Miłość niech odpocznie trochę - ebook
Miłość niech odpocznie trochę - ebook
W najnowszej powieści „Miłość niech odpocznie trochę” z 2017 roku, nagrodzonej rok później najważniejszą słoweńską nagrodą literacką Kresnik, wybitny słoweński prozaik i dramatopisarz Drago Jančar powraca do rodzinnego Mariboru i czasów drugiej wojny światowej. W scenerii okupowanej przez Niemców stolicy Styrii, okolicznych lasów, w których działają partyzanci, niemieckiego obozu koncentracyjnego, a w końcu przejmowania władzy przez komunistów kreśli losy trojga głównych bohaterów (studentki medycyny Sonji, młodego geodety Valentina, który wstępuje do partyzantki, a po wojnie tworzy nową rzeczywistość, i Ludwiga, miejscowego Niemca, oficera SS). Jančar stawia w powieści trudne pytania o ludzkie postawy w ekstremalnych czasach i okolicznościach, lecz nie udziela na nie łatwych odpowiedzi ani nie rozwiązuje egzystencjalnych dylematów, bo w żadnej wojnie nie ma prawdziwych zwycięzców, a ci, którzy ją przeżyli, są naznaczeni traumami, mają złamane serca i dusze, utracili swoją godność. I, jak w jednym z wierszy mówi angielski poeta Byron, nawet miłość musi odpocząć.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-136-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna z fotografii
1
Na zdjęciu zrobionym przez nieznanego fotografa widać dwie szczupłe dziewczyny: jedna w spódnicy w kratkę, lekkim żakiecie i czarnych pończochach, druga w eleganckim czarnym płaszczu. Pięknie splecione warkocze odrzuciła na plecy, jest bez pończoch. Najwyraźniej to koniec lata, ostatnie tchnienie ciepła, może pierwsze dni września, pora przedpołudniowa – mieszkańcy miasta pewnie spieszą się gdzieś w swoich sprawach, jak kobieta z aktówką, niektórzy tylko przechadzają się bez celu. Mężczyzna z rowerem ucina sobie pogawędkę ze znajomym, może o pogodzie, jakiś inny człowiek pali papierosa, beztrosko wydmuchując dym; jest spokojny, pogodny dzień. Uważnemu spojrzeniu nie umknie to, co stało się z napisem na dużym budynku z lewej strony: HOTEL OREL zmienił się w HOTEL ADLER; niewielka poprawka, praktyczny właściciel zamówił tylko dwie nowe litery, A i D, a zamiast słowa RESTAVRACIJA pojawiło się RESTAURANT. W prawym dolnym rogu, odwrócony plecami do fotografa, idzie człowiek w mundurze. W czarnych oficerkach, szarej wojskowej kurtce, z pistoletem w kaburze. Idyllę spokojnego wczesnojesiennego przedpołudnia na jednej z mariborskich ulic niespodziewanie zakłóca niewidzialne napięcie: skąd przychodzi i dokąd idzie mężczyzna w mundurze, który prawie na pewno jest mundurem członków jednostek Schutzstaffel, nieznany esesman pojawia się na skraju fotografii i zmierza w jej głąb. Tylko w pierwszym momencie jest kimś nieznajomym, bo jasnowłosa dziewczyna w spódnicy w kratkę i czarnych pończochach, spoglądając na niego, pyta przyjaciółkę:
– Czy nie jest podobny do Ludka?
Przyjaciółce z warkoczami w ostatniej chwili udaje się spojrzeć na twarz przechodzącego niemieckiego oficera.
– Chyba tak – odpowiada. – Tylko wygląda trochę doroślej.
I zaczyna się śmiać. Ale szybko poważnieje na widok zmieniającej się twarzy przyjaciółki.
Dziewczyna w spódnicy w kratkę i czarnych pończochach wygląda na zmartwioną, jakby coś ją dręczyło, może właśnie o tym opowiadała przyjaciółce. Nagle nabiera pewności.
– To naprawdę on – mówi. – Znam go.
Przez moment obie patrzą za oddalającym się mężczyzną.
– Jak myślisz, powiedzieć mu? – pyta niespokojnie lekko drżącym głosem dziewczyna w spódnicy w kratkę.
– Ja bym powiedziała, gdybym była na twoim miejscu – kiwa głową przyjaciółka z warkoczami, jakby dodając jej odwagi, i wzrusza ramionami: – Co ci szkodzi?
Dziewczyna w spódnicy w kratkę nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
– Poproszę ojca, żeby z nim porozmawiał, dobrze go zna. – I po chwili dodaje: – Mam nadzieję, że zechce.
– Sonju! – wykrzykuje przyjaciółka i z uśmiechem mruży oczy: – Bardziej poskutkuje, jeśli ty go poprosisz.
Ten uśmiech wcale tu nie pasuje, jest zdecydowanie nie na miejscu. Sonji, która nerwowo ściska w ręku torebkę, wcale nie jest do śmiechu, nie ma na to najmniejszej ochoty, choć już niedługo będzie musiała się uśmiechnąć; jeśli chce porozmawiać z mężczyzną, będzie musiała uśmiechać się bardzo uprzejmie.
Oficer w mundurze jest już w głębi fotografii, idzie zdecydowanym krokiem, dochodzi do końca ulicy, która teraz nazywa się Burggasse.
– Niech się dzieje, co chce – mówi niespodziewanie jasnowłosa dziewczyna w spódnicy w kratkę, jeszcze mocniej ściska torebkę i rusza za oficerem. Ale nawet gdyby szła bardzo szybko, nie dogoniłaby go, więc po chwili zaczyna biec.
2
Widzę, jak biegnie obok kawiarni Astoria za mężczyzną w mundurze, biegnie Slovenską, właściwie przed laty nazywała się Slovenska, a jeszcze dawniej, za czasów austriackich, Windischstrasse, teraz to Burggasse, biegnie więc za niemieckim oficerem, jest już coraz bliżej. Na moment traci go z oczu, oficer skręca w Tyrševą, zaledwie kilka lat temu nazywała się Tyrševa, a teraz Herrengasse. Dziewczyna w spódnicy w kratkę, Sonja, przystaje na rogu, oddycha z trudem, patrzy w ślad za mężczyzną. Wygląda, jakby się rozmyśliła, nie da rady. Ale musi, jakaś nadzieja mówi jej, że musi. Decyduje się w jednej chwili i zaledwie po kilku krokach idzie tuż obok niego, usiłuje wyrównać oddech, nie chce, żeby zobaczył ją zasapaną, powinno to wyglądać tak, jakby wybrała się na spacer do parku albo szła w tym samym kierunku załatwić jakieś swoje sprawy. Idzie prawie równolegle, ale krok za nim, może znowu nie potrafi się zdecydować, czy się do niego odezwać, chyba nie ma odwagi, chyba serce bije jej szybciej. Wyprzedza go jednak, spogląda z boku, jakby go właśnie zauważyła, i mówi:
– Ludek, to ty!
Oficer obrzuca ją wzrokiem.
– Nie pamiętasz mnie? – uśmiecha się dziewczyna w spódnicy w kratkę, musi się uśmiechnąć.
Mężczyzna przystaje, patrzy, najwyraźniej jej nie zna.
– Naprawdę mnie nie poznajesz? – pyta dziewczyna, mocniej przyciskając torebkę do piersi. – Jestem Sonja.
– Czego pani chce? – odpowiada oficer po niemiecku niesympatycznym, ostrym głosem. Wbija w nią spojrzenie, w którym mimo wszystko jest odrobina ciekawości, może jednak wydaje mu się znajoma.
Sonja zna niemiecki, ten język nie sprawia jej kłopotów, uczyła się go w gimnazjum, a zresztą w tym mieście teraz mówi się tylko po niemiecku, dlatego jest trochę zakłopotana, bo odezwała się po słoweńsku. Do żołnierza w niemieckim mundurze, oficera, którego chciałaby o coś prosić, więc rozmowa mogłaby się skończyć, zanim się na dobre zaczęła, choć Ludek zna słoweński, o czym Sonja wie, bo jakieś piętnaście lat temu, gdy była małą dziewczynką, mówił po słoweńsku.
– Na Pohorju razem jeździliśmy na nartach – Sonja przechodzi na niemiecki. – Miał pan niebieski sweter.
Zaczyna do niego mówić per pan, jego spojrzenie i głos są takie, że nie może zwracać się do niego po imieniu.
– Miał pan niebieski sweter – powtarza i uśmiecha się – z białym pasem w poprzek... znał pan mojego ojca, ma na imię Anton, Anton Belak... na pewno pan pamięta... kiedyś jeździliśmy razem na nartach, przewróciłam się i pan pomógł mi wstać, cała przemokłam... bo śnieg był mokry.
Wszystko to mówi jednym tchem i patrzy na niego wyczekująco.
Oficerowi coś zaczyna świtać na dźwięk nazwiska ojca dziewczyny, ale nie chce sobie przypomnieć, o czym mówi młoda kobieta, wtedy faktycznie zwracali się do niego Ludek, teraz natomiast jest Ludwigiem, zresztą zawsze był Ludwigiem, tylko kiedyś nazywano go Ludkiem – co za głupie słoweńskie zniekształcenie porządnego imienia.
Patrzy na nią i nagle wybucha śmiechem.
– Naprawdę kiedyś jeździliśmy na nartach, tak, pamiętam.
– A ja się przewróciłam.
– Przewróciła się pani w zaspę?
– Pomógł mi pan wstać. Byłam cała mokra, zgubiłam kijek.
– Kijek?
– Kijek od nart, szukaliśmy go w śniegu.
Ludwig spogląda na zegarek.
– A ojciec? – pyta. – Co u niego?
Nie czeka na odpowiedź, spieszy się, ma odpowiedzialną pracę w tym mieście, niezwykle odpowiedzialną, nie może w nieskończoność stać na ulicy i rozmawiać z dziewczyną, której kiedyś podobno pomógł wygrzebać się ze śniegu, prawdopodobnie znalazł też jej kijek, patrzy na zegarek i mówi, że musi iść do pracy. Ale w tej samej chwili przelatuje mu przez głowę myśl, że dziewczyna jest już kobietą i właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby jeszcze raz podnieść ją z mokrego śniegu.
– Może po pracy moglibyśmy razem wypić herbatę, w kawiarni... – mówi nagle Sonja i czuje, że się czerwieni.
Spogląda na nią zdziwiony, chyba nawet z niedowierzaniem. Ma taką pracę, że słysząc propozycję spotkania, od razu staje się nieco podejrzliwy.
– Z ojcem coś nie w porządku? – pyta prosto z mostu, ponieważ przeczuwa, że za tą herbatą stoi jakiś problem, o którym dziewczyna chce porozmawiać.
– Nie z ojcem – odpowiada cicho Sonja.
– Jeśli to coś urzędowego, proszę przyjść do mnie do biura – mówi Ludwig, kiwa uprzejmie głową i rusza dalej.
Sonja milknie, wpatruje się w ziemię. Tak mocno przyciska torebkę do piersi, że bledną jej kostki na dłoniach. Mogłaby pójść za nim, mogłaby powiedzieć, że chętnie potowarzyszy mu w drodze do pracy. Ale to ponad jej siły, zrobiła wszystko, co mogła. Stoi w miejscu i patrzy za nim.
– Tylko herbata – woła, sama nie wie, skąd znalazła w sobie tyle odwagi, skąd tyle desperacji... tak się poniżyć. Na ulicy pokornie prosi niemieckiego oficera o spotkanie. Choć to przecież Ludek, zapalony narciarz z czasu dzieciństwa. I trzeba znieść wymowne spojrzenia przechodniów, ale nic to, zniesie też jego lekko pogardliwy uśmiech, kiedy się odwraca, wstrzymując na chwilę zdecydowany krok, i mówi:
– Dobrze. Jutro po południu jestem wolny. O piątej w Theresienhof. I nie jestem żaden Ludek. Mam na imię Ludwig.
Sonja stoi na środku ulicy, kiwa głową, patrzy na szerokie plecy, czarne oficerki i zdecydowane kroki Ludwiga Mischkolniga, który maszeruje w tych swoich oficerkach i mundurze esesmana naprzeciw ważnym obowiązkom. Wie, gdzie jest Theresienhof, jeszcze kilka lat temu była to Velika kavarna, teraz przesiadują tam niemieccy oficerowie. Dziewczęta takie jak Sonja nie bywają w tym miejscu, ale ona pójdzie, musi iść.
3
– Pani niemiecki – mówi Ludwig Mischkolnig, zapalając papierosa – jest znakomity.
Tym razem ma na sobie cywilny garnitur, elegancki, ciemny, w cienkie niebieskie prążki. Sonji wydaje się bardziej podobny do tamtego Ludka z dawnych czasów.
– Dlaczego zwraca się pan do mnie w ten sposób, proszę tego nie robić, znamy się przecież od dawna.
Sonja chciałaby z nim rozmawiać jak z kimś, kogo zna się od lat, bo rzeczywiście znają się już długo, choć on pamięta ją raczej jak przez mgłę.
– To prawda – przytakuje Ludwig. – Na Pohorju, kiedy pomogłem ci się wygrzebać ze śniegu, byłaś jeszcze małą dziewczynką.
– Nie taką znów małą, miałam chyba dwanaście lat. Ale wszystko dobrze pamiętam. Wy, dorośli, raczyliście się grzanym winem, a my, dzieci, dostaliśmy ciasteczka, które zabrała ze sobą mama.
– Grzane wino, no tak.
Paląc, wydmuchuje obłoczek dymu, który nad jego głową zmienia się w drżące kółko. Z zadowoleniem obserwuje swoje dzieło, Sonja też patrzy, ma ochotę się roześmiać, gdyby nie to, że chodzi o ważne sprawy, a może jednak dobrze byłoby się roześmiać, więc śmieje się, trochę na siłę.
– Jak to robisz? – pyta, spoglądając na niego z podziwem. Ach, tylko udaje, że podziwia to wydmuchiwanie kółek z dymu, wcale jej to nie interesuje, stara się z uznaniem patrzeć mu w oczy, ale nie potrafi, nie potrafi, jego oczy mają zimny zielony odcień.
– Chcesz spróbować?
– Nie palę – odpowiada Sonja.
To nieprawda. Kiedyś paliła ze swoim chłopakiem. Bardziej dla żartu, fajnie było w łóżku wydmuchiwać dym z papierosa.
– Żadna sztuka – śmieje się Ludwig.
Znowu puszcza niebieskawe kółko pod sufit i śledzi znikający obłoczek. Jakby mu się nigdzie nie spieszyło, jakby miał dużo czasu. Dużo, bardzo dużo czasu. Sonja czuje dziwny dreszcz, właściwie nie może patrzeć na to beztroskie zachowanie. Jasne: pewnie tak puszcza kółka, kiedy przesłuchuje kogoś w swoim biurze. Zadaje pytanie, puszcza kółko, obserwuje dym i czeka na odpowiedź.
– Twój niemiecki – mówi Ludwig, który lekko pochyla się nad stołem w jej stronę – jest taki... jak by tu powiedzieć, giętki. I wyraźny, każde słowo wymawiasz bardzo zrozumiale.
– Studiowałam medycynę w Grazu. Karl-Franzens-Universität.
– O!
Mischkolnig powiedział O, najwyraźniej był zaskoczony. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, jego O było jak obłoczki, jak jego kółka dymu w tej kawiarni, która kiedyś nazywała się Velika, a teraz Theresienhof.
– Reichsuniversität – poprawił Sonję. – Zrezygnowaliśmy z tych śmiesznych austriackich nazw.
Pokiwała głową: zrezygnowaliśmy. Jej ojcu nazwa Karl-Franzens-Universität, Uniwersytet Karola i Franciszka, wydawała się bardzo dobra, była stara i szacowna.
– Ale przerwałam studia – dodała.
– Dlaczego?
Nie chciała odpowiedzieć na to pytanie.
– Jest wojna.
Rozbawiło to Mischkolniga: Dlaczego ludzie w czasie wojny nie mieliby studiować? Przecież uniwersytety działają, fabryki produkują, wszyscy mają pracę, życie toczy się dalej.
Dopiero teraz, kiedy nachyla się ku niej, widzi drobne piegi pod oczami, na policzkach i szyi, tak, jeśli dobrze się przyjrzeć, nawet na szyi. Gładka szyja, giętki niemiecki, niczego sobie dziewczyna.
– Nasz profesor niemieckiego – powiedziała pospiesznie, żeby nie odpowiadać na pytania o studia i o powód ich przerwania – nasz profesor z gimnazjum studiował we Frankfurcie.
– Wcale nie o to chodzi, gdzie się uczył wasz profesor. – Uśmiechnął się i wyjaśnił: – Rzecz w tym, że wy, którzy nauczyliście się tego języka, lepiej rozumiecie jego moc i piękno. Chcę powiedzieć... jest w was jakaś świeżość, a w waszej wymowie precyzja i coś ożywczego. Nie uwierzysz: w Grazu, to musiało być niedługo po tamtej historii z nartami, chodziłem na kurs czystej niemczyzny. Niemczyzny Goethego, niemczyzny Schillera. Przedtem pracowałem w drukarni, na co dzień miałem do czynienia z językiem, ze słowem drukowanym, dlatego wiem, czym jest język i co to jest kultura. Musiałem coś zrobić, żeby się pozbyć tego wstrętnego mariborskiego akcentu.
Roześmiał się. Zabawne było to, że on, Ludwig Mischkolnig, którego rodzina od dawna trwała w tym mieście na straży niemieckości, uczył się wymawiać słowa i zdania tak, jak robili to Schiller i Goethe.
– Nasz profesor tłumaczył nam – wyrwało się Sonji nieostrożnie – że mariborska niemczyzna to pozostałość jakiegoś bawarskiego dialektu. Wasi przodkowie prawdopodobnie przybyli tu z Bawarii.
Ludwig przestał się uśmiechać. To nie brzmiało śmiesznie, nawet nie było bezmyślne, tylko niedorzeczne, po prostu głupie. Pozostałość? Wasi przodkowie? A niby skąd się wzięli w a s i? W śmierdzących kożuchach, z rosyjskich bagien, stamtąd przybyli.
– Twój profesor jest głupcem – odparł spokojnie. – Nawet jeśli latami studiował w mieście Goethego. Wciąż uczy w gimnazjum?
Sonja pokręciła głową. Ta rozmowa przy herbacie, wśród obłoczków dymu z papierosa, które szybowały pod sufit, nagle zaczęła zmierzać w niedobrym kierunku, ty naiwna gąsko, przecież nie przyszłaś tu po to, żeby prowokować tego człowieka.
– Chyba go wysiedlili. Podobno gdzieś do Serbii.
– I tam jest jego miejsce – powiedział. – Na gnojowisku Europy.
Sonja nie zareagowała, patrzyła przed siebie. Wypiła kilka łyków herbaty. Mischkolnig obserwował ją przez chwilę. Kiedy podeszła do niego na ulicy, zarumieniła się, teraz ucieka spojrzeniem, nie potrafi patrzeć mu w oczy, jej wzrok ślizga się po dużych oknach kawiarni, potem biegnie przez Drawę, zatrzymuje się na zielonych wzgórzach po drugiej stronie rzeki. Czego ta dziewczyna może chcieć? Mischkolnig dobrze zna spojrzenia ludzi, spojrzenia, które kłamią, spojrzenia, które coś ukrywają, spojrzenia, które błądzą po pokoju, spojrzenia, które beznadziejnie szukają punktu oparcia i ratunku, choć ratunku nie ma. Ale te oczy patrzące z piegowatej twarzy były inne, były oczami niewinnej młodości, a ich tajemnicą jest tylko to, że chcą się za kimś wstawić, prosić go o pomoc. Już wkrótce okaże się, czego chce.
A potem znowu się uśmiechnął, całkiem nieźle to wymyślił, to o serbskim gnoju, powinien powtórzyć żart u siebie w pracy. Albo jeszcze lepiej, trochę wulgarności nie zaszkodzi: w jelicie grubym Europy, spójrzcie tylko na mapę, ta Serbia, która zniszczyła Austrię, jest naprawdę jelitem grubym.
Milczała. Lubiła swojego profesora, któremu nie pomógł nawet podziw dla niemieckiego języka i kultury. Ludwig i ludzie tacy jak on załadowali go do pociągu, jak prawie wszystkich profesorów, duchownych i wielu innych mieszkańców tego miasta. I wywieźli ich do Serbii. Sonja nie miała nic przeciwko Serbii. Ale człowiek, z którym teraz rozmawia, to już nie ten sam Ludek, którego znała piętnaście lat temu, to nie człowiek, nie ktoś, od kogo mogłaby czegoś oczekiwać. Popełniła błąd, najchętniej wstałaby i wyszła. Lecz wykład na temat języka jeszcze się nie skończył, Mischkolnig uważał, że coś powinien dziewczynie wyjaśnić:
– Żebyś mnie dobrze zrozumiała: nawet dialekt niemiecki jest wciąż językiem niemieckim. Mamy ten język we krwi, rozumiesz? Jest w każdym organizmie, krąży wraz z krwią, dziesięć pokoleń przede mną mówiło po niemiecku. Ale z czasem się starzeje, staje się niedoskonały. I w dodatku przenikają do niego jakieś obce słowa. Dlatego musiałem oczyścić swój język. Rozumiesz?
Sonja kiwa głową. Rozumie.
– Jesteśmy starym narodem, starą kulturą. Wy natomiast młodym, szybko się uczycie. Dacie nam świeżość, nową krew, już w pierwszym pokoleniu będziecie lepszymi Niemcami niż my.
Sonja nie ma zamiaru stać się lepszą Niemką, jej ojciec też nie chce być lepszym Niemcem. A mimo to odpowiada grzecznie:
– Ciekawe są te twoje rozważania.
Tak mówi, byleby tylko był spokój, nie przyszłam tu po to, by wysłuchiwać przemyśleń o języku i świeżej krwi, i nie po to, by podziwiać niebieskawe kółka dymu. Kiwać głową. Uprzejmie odpowiadać na pozdrowienia oficerów, którzy przechodząc koło ich stolika, witają się z k a w a l e r e m Ludwigiem, jak powiedział starszy mężczyzna w oficerkach i bryczesach: „Kawaler Mischkolnig spędza dzisiaj czas w towarzystwie pięknej damy, kłaniam się nisko”, nie przyszła tu po to, żeby siedząc z tym kawalerem bez munduru, witać się z innymi, głównie umundurowanymi kawalerami, których pełno było w kawiarni.
– Och, zupełnie zapomniałam, masz pozdrowienia od ojca.
To wymyśliła, ostatnia kiepska próba przerwania monologu tego człowieka o języku i kulturze. I o kupach gnoju. Gdyby ojciec wiedział, że siedzi w kawiarni wśród niemieckich oficerów, nie byłby zadowolony. Ten Ludek, tak by powiedział doktor, był całkiem w porządku, dopóki pracował w drukarni. A potem coś się z nim stało, najpierw trafił do Kulturbundu, a potem zwiał do Austrii. Jak to możliwe, powiedziałby doktor, często zresztą tak mówił, że ci ludzie stali się takimi świniami? Może byłoby mu przykro, gdyby wiedział, że jego córka siedzi z Ludkiem w kawiarni i podziwia obłoczki dymu, które on potrafi tak zręcznie zamieniać w kółka.
– O, dziękuję. – Widać, że Ludwig jest zadowolony. – Wciąż pracuje w szpitalu?
– Wciąż – kiwa głową Sonja. – Na chirurgii.
– To ma dużo pracy – mówi i spogląda na nią znacząco.
– Raczej tak.
Przez jakiś czas Ludwig milczy, jakby nie wiedział, czy warto ciągnąć dalej rozmowę z młodą damą, która go najwyraźniej podziwia, czy może lepiej byłoby dać sobie spokój z tą przesłodzoną herbatą i zamówić koniak. Decyduje się na koniak i kiwa na kelnera, który przybiega z białą serwetką przewieszoną przez ramię.
Milczą chwilę, jakby nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Kiedy koniak ląduje na stole, Ludwig wyćwiczonym miękkim ruchem bierze kieliszek w dłoń, lekko miesza jego zawartość, wącha, próbuje.
Sonji wydaje się, że potrafi to robić równie dobrze, a może nawet lepiej, jak puszczać niebieskawe kółka z dymu.
– Dobry – nagle odzywa się po słoweńsku. – Dziwisz się? Myślisz, że zapomniałem?
Znowu pochyla się nad stołem i cicho, jakby się jej zwierzał, mówi:
– W mojej pracy słoweński bardzo się przydaje.
Sonja czuje zimny pot, który spływa jej po plecach. W jego p r a c y. I czuje też, że nie może już poświęcać uwagi obłoczkom dymu, językom i koniakowi. Przyszła tu w niezwykle ważnej sprawie. A choć sprawa jest śmiertelnie poważna, musi się uśmiechać.
– Kiedy spotkaliśmy się na ulicy – jej głos jest spokojny, na twarzy znowu pojawia się uśmiech – wspomniałam, że nie chodzi o ojca.
4
Ludwig milczy, patrzy na nią zimnym wzrokiem. Zapomniał, o czym rozmawiali na ulicy, wtedy naprawdę przyszło mu do głowy, że dziewczyna chce się za kimś wstawić, dobrze to zna, chyba nawet coś takiego powiedziała, ale wyleciało mu to już z pamięci. Wczoraj wieczorem kilka razy przypominał sobie jej zgrabny chód i spódnicę w kratkę, jej sympatycznie brzmiący głos, teraz jednak myślał tylko o tym, jak giętki jest jej niemiecki i jak świeży, prawie tak jak ona. No i nagle – zawsze ta sama historia! W tych przeklętych czasach, w tym przeklętym mieście, choć jest to jego własne miasto, nie da się spędzić w spokoju ani jednej chwili, bez przerwy trzeba czuwać!
– To o kogo? – pyta lodowato Ludwig Mischkolnig. Już nie jest Ludkiem, tylko policjantem, policjantem szczególnego rodzaju. I właśnie dlatego, że jest policjantem, Sonja chciała z nim rozmawiać, właśnie dlatego biegła za nim po ulicy. Wtedy miał mundur, teraz jest po cywilnemu. Sonja nie wie, że Ludek to nie zwykły policjant, lecz oficer SS. Tymczasowo do dyspozycji Służby Bezpieczeństwa, Sicherheitsdienst, która w tym mieście realizuje nadzwyczaj ważne zadania. Nie wie również, ale wkrótce się dowie, że policjanci pracują też po cywilnemu. Kiedy są na służbie, noszą mundury, szare mundury oddziałów SS, wszyscy, którzy służą w takiej policji, są w SS. Sonja na razie tego nie wie, z wielką nadzieją patrzy na Ludka, młodego człowieka, który kiedyś pomógł jej wstać z mokrego śniegu.
– Aresztowano mojego przyjaciela, przez pomyłkę – wyrzuca z siebie słowa powstrzymywane długo, od chwili, gdy biegła za nim po ulicy.
– Przez pomyłkę?
– Na pewno pomylono go z kimś innym.
– Jasne, przez pomyłkę, zawsze jest przez pomyłkę. Czy to aby nie jakiś profesor?
– Nie, asystent na uniwersytecie w Lublanie, geodeta.
– Twój chłopak?
– Przyjaciel – mówi Sonja z ociąganiem.
– Akurat! Twój chłopak.
Sonja patrzy na zimną herbatę, dużo jej zostało, pije szybko, filiżanka jest pusta, bardzo by chciała, żeby ta rozmowa wreszcie się skończyła.
– Tylko po to zatrzymałaś mnie na ulicy, żeby żebrać o swojego chłopaka? Jak się nazywa?
– Valentin. Valentin Gorjan.
Ludwig wyciąga z kieszeni notes i zapisuje nazwisko. Sonja dostrzega kątem oka, że znad innych stolików patrzą na nich goście, ktoś śmieje się półgłosem. Kolega nie tylko jest kawalerem, ale tutaj także pracuje. Na tym polega ich służba: muszą pracować także w późnych godzinach popołudniowych, w kawiarni, i to w towarzystwie pięknej dziewczyny. Zapisuje numer swojego telefonu, wyrywa kartkę z notesu i popycha ją po blacie stolika.
– Teraz sprawa nabrała mocy urzędowej – stwierdza sucho.
Patrzy bez ruchu na jej lekko pochyloną głowę, chce napotkać wzrok dziewczyny błądzący po oświetlonych wieczornym słońcem wzgórzach za dużymi oknami kawiarni.
– A jednak trochę mnie zaskoczyłaś – rzuca po chwili Mischkolnig. – To nie jest sprawa o charakterze osobistym. Wszystko powinno być zgodnie z prawem, wyłącznie zgodnie z prawem.
On też chciałby jak najszybciej zakończyć spotkanie. To jego wina, sam się wplątał w tę rozmowę, już wtedy, na ulicy, trzeba coś z tym zrobić. Nie ma żadnych zobowiązań, wobec nikogo, a już na pewno nie wobec tej pannicy, której się wydaje, że on zaryzykuje i wpadnie przez to w bezsensowne tarapaty, ani mu to w głowie, miałby wyciągnąć z więzienia jej ukochanego?!
– Zadzwoń za dwa dni – mówi mimo wszystko – zainteresuję się tym przypadkiem.
Kiedy wstają i pomaga Sonji włożyć żakiet, czuje, jak bardzo drżą jej ramiona.
– Tylko żebyśmy się rozumieli – niemal szepcze jej do ucha. – Musisz zadzwonić. Już my cię znajdziemy, jeśli sama tego nie zrobisz.
Śmieje się przy tym krótko, dziewczyna powinna go dobrze zrozumieć: to on ją znajdzie, bo chce się jeszcze z nią spotkać. Mogłaby zrozumieć to jako groźbę – znajdą ją, bo człowiek, którego przetrzymują w więzieniu, jest bliską jej osobą. Ale ona nie rozumie tego w ten sposób, prawdę mówiąc, Sonja rozumie tylko jedno, ten mężczyzna ma władzę nad jej Tinem, może mu pomóc. Choć teraz ma już trochę władzy także nad nią, sama wpakowała się w tę sytuację.
Sonja unosi wzrok i spogląda na Ludka z prośbą w oczach.
– Ale nie zrobi mu pan nic złego – szepcze.
– Oczywiście, że nie – odpowiada z galanterią, lecz też z lekką drwiną Ludwig Mischkolnig – jeśli żąda tego młoda dama, której kiedyś pomogłem wygrzebać się ze śniegu.
I myśli, że czegoś tak niemądrego już dawno nie słyszał. Te słowa jednak wprawiają go w dobry humor, chce mu się nawet śmiać, najchętniej spytałby: a komu my robimy coś złego?
Ale Sonja zaskakuje go jeszcze raz, jakby czytała w jego myślach.
– Niczego nie żądam – szepcze mu bez tchu prosto w twarz, czując woń papierosów i dymu w postaci niebieskawych obłoczków – jak mogę żądać, kim jestem, żeby czegoś żądać?
Prawie się zachłystuje, mówi półgłosem, wielu oficerów przygląda się tej scenie.
– Niczego nie żądam. Ja proszę. Proszę.
5
Obersturmbannführer Ludwig Mischkolnig przeciął Adolf-Hitler-Platz i bez pośpiechu maszerował Herrengasse do domu. Zaczynało się już ściemniać. Rześki wczesnojesienny wiatr chłodził jego lekko rozpaloną twarz – pewnie z powodu siedzenia w zadymionej, dusznej kawiarni, a może z powodu bliskości Sonji, jej spojrzenia, w którym naiwność mieszała się z niewinnością, kto tak patrzy, niczego nie skrywa, oczy są zwierciadłem duszy, tego jej: proszę. Bo takie p r o s z ę z ust pięknej młodej damy jednak wywołuje w człowieku niepokój, bo człowiek dobrze się z tym czuje. Więc on czuł się dobrze, to jego miasto, powoli i pewnie staje się takie, jakiego od dawna pragnął, mocno zwarte szeregi, mit ruhig festem Schritt, mruknął pod nosem, nawet po cichu zanucił, śpiewali to w SS-Junkerschule: mit ruhig festem Schritt i śnili o nowej Europie, niemieckiej i niezwyciężonej. Zresztą wciąż jest niemiecka i niezwyciężona, choć nie wszystko toczy się tak, jak powinno, jego miasto też leży w tej nowej Europie. Ta myśl wprawiła go w dobry humor, bez względu na różne przeszkody, które trzeba będzie jeszcze pokonać. Znakomity niemiecki Sonji także przyczynił się do dobrego nastroju Ludwiga. Znaczna większość tych ludzi zawsze była w porządku, w każdym państwie – w Austrii i w Jugosławii, w Reichu także należycie wykonują swoją pracę, jej ojciec jest lekarzem, a my potrzebujemy lekarzy. Brakowało im tylko jednego: żeby byli nasi, ale teraz już są nasi, stają się częścią wielkiej niemieckiej kultury. Znał jej ojca, gdy tylko powiedziała, jak się nazywa, przypomniał go sobie, doktora Belaka, lekarza i – jeszcze całkiem niedawno, jakiś rok temu – patriotę, co za głupie słowo, zwłaszcza jeśli doda się: słoweński, słoweńskiego patriotę. Ludzie, którzy do wczoraj na swoich patriotycznych uroczystościach śpiewali patriotyczne pieśni, sławili serbską i rosyjską, słowiańską, dzicz, którzy gardzili niemieckimi sąsiadami i śmiali się z ich słoweńskiego, „bosy na głowa idzie po ulica”, a teraz patrzcie no, jak po niemiecku mówią ich dzieci, Schiller by się cieszył. Ich patriotyzm też się gdzieś ulotnił, nagle przeobrazili się w lojalnych niemieckich obywateli. Wszystko szło dobrze, niemal idealnie. Co prawda odkąd w ostatnim roku na miasto zaczęły spadać bomby, sytuacja stała się trochę gorsza, właściwie dużo gorsza. Wcześniejszy entuzjazm nieco opadł. Ale najważniejsze sprawy, przynajmniej tu, w tym mieście, zostały załatwione. Spotkanie z Sonją napełniło go zadowoleniem, zainteresuje się tym... no, jakżeż się on nazywa, Gorjancem albo Gorjupem. Nie chciał, żeby mu cokolwiek wyjaśniała, wiedział, co powie, dobrze znał tę śpiewkę: przez pomyłkę miał pistolet w kieszeni, to był zupełny przypadek, ktoś mu wsadził do torby komunistyczne materiały propagandowe, był pijany, gdy przy barze mówił: niech diabli wezmą cały ten Reich, znał tę śpiewkę, wszyscy byli niewinni i wszyscy pomyłkowo aresztowani. „Spokojnym, równym krokiem”, tak, ale też żelazną ręką, jak powiedział nasz Gauleiter, kiedy przybył do Marburg an der Drau i przejął kierownictwo administracji cywilnej, wyraźnie im wtedy przykazał: także żelazną ręką, jeśli trzeba.
Mimo to sprawdzi, co jest na rzeczy, o ile sobie przypomina, wśród podejrzanych, którzy pozostają w jego kompetencji, czyli są przez niego przesłuchiwani, na pewno nie ma tego Gorjupa czy jak tam się nazywa. Prawdopodobnie zajmuje się nim Hochbauer. Swoich znał, nie tylko z nazwiska, również ich przodków do piątego pokolenia, a nawet kochanki. No tak, ale ukochaną tego Gorjanca też już zna, ma na imię Sonja, całkiem możliwe, że kiedy była małą dziewczynką, na Pohorju pomógł jej wstać ze śniegu, teraz chętnie by to powtórzył. Prawdę mówiąc, bardzo chętnie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------