Miłość na wojennej wyspie - ebook
Miłość na wojennej wyspie - ebook
Zainspirowana niesamowitymi wydarzeniami z Brytyjskich Wysp historia o miłości silniejszej od wojny i opresji.
W czerwcu 1940 roku Wyspy Normandzkie stały się jedyną częścią Wielkiej Brytanii okupowaną przez Niemców. Hedy Bercu, młoda Żydówka z Wiednia, która dwa lata wcześniej schroniła się na Jersey przed anszlusem, raz jeszcze zostaje zamknięta w potrzasku, z którego nie ma ucieczki.
Hedy rozpoczyna desperacką walkę o przeżycie. Dziewczyna nie tylko musi przetrwać okupację, ale uniknąć też wywózki do jednego z obozów, o których dochodzą coraz straszniejsze wieści. Mimo niebezpieczeństwa związanego z pochodzeniem, znajduje pracę u Niemców, w tajemnicy angażuje się również w nielegalną działalność. Pewnego dnia poznaje porucznika armii okupacyjnej i wbrew początkowej niechęci z czasem coraz mocniej się w nim zakochuje. Wkrótce okazuje się, że to od niego będzie zależał jej los…
"Miłość na wojennej wyspie" to wzruszająca opowieść o odwadze nawet w najgorszych okolicznościach. Historia Hedy pokazuje, że w świecie, w którym rządzi przemoc i okrucieństwo, czasem zwykli ludzie stają się cichymi bohaterami.
Jenny Lecoat urodziła się na wyspie Jersey, gdzie jej rodzice wychowali się podczas niemieckiej okupacji. Pracowała jako scenarzystka i dziennikarka. "Miłość na wojennej wyspie" to jej pierwsza powieść, poruszająca temat bliski jej doświadczeniom i sercu.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-557-6 |
Rozmiar pliku: | 412 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza powieść jest oparta na prawdziwych wydarzeniach. W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, po ucieczce przed anszlusem, młoda Żydówka Hedwig Bercu utknęła na wyspie Jersey w przededniu hitlerowskiej okupacji Wysp Normandzkich. Niezwykła historia jej walki o przetrwanie, a także roli, jaką odegrał w niej niemiecki oficer, po raz pierwszy ujrzała światło dzienne blisko sześćdziesiąt lat później i stanowi kanwę tej fabularyzowanej opowieści.
Dodatkowe informacje na ten temat znajdują się w podziękowaniach.1
Jersey, Wyspy Normandzkie
lato 1940
Gdy skwar nieco zelżał, a mewy ruszyły na ostatni połów, rozległo się wycie syreny. Dźwięk unosił się i opadał, płynąc ponad bezładem łupkowych dachów oraz iglicami kościołów aż po rozpostarte dalej kartoflisko. W zatoce St Aubin, gdzie fale musowały na piasku, dotarł w końcu do uszu Hedy drzemiącej obok falochronu i raptownie wyrwał ją ze snu.
Uniosła się w zwolnionym tempie i potoczyła wzrokiem po niebie. Teraz słyszała też cichy, metaliczny jęk na wschodzie. Próbowała uspokoić oddech. Może to kolejny fałszywy alarm? Syrena wyła ostrzegawczo dzień w dzień od dwóch tygodni, a samoloty zwiadowcze kołowały tylko, po czym znikały za horyzontem, unosząc zamazane obrazy portów i głównych dróg. Jednak tym razem coś się zmieniło. Szum silników skrywał złowrogi wydźwięk, a w oddali pojawiło się kilka czarnych punkcików w błękicie. Jęk przeszedł w buczenie, buczenie w przeraźliwy warkot. Wtedy zrozumiała. To nie była misja zwiadowcza, tylko początek.
Od kilku dni wyspiarze patrzyli, jak z wybrzeży Francji wzbijają się wstęgi dymu, a dalekie echo wybuchów wprawiało w drżenie ich wnętrzności. Kobiety godzinami przeliczały puszki w spiżarni, mężczyźni zaś tłoczyli się w bankach, żeby wypłacić rodzinne oszczędności. Dzieci krzyczały, kiedy siłą wkładano im maski przeciwgazowe. Porzucono nadzieję: nie było nikogo, kto odparłby najeźdźcę, którego dzieliła od łupu jedynie połać niezmąconej wody oraz pustego nieba. A teraz lecą tu samoloty. Hedy widziała je jak na dłoni, wciąż w pewnej odległości, ale po kształcie rozpoznała stukasy. Bombowce nurkujące.
Odwróciła się w poszukiwaniu schronu. Od najbliższej nadmorskiej kawiarni dzieliło ją blisko półtora kilometra. Porwała z ziemi swój koszyk, po czym rzuciła się w stronę kamiennych schodków na promenadę i pokonała je w trzech susach. Na górze znowu się rozejrzała: sto metrów dalej znajdował się mały, nabrzeżny daszek. Po każdej z czterech odsłoniętych stron widniała tylko drewniana ławka, ale to musiało wystarczyć. Hedy pognała w jego stronę i padła na ławkę, zdzierając sobie skórę o niski próg. Po chwili dołączyła do niej przerażona młoda matka, zapewne niewiele starsza od niej, z bladym chłopczykiem, którego trzymała za nadgarstek. Samoloty dotarły już nad port St Helier, jeden poszybował nad zatoką w ich stronę i ryk silnika zagłuszył krzyk chłopca, przypartego do ziemi przez kobietę. Klekot karabinu maszynowego zakłuł Hedy w uszy, gdy część pocisków trafiła w falochron i rozprysła się w różne strony. Chwilę później budką wstrząsnęła potężna eksplozja, jakby dach miał się zawalić.
– Czy to była bomba? – Twarz kobiety zszarzała pod opalenizną.
– Tak. Zdaje się, że niedaleko portu.
Kobieta omiotła ją zdziwionym spojrzeniem. Hedy wiedziała, że sprawił to akcent: nawet w takich chwilach odgradzał ją od ludzi, nadawał piętno inności. Ale kobieta ponownie skupiła uwagę na dziecku.
– Boże jedyny – wymamrotała. – Co myśmy najlepszego zrobili? Mąż mówił, że trzeba było wyjechać, kiedy mieliśmy okazję. – Wbiła wzrok w niebo. – Jak pani uważa?
Hedy w milczeniu podążyła za jej spojrzeniem. Pomyślała o swoich chlebodawcach, Mitchellach, którzy wsiedli na obskurną barkę z wrzeszczącym maluchem, zabierając tylko brązową walizkę z prowiantem i bielizną na zmianę. Czując w nosie gryzącą woń paliwa, oddałaby teraz wszystko, żeby im towarzyszyć. Zacisnęła palce na listwach ławki, aż zbielały. Nad zatoką dryfowały spirale czarnego dymu, chłopiec szlochał wniebogłosy. Hedy z wysiłkiem przełknęła ślinę i skupiła się na pytaniach, które cisnęły się nieubłaganie. Ile czasu zostało, nim pojawią się Niemcy? Czy urządzą łapankę i postawią ludzi pod ścianą? Jeśli przyjdą po nią, to czy…? Nie było sensu kończyć tej myśli. Anton, jedyny człowiek na wyspie, którego mogła nazwać przyjacielem, nie byłby w stanie jej pomóc. Budka ponownie zadrżała, Hedy poczuła jej kruchość.
Siedziała skulona, wsłuchana w wybuchy i samoloty, które kołowały i nurkowały nieopodal, aż w końcu warkot się oddalił. Pod daszek zajrzał starszy pan o siwych, rozwianych włosach.
– Odleciały! – zawołał. – Zmykajcie do domu, bo niedługo wrócą. – Hedy utkwiła wzrok w jego zakurzonej marynarce, pokrytej plamami krwi. – Spokojnie, to nie moja – zapewnił. – Jeden starszy jegomość oberwał w nogę, musieliśmy odprowadzić go do szpitala.
– Jest wielu rannych? Albo…? – Zerknęła na chłopca, nie chcąc kończyć pytania.
– Kilku, tak. – Głos mu się z lekka załamał i Hedy poczuła przypływ lęku. Przycisnęła pięść do ust i znowu przełknęła, a on mówił dalej. – Zbombardowali rząd ciężarówek z ziemniakami, czekających na rozładunek. I po co, na miłość boską? – Potrząsnął głową i machnął ręką. – Pospieszcie się, nie ma na co czekać.
Odszedł, a Hedy podniosła się chwiejnie i pożegnawszy kobietę, ruszyła promenadą w stronę miasteczka, zastanawiając się, jak dotrze do domu Mitchellów, jeśli jeszcze stoi. Usiłowała przyspieszyć, ale nogi miała jak z waty. Wyobraziła sobie, jak Hemingway chowa się pod kanapą w pustym salonie, zjeżony ze strachu. Prawie pożałowała, że nie uśpiła go na polecenie pani Mitchell: na widok ufnych oczu zwierzęcia serce stopniało jej w piersi przed wejściem do weterynarza. Teraz nie była pewna, co włoży do garnka, a co dopiero do kociej miski.
Zanim dotarła na obrzeża St Helier, powitały ją dzwonki karetek i bezładne krzyki ludzi próbujących zdziałać coś wspólnymi siłami. Z łodzi i budynków wznosiły się słupy dymu w nieruchomym, wieczornym powietrzu, porzucone auta stały na drodze pod dziwnym kątem. W okolicy kręciła się garstka osób, niektóre szukały zaginionych, inne krążyły bez celu, a starsze małżeństwo siedziało na ławce, zanosząc się płaczem. Szła dalej, noga za nogą, z wolna uświadamiając sobie, co zaszło. Wokół wyspy pewnie roi się od łodzi podwodnych. Niedługo znów otoczą ją szarozielone mundury, usłyszy wyszczekiwane rozkazy. Wyobraziła sobie, jak walą w drzwi i ją wywlekają, a na stole zostają brudne naczynia. Wszystko jest możliwe. Pamięta aż za dobrze, jak zachowywali się w Wiedniu.
Zwłaszcza wobec Żydów.
Z wysiłkiem parła naprzód, do domu. Chciała jak najszybciej dotrzeć do Hemingwaya i go przytulić.
*
– Mam coś takiego. Ale czy nie ściągniemy sobie przez to na głowę kłopotów?
Anton stanął w progu sypialni, trzymając w ręku parę niegdyś białych, obecnie poszarzałych majtek z prążkowanej bawełny. Hedy z daleka widziała, że nie były prane. Uśmiechnęła się lekko na dźwięk słowa „kłopoty”: Anton wykazywał czasem przesadną ostrożność, tak jak bywał niepoprawnym optymistą. Jego twarz, podobnie jak jej własna, gdy widziała w przelocie swoje odbicie, pobladła z lęku i wyczerpania. Mieszkał sam i przypuszczała, że też zarwał ostatnie cztery noce, wpatrując się w wyludnione ulice i odliczając z niepokojem godziny policyjne.
– Nie czas się tym przejmować – odpowiedziała. – Biała flaga, mówili. Nie sprecyzowali, z czego ma być. Patrz, każdy coś wywiesił. – Wyjrzeli przez okno na pierwszym piętrze, wystawiając głowy na słońce. W dole biegła schludna uliczka z domami po obu stronach, sklepy i warsztaty mieściły się na parterze, a mieszkania nad nimi. W każdym oknie wisiała tkanina domowego użytku, fartuch, pieluszka bądź wiekowe galoty. Bunt w obliczu klęski. Anton przytaknął i Hedy wzięła majtki w dwa palce, po czym przywiązała je do kija od miotły i wystawiła przez okno, opierając drugi koniec na krześle i obciążając go ręcznikiem. W tej samej chwili rozległ się warkot silników.
– Jadą – mruknęła.
U wylotu ulicy pojawił się pierwszy samochód, widoczny jak na dłoni, elegancki bentley bez dachu, pełen starszych oficerów w pełnym umundurowaniu. Drugim był lśniący daimler, którym jechało kilku następnych. Za nimi podążało kilkanaście mniej efektownych fordów i morrisów z żołnierzami niższymi rangą, a także kilka motorów z bocznymi wózkami – przypuszczała, że skradzionych z miejscowych garaży, gdyż Niemcy raczej nie mieliby czasu przewieźć takich pojazdów z Francji. Z daleka widziała radość na ich twarzach: po wielu miesiącach na zimnych, grząskich polach Europy białe plaże i wysadzane drzewami aleje malowniczej wyspy musiały stanowić dla nich miłą niespodziankę, tak jak kiedyś dla niej.
– Spójrz tylko na nich. – W głosie Antona czaił się gniew. – Pomyślałby kto, że podbili całą Anglię, a nie kilka brytyjskich wysp u wybrzeży Saint-Malo.
– Dla nich to pierwszy krok – mruknęła.
– Chyba nie musimy im salutować, co?
Hedy spojrzała na okna naprzeciw. Ujrzała w nich zasępione twarze, wpatrzone z nienawiścią w nowych panów. Od piątkowego wieczora nie było żadnych bombardowań, a większość szkód wokół portu i Weighbridge naprawiono, wszyscy wiedzieli jednak, że dzisiejszy dzień wyznacza prawdziwy początek podboju. Zaciętość była jedyną formą buntu, na jaką mogli się zdobyć, całą wściekłość ukryli w sercach.
Potrząsnęła głową.
– Nie każą nam tego robić. Będą chcieli pokazać, jacy są cywilizowani, niech świat zobaczy, jak będą rządzić Wielką Brytanią. Jak to ujęli? – Wzięła ze stolika ulotkę i strzepnęła grudki zaschłego błota z klombu, na który spadła. – No właśnie: „Gwarantujemy swobody obywatelskie mieszkańcom, którzy nie zakłócają spokoju”. – Prychnęła. – Zobaczymy, jak długo to potrwa.
Anton uścisnął krzepiąco jej ramię. Poczuła ciepło jego ręki, pierwszy kontakt fizyczny z drugim człowiekiem od czasu pożegnania z córeczką Mitchellów, i musiała przygryźć wargę, żeby się nie rozpłakać. Stali tak przez dłuższą chwilę, dopóki samochody nie znikły i okna nie zaczęły się zamykać. Oczywiście w najbliższych dniach pojawi się więcej żołnierzy – znacznie więcej – ale wyspiarze mieli pierwszą styczność z wrogiem, wystarczającą jak na jeden dzień. Anton wrócił na swój fotel przy kominku, ustawiony strategicznie, żeby zasłonić dziurawe linoleum. Mieszkanko było małe i zagracone, lecz znacznie przytulniejsze od wielkiego, opuszczonego domu jej pracodawców, a zapach z piekarni na dole podsycał jeszcze swojską atmosferę. Zawsze czuła się tu bezpiecznie.
– Nie ma sensu zakładać najgorszego – oznajmił, jakby czytał jej w myślach.
– Dobrze ci mówić. – Opadła na drugi fotel, jak zwykle wsuwając pod siebie jedną nogę. Miętosiła w palcach tasiemkę sukienki. – Ależ jestem niemądra! Dlaczego nie wyjechałam do Ameryki, kiedy miałam okazję?
– Wiesz, dlaczego.
– Pieniądze jakoś by się znalazły! Zbyt łatwo dałam za wygraną.
Anton nachylił się w jej stronę.
– Słuchaj, na wyspie jest niewielu Żydów, może kilkunastu… Szwabom nie będzie chciało się ich tropić. – Chyba zauważył cyniczny błysk w jej oczach, ponieważ mówił dalej: – Naprawdę nie sądzę, żeby było tak źle jak w Wiedniu.
Hedy potrząsnęła włosami.
– Nie? Nawet jeśli masz rację i nie wezmą nas na celownik, to czy zdajesz sobie sprawę, co nam teraz grozi? Jesteśmy tu obcy, cudzoziemcy, którzy znają niemiecki! Wezmą nas pod lupę.
– Miejscowi nie zwrócą się przeciwko nam, dobrze wiedzą, dlaczego tu jesteśmy.
– Nie dalej jak sześć tygodni temu wpakowali cię do obozu dla internowanych jako przedstawiciela wrogiej nacji!
– Po czym sytuacja się wyjaśniła i mogłem wrócić do domu. Właśnie o to mi chodzi: tutejszym da się przemówić do rozsądku.
– Wy, katolicy! – wyrwało jej się piskliwie. – Myślicie, że świat jest pełen świętych! Czy ci się zdaje, że miejscowi nie pamiętają, jak Austriacy hucznie witali Niemców, gdy ci przekroczyli naszą granicę?
Anton odgarnął z oczu gęstą, ciemną grzywę i zapadł głębiej w fotel. Mimo ciepłych uczuć, jakie w niej wzbudzał, co rusz stwierdzała z rozczarowaniem, że Anton stroni od kłótni, co wynikało po części z niechęci do robienia ludziom przykrości oraz unikania konfrontacji. Może dlatego nie czuła do niego nic prócz sympatii, na przekór wszystkiemu, co ich łączyło. O ileż bezpieczniejsza czułaby się w tej chwili, gdyby sprawy między nimi wyglądały inaczej.
Zmienił pozycję, nieskory do kontynuowania tematu.
– Muszę się wyspać – oświadczył w końcu. – Od jutra znów otwieramy piekarnię, pan Reis przewiduje, że ludzie będą kupować na zapas, ale ja nie byłbym tego taki pewny. Moim zdaniem postarają się zachowywać jak gdyby nigdy nic.
Hedy zaśmiała się z goryczą.
– O tak, no przecież. Jak mówisz, sklepy się otworzą, bo komendant tak kazał. Życie potoczy się jak co dzień. Tak robią ludzie, nie? Zasłonimy szyby, przesuniemy zegary o godzinę naprzód, na czas niemiecki, i wmówimy sobie, że wszystko będzie dobrze. – Z trudem łapała oddech.
Anton przysunął się bliżej.
– Hedy, nie.
– Będą chodzić po mieście, udając, że nie boją się aresztowania. A ja poczekam, aż wywiozą mnie Bóg wie gdzie następnym promem. Ale masz rację, poza tym nic się nie zmieni. – Ostatnie słowa prawie wykrzyczała, po czym osunęła się na kolana, wstrząsana szlochem. – Drugi raz tego nie wytrzymam, Antonie. Nie pozwól, żeby mnie zabrali, proszę.
Objął ją delikatnie, mamrocząc słowa otuchy, i podał chustkę. Hedy płakała w nią całe dziesięć minut, podczas gdy on zaparzył herbatę, a następnie posadził ją w swoim fotelu, żeby wypiła. Potem włączył Rachmaninowa i siedzieli w przyjacielskiej ciszy, wsłuchani w szybującą melodię, aż słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Hedy patrzyła, jak bladozłote niebo nad dachami staje w pąsach, i błądziła myślami. Rozmyślała o rodzicach w Wiedniu, których wyczekiwane listy już do niej nie docierały. Myślała o Rice, z perlistym śmiechem i rozwianymi włosami, o odwadze siostry, która wepchnęła do majtek kopertę z pieniędzmi, kiedy wpychali starego steyra w gęste zarośla dwa kilometry od szwajcarskiej granicy. Ciekawe, czy udało jej się dotrzeć do Palestyny. Potem zamknęła oczy i zdrzemnęła się chwilę. Kiedy się obudziła, Anton ponownie napoił ją herbatą i nakarmił suchymi makaronikami z piekarni. Dał jej resztkę sardynek z puszki dla Hemingwaya. W końcu, gdy niebo przybrało odcień kobaltu, zebrała się do wyjścia.
– Wezmę kurtkę i cię odprowadzę – powiedział Anton. – Lepiej, żebyś nie szła sama.
Wydmuchała nos i przygładziła palcami włosy. Pora zrobić porządek i domknąć zaległe sprawy. Jutro kupi rygiel do drzwi wejściowych, duży, z czarnej stali, zasuwany z krzepiącym szczękiem. Metal, oto czego teraz potrzebuje.
Za oknem rozbłysły najsilniejsze, najjaśniejsze gwiazdy. Ich widok nasunął jej wspomnienie demonstrantów na ulicach Wiednia, którzy zmywali na kolanach wolnościowe hasła z chodników. Szwaby udawały z uciechą, że niechcący przewracają wiadra i depczą palce, a farba i kreda w końcu się zmyły. Ale słowa i barwy wryły się w jej pamięć, a w oczach demonstrantów malował się niezłomny upór i determinacja.
Wrócił Anton z kurtką. Hedy oddała mu chustkę.
– Możesz ją zatrzymać.
Potrząsnęła głową.
– Nie, dzięki. Nie będzie mi już potrzebna.
*
Ranek szesnastego sierpnia, dzień zaznaczony w jej kalendarzu czarną obwódką, wstał pogodny, choć od portu silnie wiało. Ostatnio żywioły były nieprzewidywalne: do zatoki St Malo nadciągnął sztorm znad Atlantyku, niosąc ulewy i wicher, który hulał po ulicach miasteczka, zrywał kapelusze z głów i łopotał swastyką zawieszoną przed ratuszem. Takie szkwały nie zdarzały się często w łagodnym klimacie wyspy, zwłaszcza gdy liście zieleniły się jeszcze na drzewach, a wieczory nie odstraszały chłodem. Mimo to Hedy nie słyszała, żeby ktoś narzekał, może dlatego, że nie było już turystów, których mogła zniechęcić pogoda, a może stanowiło to odzwierciedlenie ogólnego przygnębienia. Zeszłego wieczora, gdy spacerowała nad zatoką, patrząc, jak Niemcy rozciągają drut kolczasty wzdłuż plaży, odniosła wrażenie, że nawet fale cofają się w większym niż zwykle popłochu, jakby nie chciały zabawić dłużej w tym skażonym miejscu.
Otuliła się szczelniej swetrem i ruszyła w stronę głównej ulicy handlowej, zachodząc w głowę, dlaczego obcasy jej sandałków z odkrytymi palcami tak głośno stukają: przechodnie odwracali się wręcz w jej stronę, jakby ów odgłos stanowił dla nich osobisty afront. Kiedy wkraczała w King Street, z wolna dotarło do niej, że to kwestia braku pojazdów. Wyjąwszy nieliczne samochody Niemców, na ulicach St Helier ponownie zapanował ruch pieszy i każdy głośniejszy dźwięk odbijał się rykoszetem od murów jak za dawnych czasów. Zanotowała w duchu, żeby nie nakładać więcej pantofli na obcasach. Nie po to przez ostatnie tygodnie przemykała jak duch, wychodząc jedynie na zakupy bądź krótki spacer, żeby teraz zwracać na siebie uwagę.
Cieszyła się jednak, że znalazła lokum w centrum miasteczka, w pobliżu sklepów i targowiska na Beresford Street. Wprawdzie daleko mu do przestronnego domu Mitchellów, obecnie zarekwirowanego, ale wyziębiona kawalerka na piętrze kamienicy to lepsze rozwiązanie, niż mieszkać kątem na prowincji. W sklepach wyprzedano rowery i Hedy widziała już kilka steranych koników zaprzężonych do starych, edwardiańskich wózków pełnych towarów z St Mary i St Martin. Na nowoczesnych, asfaltowych drogach ponownie zagościł koński nawóz; jeszcze trochę i ulice Jersey będą pachnieć jak ulice dzieciństwa Hedy i rozbrzmiewać ich dźwiękami.
Spojrzała na zegarek: był kwadrans po dziewiątej, zdąży kupić pończochy przed umówionym spotkaniem. Rano goniła Hemingwaya po mieszkaniu z gazetą, po tym jak podarł jej ostatnią parę, usłyszał od niej kilka gorzkich słów. Gołe nogi nie wchodzą w rachubę, na pewno nie dzisiaj, kiedy musi wyglądać i czuć się nienagannie. Pospieszyła w stronę domu towarowego De Gruchy’ego, mijając po drodze kilka miejscowych gospodyń, na których twarzach malował się wyraz lękliwego wyczekiwania. Wszystkie przyspieszały kroku, mijając grupki hałaśliwych Niemców: bały się przebywać tak blisko wroga, drżały przy tym, że bieg mógłby zostać źle odebrany. A żołnierzy było mnóstwo, być może setki, oglądali witryny i szwendali się po parkach. Hedy nie mogła się nadziwić, skąd Rzesza wzięła tyle statków, żeby przewieźć ich wszystkich. Przeszła na drugą stronę ulicy, aby ominąć gromadę szeregowców na przepustce, którzy palili i poklepywali się po plecach, po czym pchnęła ciężkie, szklane drzwi sklepu i ruszyła wśród wytwornych stoisk do działu pończoszniczego.
– Przepraszam panią. – Usiłowała zapanować nad akcentem, żeby nie zabrzmiał przy tym jak parodia. – Chciałabym kupić pończochy.
Ekspedientka, czterdziestolatka z kokiem na czubku głowy, pochyliła się, aby przekazać klientce złą wiadomość.
– Przykro mi, ale nie mamy nic na stanie.
Hedy spojrzała na prawie puste szuflady pod szklanym blatem.
– Może znajdzie się coś na zapleczu? – Uśmiechnęła się sztucznie w obawie, że zniechęci tamtą natarczywym pytaniem, lecz kobieta pokręciła głową.
– Przepraszam, ale nie pomogę. – Nachyliła się konspiracyjnie, aż Hedy zakręciło w nosie od jej mdlących perfum. – To oni. Przyjeżdżają niby tacy mili, a sama pani widzi. Są jak szarańcza, niczego nie zostawili, wszystko wysłali do rodzin, ich sklepy od miesięcy świecą pustkami. Płaszcze zimowe, przybory kuchenne, tkaniny, długo by wymieniać. Próbowała pani kupić ostatnio ser? Nie dostanie go pani za żadne skarby świata.
Hedy również ściszyła głos.
– Nie możecie im odmówić?
– Przyszedł tu jeden szkop i zagroził, że mamy być grzeczni, bo kierownicy pójdą siedzieć. Ale ja się pytam, skąd weźmiemy towar? Widziała pani, że posłali wszystkie ziemniaki do Francji? Co będziemy jedli? Coś pani powiem… – Ożywiła się, tknięta jakąś myślą, i zniżyła głos prawie do szeptu. – Oddam pończochy, które mam na sobie, jeśli załatwi mi pani na wieczór dwa schabowe. Stary ma urodziny, a mnie zostało tylko trochę flaczków.
Hedy wpatrywała się w nią z namysłem. Nie uśmiechało jej się wkładać nieświeżych pończoch obcej kobiety, lecz bardziej przygnębiająca była myśl, że nie może dobić targu, nawet gdyby chciała. Nie dalej jak dzisiaj rano rzeźnik z jej ulicy wywiesił kartkę z napisem „Tylko dla stałych klientów”. Cóż, znajomości są na wagę złota, a ona ich nie miała. Oczami wyobraźni ujrzała swoją przyszłość w kolejce bez końca i siebie w jej ogonie, zdaną na czyjąś łaskę albo ochłapy.
– Dziękuję za propozycję, ale jeszcze poszukam.
Ekspedientka wzruszyła ramionami na znak, że Hedy traci czas. I miała rację. Wszędzie usłyszała to samo, w Voisins, pasmanterii, a nawet w sklepiku za targowiskiem, gdzie starsze panie kupowały wzorzyste fartuchy i nocne koszule z flaneli. Za dziesięć dziesiąta szła pokonana na spotkanie, wciąż z gołymi nogami i niezadowolonym głosem matki w uszach, że porządne dziewczęta nie chodzą tak do ludzi.
Kiedy skręciła na rynek, wciąż z wielkim, białym krzyżem kapitulacji wymalowanym na różowym granicie, jej oczom ukazał się tłum mężczyzn, bezładna kolejka sięgająca w głąb Church Street. Stali dwójkami lub trójkami i szurali nogami, mląc przekleństwa w oczekiwaniu na wejście do prowizorycznego urzędu statystycznego zainstalowanego w bibliotece. Hedy zrozumiała, że odbywa się spis miejscowych mężczyzn w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu pięciu lat, przejaw niemieckiej potrzeby klasyfikowania i numerowania, mający ułatwić przyszłą identyfikację. Odtąd będą mieć jak na widelcu wszystkich mieszkańców Jersey. Jak to mówią Anglicy? Mysz się nie prześlizgnie. Wiatr dmuchnął ponownie i zadrżała.
W tłumie rozległy się gniewne okrzyki i zobaczyła młodego mężczyznę w kaszkiecie, który wyrzucał dwóm niemieckim szeregowcom, że nie mają prawa traktować tak porządnych obywateli. Patrzyła, jak go odprowadzają, serce tłukło jej się w piersi i na chwilę przymknęła oczy. Następnie przygładziła sukienkę i ruszyła przed siebie. Skręciła w Hill Street, by z podniesioną głową wkroczyć do urzędu do spraw cudzoziemców.
*
Porucznik Kurt Rümmele cisnął torbę na wyfroterowaną posadzkę nowego mieszkania i skierował się do drzwi balkonowych na końcu słonecznego pokoju. Poczuł, że cieszy się jak dziecko w wesołym miasteczku. Ależ widok! Szkoda, że nie ma aparatu. Ogród był przepiękny, białe róże w pełnym rozkwicie i egzotyczne, nadmorskie krzewy wokół schludnego trawnika. Na końcu znajdowała się ozdobna, żelazna furtka, a dalej – morze. A dokładniej wybrzeże. Nie był to ocean, do którego przywykł, złowroga, wzburzona połać, gotowa połykać statki i wciągać żołnierzy na dno. Rozmigotane, szafirowe fale lizały usiany wodorostami płowy piasek. Plaża aż się prosiła, żeby zrzucić buty i pobiec boso po piasku. I Kurt nie omieszkałby tego zrobić, gdyby nie odprawa za dziesięć minut. Potrząsnął głową z zachwytu i wdzięczności, że może tu stacjonować.
Unterfeldwebel, który o świcie odebrał ich z portu, zaproponował wycieczkę po wyspie przed odstawieniem każdego oficera do wyznaczonej kwatery. Na tylnym siedzeniu lśniącego morrisa eight sąsiad Kurta, niejaki porucznik Fischer, który z dumą oznajmił trzykrotnie, że pochodzi z Monachium, rozłożył na kolanach mapę i zasypał kierowcę pytaniami o położenie geograficzne oraz plany umocnień. Kurt jednak, od czasu do czasu markując zainteresowanie, rozparł się na skórzanym siedzeniu, rozglądał i słuchał jednym uchem. Na pracę przyjdzie czas, na razie chłonął każdy szczegół.
Wydawało się, że wyspa ma z grubsza kształt prostokąta. Najpierw pojechali wzdłuż zatoki St Aubin od strony południowej, obok intrygującej, granitowej przystani z rozkołysanymi kutrami, a następnie za wzgórze do St Brelade, gdzie bujna roślinność przechodziła w piaszczystą zatokę. Droga zaprowadziła ich do części zachodniej, z rozległą plażą i pofałdowanymi wydmami, następnie dziesięć kilometrów wzdłuż północnego wybrzeża z majestatycznymi klifami i malowniczymi zatoczkami z lazurową wodą. Na wschodzie odpływ odsłonił księżycowy krajobraz skalistego brzegu, a wspaniały, wiekowy zamek Mont Orgueil piął się ku niebu. Na każdym wirażu i spadku krętej drogi, pod baldachimem szmaragdowej zieleni, Kurt czuł dreszczyk podniecenia. Ale Fischer i pozostali oficerowie zaczęli się niecierpliwić, spieszyli się do swoich kwater. Kurt przytaknął, myśląc, że po wojnie chciałby przywieźć tu mamę: ponoć Wyspy Normandzkie mają stać się wojskowym kurortem, gdy będzie po wszystkim. Mógłby zabrać ją na podwieczorek do jednego z wielkich hoteli na promenadzie, a potem pokazać jej operę. Na pewno byłaby zachwycona.
Jego kwatera mieściła się w ładnym bliźniaku po wschodniej stronie, w okolicy zwanej Pontac Common. Wnętrze pachniało lawendą i pastą do podłóg, a poprzedni właściciele urządzili je gustownie w stonowany, kwiatowy deseń. Stojąc w ogrodzie i patrząc na morze, zastanawiał się, gdzie obecnie mieszkają. Słońce babiego lata grzało go w twarz mimo zimnego wiatru, pszczoły brzęczały wokół kwiatów. Fischer, który miał zostać jego współlokatorem, stanął obok i uśmiechnął się z aprobatą.
– Niczego sobie, prawda?
– Pięknie – przyznał Kurt.
– Ale trzeba zaprowadzić porządek. Będzie z tym sporo roboty.
– Naprawdę? – Wzrok Kurta padł na jego Odznakę Szturmową Piechoty i brązową Szpangę za walkę wręcz.
– Zarządzenie z Berlina. – Fischer pociągnął nosem i zgasił cygaro na trawniku. – W pierwszych tygodniach nawiązaliśmy współpracę z lokalnymi władzami, co osobiście uważam za niewskazane.
Kurt skinął głową, zastanawiając się, o co tamtemu chodzi.
– Wygląda na to, że nawet nie wyłapali jeszcze Judenschweine.
Kurt głęboko się zaciągnął w przeczuciu, że miła część dnia dobiega końca.
– A mają taki zamiar?
– W tym tygodniu ich spisują. Potem się zobaczy. – Fischer zaczerpnął haust morskiego powietrza. – To miejsce ma potencjał, zdecydowanie.
*
Hedy patrzyła, jak Clifford Orange, nadinspektor do spraw cudzoziemców w Jersey, mości się za biurkiem i wodzi rękami po blacie, jakby napawał się jego solidną konstrukcją. Był mężczyzną w średnim wieku, o zaczerwienionych, łuszczących się policzkach, miał przerzedzone włosy, ale nosił mały wąsik, a jego krzaczaste brwi wyglądały tak, jakby zaraz miały odpełznąć. Z sufitu zwisał żyrandol, o wiele za duży, słońce wpadało przez okno i odbijało się od lśniącej podłogi. Hedy widziała za szybą drzewa miejscowego cmentarza. Usiadła na obitym krześle naprzeciw Orange’a i splotła ręce na torebce w nadziei, że jej postawa dowodzi uległości i posłuszeństwa. Przywołała na twarz lekki uśmiech, ale Orange zatonął już w kartotece, która przed nim leżała.
– A więc, panno Bercu. Pozwoli pani, że odświeżę sobie pamięć. Lat dwadzieścia jeden, przybyła pani na Jersey piętnastego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku i obecnie mieszka pani przy New Street pod numerem dwadzieścia osiem, zgadza się?
– Tak jest, w kawalerce na górze.
Rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Przypuszczała, że zaintrygował go jej akcent. Może myślał, że będzie szczekać jak pies.
– W chwili przybycia dysponowała pani niedawno otrzymaną wizą brytyjską na nazwisko Hedwig Bercu-Goldenberg, zagranicznym paszportem wydanym w Wiedniu poprzedniego roku oraz dowodem potwierdzającym obywatelstwo rumuńskie, wystawionym w Wiedniu w maju tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku na nazwisko Hedwig Goldenberg. – Odłożył pismo i spojrzał jej w oczy. – Zechce mi pani wyjaśnić, skąd te rozbieżności?
– Już mówiłam: Bercu to nazwisko mojego ojczyma, a Goldenberg matki.
– Pani ojczyma?
– Nie wiem, kim był mój prawdziwy ojciec. Po moich narodzinach matka wyszła za Rumuna i przyjęłam jego nazwisko.
Hedy przełknęła ślinę, czując kropelki potu nad górną wargą. Przećwiczyła to kilkakrotnie z Antonem w swoim mieszkaniu, ale gdy przyszło co do czego, sytuacja ją nieco przerosła.
Orange wyjął z etui wieczne pióro i skrupulatnie coś zanotował.
– Goldenberg to żydowskie nazwisko, a zatem jest pani Żydówką?
– Nie.
Ponownie zakręcił pióro i odłożył je na bok, równolegle z bibułą.
– Nie jest pani Żydówką?
– Wychowałam się w wierze protestanckiej. Mój ojczym jest Żydem i matka po ślubie przeszła na judaizm, ale nie mam żydowskich korzeni. – Próbowała znów się uśmiechnąć, ale nie zdołała. Kłamstwo rosło jej w ustach. Orange taksował ją wzrokiem i zrozumiała, że wpatruje się w jej włosy, specjalnie upięte na tę okazję. Wiedziała, że ich jasnobrązowy odcień, prezent od babci, może okazać się dziś najlepszym alibi, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Orange, który zapewne oglądał Żydów tylko na zdjęciach. Ale jego twarz zdradzała powątpiewanie. Może słyszał, że wszystkie Żydówki noszą peruki.
– Chce pani powiedzieć, że jej matka, która nazywała się Goldenberg, była tak naprawdę protestantką?
– Owszem. – Kurczowo ściskała torebkę, jakby ta miała odfrunąć jej z kolan.
Orange wstał i podszedł do okna, spoglądając na wieżę normańskiego kościoła z miną, która w jego mniemaniu wskazywała na pełne namysłu skupienie.
– Znalazłem się w trudnym położeniu, rozumie pani. Czy jest pani świadoma relacji między władzami Jersey a nowym dowództwem niemieckim?
– Nie bardzo.
Orange przygładził wąsik kciukiem i palcem wskazującym.
– Obawiam się, iż rzecz jest niezmiernie delikatna. Otóż władze Jersey urzędują jak do tej pory, musimy jednak uwzględniać i wypełniać rozkazy naszych nowych panów, Niemcy zaś poprosili o sporządzenie osobnego spisu Żydów zamieszkujących Wyspy Normandzkie. – Ponownie zwrócił się w jej stronę. – Zatem rozumie pani, że nie dopełniłbym swoich obowiązków, pomijając choćby jedną osobę narodowości żydowskiej.
Hedy próbowała ukradkiem odchrząknąć przed udzieleniem odpowiedzi.
– Ale ja nie jestem Żydówką.
Westchnął tak, żeby usłyszała.
– Wybaczy pani, lecz w świetle przedstawionych faktów uważam jej tłumaczenia za nieprzekonujące. Gdyby mogła pani dowieść swojego pochodzenia…
– Dlaczego to ja mam czegoś dowodzić? Jeśli pan mi nie wierzy, może sami powinniście to sprawdzić, pan lub Niemcy. – Urwała i przygryzła wargę, pomna rady Antona, żeby nie prowokować, tylko łagodzić. Wbiła paznokcie w dłonie.
Orange zmroził ją wzrokiem i zasiadł za biurkiem, jakby chciał zakończyć rozmowę.
– Bynajmniej – odpowiedział. – Komendant powiedział wyraźnie, iż w razie jakichkolwiek wątpliwości co do pochodzenia danej osoby należy sklasyfikować ją jako Żyda.
Hedy wzięła głęboki oddech. Czuła, że zostało jej kilka sekund.
– Panie Orange… – Starannie wymówiła „g” miękko, z francuska, a nie twardo jak angielski owoc. – Widziałam w Wiedniu, jak Niemcy traktują Żydów. Jeśli spisze mnie pan jako Żydówkę, będę pod ciągłą obserwacją. Mogę trafić do więzienia lub jeszcze gorzej. Narazi mnie pan na poważne niebezpieczeństwo.
Orange obrzucił ją srogim spojrzeniem, jak ojciec niesforne dziecko.
– Nie podjęto żadnych kroków w stosunku do obywateli żydowskich.
– Co nie znaczy, że tak się nie stanie.
– Jeśli tak boi się pani Niemców, dlaczego nie wyjechała pani w czerwcu?
– Wyjechałabym, gdyby Anglia uznała moją wizę. – Przetarła wierzchem dłoni górną wargę. – Niemcy uwierzą panu na słowo, jeśli przekaże pan dane, które dziś panu podałam. Nie ma powodu, aby do końca wojny ktoś miał zakwestionować mój status. – Spojrzała na niego, podejmując ostatnią próbę, żeby go przekonać. Orange przeniósł wzrok na pismo, a potem znów na nią. Zamknął teczkę.
– Przykro mi, panno Bercu, ale w myśl obowiązujących przepisów i w świetle dostarczonych informacji nie mam innego wyjścia, jak uznać panią za rumuńską Żydówkę. Gdyby Niemcy odkryli, że nagiąłem prawo, naraziłbym na szwank nie tylko własną pozycję, ale całą współpracę władz Jersey z okupantem, od której zależy bezpieczeństwo wyspy. Z pewnością pani rozumie. – Pod jej bacznym wzrokiem zaczął paplać ze sztucznym ożywieniem, porządkując papiery. – Ależ nie ma pani powodów do obaw. Bez względu na nieścisłości, które zaistniały w pani kraju ojczystym, ten spis to jedynie formalność, Niemcy lubią mieć wszystko czarno na białym. To uprzejmi ludzie, da się z nimi dogadać. Póki co, trzeba jedynie postępować wedle ich zasad. – Wiedziała, że czeka, aż wstanie, lecz ani drgnęła, jakby jej upór mógł zmienić bieg przeznaczenia. – To wszystko z mojej strony.
I tyle. Podniosła się z trudem, próbując dostosować się do nowej sytuacji. Jej los został przypieczętowany, życie uległo zmianie za jednym pociągnięciem pióra. Rozejrzała się, zwracając uwagę na inne szczegóły – mosiężną lampę, ustawioną pod kątem czterdziestu pięciu stopni, półki ze zbiorem lokalnych przepisów w kolejności alfabetycznej. A w najdalszym, najciemniejszym kącie globus na stojaku, pokryty warstwą kurzu. Jak mogła mierzyć się z czymś takim?
Orange wyciągnął rękę.
– Miłego dnia, panno Bercu.
Hedy wpatrywała się w jego rękę, po czym spojrzała mu prosto w oczy.
– Fick dich selbst.
Po czym obróciła się na pięcie i tyle ją widział.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI