł dzień sylwestra, pojechałem do rodziców, aby złożyć im życzenia. A o dziewiętnastej umówiliśmy się u Agaty. Jednak najpierw ruszyłem do Kościeliska, zatrzymałem się u zbiegu krzyżówki, gdzie znajdował się leśny parking, teraz cały pokryty śniegiem. Moje auto ze wspomaganiem na cztery koła doskonale radziło sobie na naszych górskich drogach, a ja zawsze przyjeżdżałem tu w sylwestra. Musiałem.
Ja, Albert i Andrzej znaliśmy się od podstawówki. Mówili na nas trzy asy. Byliśmy niezłymi łobuziakami i nie wiem, jakbyśmy skończyli, gdyby nie nasz nauczyciel wychowania fizycznego, który w ostatniej klasie podstawówki wcielił nas do klubu wspinaczkowego w Zakopanem, niedaleko Gubałówki. Całe wakacje na przełomie szkoły podstawowej i liceum spędziliśmy przyczepieni do ścianki. To było jak odkrycie czegoś innego. Nowego. I nieustanna walka ze słabością nie tyle fizyczną, co psychiczną, wszak wszystko znajdowało się w naszych głowach. Mnie i Andrzeja najbardziej zafascynował bouldering, czyli wspinanie się bez lin i asekuracji. Obaj lubiliśmy wyzwania i byliśmy bardzo silni. Chyba nawet wkradło się między nas jakieś współzawodnictwo, kto szybciej wespnie się po trzymetrowej ściance i dotknie czerwonej linii oznaczającej koniec drogi.
Byliśmy młodzi, naładowani adrenaliną i kochaliśmy ryzyko. Albert był inny, także się wspinał, ale z zabezpieczeniami i często studził nasze szalone pomysły. Ale cała nasza trójka doskonale się rozumiała. Poza tym ja miałem młodszą siostrę, w której i Albert, i Andrzej się podkochiwali, ale Agata wybrała tego pierwszego. Z kolei Andrzej miał siostrę przyrodnią. Przyjeżdżała do niego na wakacje, czasem w weekendy i bardzo mi się podobała. Na tamtym sylwestrze udało mi się z nią zatańczyć i nawet ją pocałować. Alina miała wówczas szesnaście lat, a ja dziewiętnaście. Ja i jej brat byliśmy już wytrawnymi climberami, wspinaliśmy się po górach, i to bez zabezpieczeń. To były nasze wyzwania, które napędzały nas do nieustannego działania. Poza tym zbliżyliśmy się bardzo i wytworzyła się między nami iście braterska więź. No i oczywiście ufaliśmy sobie w stu procentach, gdyż ja byłem jego spotterem, a on moim, czyli partnerowaliśmy sobie.
Poza tym tutaj nie chodziło o zdobycie celu w postaci szczytu, gdyż w boulderingu samo wspinanie nie odbywało się na bardzo wysokich górach. Tutaj szło raczej o utrzymanie się, niespadnięcie, o siłę mięśni, a przede wszystkim umysłu, wszystko wszak rozgrywa się w naszych głowach. Poza tym wspinaliśmy się także zimą z linami, a bouldering był doskonałym treningiem. I zarówno ja, jak i Andrzej okazywaliśmy się niecierpliwi, kiedy odpadało się ze szrotu, jak slangowo nazywa się skały i głazy. Można było od razu przystąpić do ponownego wejścia. W przypadku lin nie dało się tak, musieliśmy czekać, aż ktoś sprowadzi nas na dół.
Pamiętam nasze ostatnie wspólne wakacje, kiedy jeździliśmy na Jurę Krakowsko-Częstochowską albo na granitowe skały w okolicach Jeleniej Góry. Wkładaliśmy specjalne buty, do paska przytraczaliśmy woreczek z magnezją i ruszaliśmy na spotkanie z naszymi osobistymi potworami. Każdy przecież jakieś ma.
Ale to był nasz sposób na życie, a także wielka sportowa pasja. Pojechaliśmy nawet na międzynarodowe zawody do włoskiego Arco. Wprawdzie rozgrywają się na stadionie, na którym ustawione są sztuczne ściany, ale chcieliśmy się także i tam sprawdzić. Ja zająłem trzecie miejsce, a Andrzej pierwsze. Wszystko robiliśmy razem.
Wszystko.
A potem nadszedł grudzień, ten cholerny sylwester i wszystko się zawaliło. Spadło. I już nie mogło się podnieść.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------