Miłość, proszę pani - ebook
Miłość, proszę pani - ebook
DWADZIEŚCIA MIĘDZYWOJENNYCH LAT– KOLOROWYCH I SZARYCH. BIEDNYCH I BOGATYCH. PEŁNYCH NADZIEI I ZWĄTPIENIA. WYJĄTKOWYCH – JAK NIGDY WCZEŚNIEJ I NIGDY PÓŹNIEJ.
Dwie kobiety – Irena i Teresa.
Pierwsza ma wszystko: męża, kochanka, wymarzone dzieci, wykształcenie, dobrobyt. Drugiej wszystkiego brakuje: miłości, szczęścia, pracy i pieniędzy.
Irena Krzywicka – skandalistka, demoralizatorka, uwikłana w głośny romans.
Teresa Kulebianka – od losu dostała słabe karty. Chciała się wyrwać z biedy rodzinnego domu i nigdy tam nie wrócić. Obu życie wystawiło wysoki rachunek za podążanie za pragnieniami.
Kiedy się spotykają, Irena jest na szczycie, Teresa – na samym dole. Ta znajomość je odmieni, zwłaszcza że nic nie może przecież wiecznie trwać – ani nieszczęście, ani szczęście...
Piękna powieść osadzona w realiach epoki, ze słynną Ziemiańską, teatrzykami rewiowymi i salonami literackimi, z postaciami takimi jak Irena Krzywicka i Tadeusz Boy-Żeleński.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-831-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– I oto w najmniej odpowiedniej chwili, jak na złość, dopadła mnie miłość, i to taka ostateczna, dożywotnia.
Irena stała przed lustrem. Wciąż jeszcze była w kapeluszu i w rękawiczkach. Przejechała dłonią po policzku. Nawet przez biały ażur poczuła jego ciepło. Był upalny letni dzień, a ona dopiero co weszła do domu z rozgrzanej ulicy, ale nie te warunki tak ją rozogniły. Podobny gorąc palił ją w środku. W głowie miała huragan myśli, w sercu akrobacje emocji, a w brzuchu… Ach, ten brzuch. – Pogładziła go dłonią przez kremowy materiał sukienki. Wygodny był ten krój – prosty, geometryczny, równej szerokości – od ramion aż do bioder. Dopiero tu wszyto pas, od którego rozchodziły się plisy. Dzięki temu czuła się swobodnie i przewiewnie; jak dobrze, że czasy skomplikowanych fasonów, które uciskały i przyduszały, już minęły. Kobiety i bez modowych katuszy miały ciężko.
Zdjęła rękawiczki i odłożyła je na półkę pod lustrem. Wypięła szpilki z kapelusza i uwolniła lśniące czarne włosy.
Znowu spojrzała w lustro. Dobrze wyglądała. Bardzo dobrze nawet. Była piękna i zdawała sobie z tego sprawę. Karmelowa skóra, gładkie ramiona, zgrabne nogi w błyszczących pończochach. Ponętna sylwetka dwudziestoośmioletniej szczupłej, gibkiej kobiety. I ta twarz – z dużymi, ciemnymi oczami, o których często słyszała, że są takie „myślące”. Teraz widziała w nich nieznany błysk, który przyćmił to intelektualne wejrzenie. Jej oczy błyszczały tak, jak błyszczą oczy zakochanej kobiety. Znała to – u innych. Dla niej to było absolutne novum.
– Więc to się stało. Miłość. Miłość jak huragan.
Westchnęła. Sięgnęła po szklankę z wodą. Poczuła lekkie orzeźwienie.
– I sama możliwość tej sytuacji wydaje mi się potworna.
Kobieta w lustrze też leciutko pokiwała głową.
Irena postała tak jeszcze chwilę, a potem sięgnęła po zeszyt i ołówek. Musi to spisać, żeby jutro rano, gdy się obudzi, upewnić się, że to wszystko się jej nie przyśniło.
Najpierw jednak położy się na chwilę i pod powiekami obejrzy scena po scenie to, co dziś się jej przytrafiło. Cała ta niewiarygodna historia zaczęła się od zlecenia Grydzewskiego…
*
Co za upał! Gdybyż mogła być teraz gdzieś poza miastem, na wilanowskich łąkach na przykład. Albo nawet gdzieś na obrzeżach, choćby na Mokotowie. W ostateczności mógłby być i jakiś ogródek jordanowski.
Nie, no co za głupota. Jaka natura, jakie pola, skoro zaraz czeka ją spotkanie. „To” spotkanie.
Przeszył ją dreszcz. Co się z nią dzieje? Czy ona jest jakimś podlotkiem? Głupiutką panienką? Zdecydowanie nie – ani jedno, ani drugie.
Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kartkę z odręcznie napisanym adresem. Smolna 13. Znała ten adres na pamięć, więc gest miał ją chyba wyłącznie uspokoić.
Nie udało się.
– Oddychaj, oddychaj spokojnie – nakazała sobie. – Co on o tobie pomyśli? Taki początek znajomości z pewnością nie będzie niczym obiecującym.
Doszła pod kamienicę. Tak, to było tu, trzynastka na froncie nie pozostawiała złudzeń. Wzięła trzy głębsze oddechy i otworzyła drzwi wejściowe. Owionął ją przyjemny chłód i od razu poczuła się lepiej. Zrobi, co ma do zrobienia, profesjonalnie, rzetelnie i chłodno, i wróci do siebie. Napije się orszady albo kompotu, co tam Maminek poda, a potem siądzie do pisania. I już. Zupełnie proste.
Powoli wchodziła po szerokich schodach, aż zauważyła mosiężną tabliczkę z napisem „Tadeusz Żeleński”; niżej, mniejszymi literami, dołożono „Boy”. Czy wyrazy mogą mieć kolor i brzmienie? Najwyraźniej mogły, bo takimi je teraz właśnie zobaczyła i usłyszała. „Boy” był lekkim słowem, lewitującym ponad ziemią, błyszczącym na niebiesko. A może to była barwa mgły, która zasnuwała jej oczy? Nie na tyle jednak, by nie trafiła zimnym, mimo niedawnego rozgrzania przez upał, palcem w krągłość guzikowego dzwonka. Czas się jakby zatrzymał; miała wrażenie, że przestała oddychać. Zaraz w drzwiach pojawi się służąca, zabierze ją do saloniku i pójdzie zaanonsować młodą, trochę już znaną w pisarskim świecie, ale mocno przepłoszoną Irenę Krzywicką, która na przemian blednie i purpurowieje. Ale to jeszcze chwila, jeszcze jest czas, by próbować złapać rozsypane myśli i uspokoić tłukące się w kształtnej klatce piersiowej serce.
Drzwi się otworzyły, ale mrok wąskiego przedpokoju nie ujawnił wyglądu służącej. Głos także nie. Może takie zwyczaje – że wymaga się ciszy – panują w domach wielkich piszących? Zresztą korytarz był wąski, dwóm osobom byłoby tłoczno. Toteż pewnie służąca czeka w jego głębi.
Irena przestąpiła próg. Pewnie by się przeżegnała, gdyby tylko było wierząca. Nie była, więc nie popełniła tego zdradzającego nerwy gestu. W świetle wpadającym z dookolnych pokoi wreszcie dostrzegła sylwetkę. Zdecydowanie męską. Nogi się pod nią ugięły, krtań się zacisnęła, z trudem wypuszczając słabe:
– Dzień dobry.
Sylwetka coś odpowiedziała, bo przecież poruszała ustami, ale Irena nic nie słyszała. Jakby ją w jakiś kokon zawinęli. Przemieszczała się, sunęła korytarzem za sylwetką, na ścianach rozlewały się barwne plamy obrazów i mebli. Zaraz usiądzie w salonie, a zawezwana w końcu przez pana domu służąca przyniesie herbatę, którą Irena przepłucze wyschnięte gardło.
Kiedy jednak wreszcie zebrała myśli i wyostrzyła spojrzenie, zauważyła, że została posadzona przy biedermeierowskim okrągłym stole ustawionym w gabinecie. Tak, to zdecydowanie był gabinet. Naprzeciw miała ścianę zabudowaną półkami na książki; było ich mnóstwo, na tych w pionie ułożone kolejne, poziome warstwy. Obok stał stół z maszyną do pisania. „Zatem on nie ręką przelewa myśli na papier, a poprzez metalowe klawisze odbijające płytki z literami”, pomyślała. Co to o nim mówi? Że bardziej zdecydowany, nowoczesny? Na pewno obstawiony przedmiotami. W pokoju błyszczało od mahoni i jesionów. W kącie znajdował się tapczan przykryty kilimem, częściowo zasłonięty szafą. Taka intymna, trochę ciemna enklawa do odpoczynku, snu i może… Przeniosła wzrok na przeciwległą ścianę, gdzie widniał Boy zwielokrotniony na portretach. Jeden na pewno wyszedł spod pędzla Wyspiańskiego, ale większość to były dzieła Witkacego. Na kartonach w różnych kolorach kredkowe pociągnięcia – niektóre bliskie realizmowi, inne całkiem nierealistyczne, i to w taką trochę przerażającą stronę. A mimo to z pewnością opowiadały o gospodarzu tego domu zdecydowanie więcej niż uładzony Wyspiański.
Irena przeniosła wzrok na Boya. Obserwowała go z profilu. Już nie wydawał się jej tak nieprzystępny. Owszem, sylwetka solidna, krzepkość widoczna, można by to do pomnikowej pozy przyrównać, ale prócz tego – męski. Po prostu męski. Gładkie i błyszczące czarne włosy, z niewieloma srebrnymi pasmami, podobne wąsy, a gdy się odwrócił… Spojrzenie absolutnie pięknych, ogromnych oczu. Irena poczuła się schwycona przez to spojrzenie. Było tak, jakby ją wzięło we władanie. Ona, zawsze taka niezależna, samodzielna, bez przesądów na temat płci i wynikających z nich powinności oraz ograniczeń, teraz poczuła się bezradna wobec tej sytuacji, jakby nie miała na nią żadnego wpływu. „Jest taka senna, rozanielona, czy ją rozpalił żar, kto jej starł puder z lic?” I jeszcze rozbrzmiał w jej głowie popularny szlagier, a przecież zawsze z przymrużeniem oka traktowała tę nie najwyższych lotów rozrywkę.
– Zniknę, ale zaraz wrócę. – Uśmiechnął się do niej.
Kiwnęła tylko głową, jakby wcale nie umiała mówić. Jakie niedobre wrażenie ona na nim musi sprawiać – że niemowa? Niemota? Taką mało rozgarniętą pensjonarkę mu do wywiadu przysłali?
Nie wiedziała, co pomyślał, bo gdy wrócił, był oddany temu, co robił – wszedł z tacą w rękach, skupiony raczej na tym, by jej zawartość: maszynka, filiżanki na spodkach, patera z ciastkami, cukiernica – się nie poprzewracała.
Dlaczego nie poprosił służącej? Wszystko tu było takie dziwne. Inne. Fascynujące.
– Trzeba zrobić miejsce – powiedział, gdy zbliżył się do stolika. I spojrzał na Irenę tak ciepło, że jeśliby była świecą, toby jej knot żarliwiej zapłonął, a parafina zaczęła się topić.
– Gdyby zechciała pani książki przesunąć – dodał, trochę już mniej czule, bo wciąż dzierżył poczęstunek w ręku, a Irena nadal była jak słup soli.
Ten ton natychmiast ją przywrócił do rzeczywistości. Błyskawicznie, trochę drżącymi dłońmi poprzekładała publikacje tak, by zmieściła się tu srebrna taca.
– Doskonale. – Skłonił się i przysunął krzesło w jej stronę.
Nie siedzieli naprzeciwko siebie – na przeszkodzie stała pokaźna piramida książek. Miała Boya teraz blisko siebie, tak że wyraźnie czuła zapach wody kolońskiej i ciepło jego oddechu. Cała była teraz czuciem. Intelekt, który był jej sprzymierzeńcem i bronią, zasłabł. Do tego zaschło jej w gardle.
– Służę. – Podsunął jej filiżankę z aromatycznym bursztynowym płynem. – Słodzi pani?
Kiwnęła głową.
– Słusznie. Cukier daje krzepę. – Teraz blisko niej stanęła kryształowa cukiernica. – Przyda się, bo wygląda pani na nieco osłabioną.
Drżącą dłonią nabrała pierwszą łyżeczkę cukru. Po niej kolejną i jeszcze jedną. Proporcje niebezpiecznie zbliżyły się do herbaty w cukrze zamiast na odwrót. Ale właśnie tego teraz potrzebowała.
– A zatem… – Odchrząknęła i poprawiła się na krześle. – Dlaczego pan już nie pisze wierszy?
Nie tak zamierzała zacząć, a na dodatek wiedziała, że kilkoro interlokutorów go już o to pytało i bywało, że się zżymał, ale nic innego nie przyszło jej do głowy.
Boy spojrzał na nią, wcale nie poirytowany. Ależ on miał oczy – piękne, przenikliwe, mądre, a jednocześnie jakby zasnute mgłą melancholii.
– Wie pani, to dlatego, że ja się wstydzę – odparł.
– Wstydzi się pan? – powtórzyła po nim.
– Wstydzę. – Kiwnął głową. – Bo to nie jest zajęcie dla dorosłego człowieka.
„Nie jest?”, zdumiała się w myślach. Jak to nie jest, przecież to właśnie poezja ma moc wyrażania tego, co w najgłębszych zakamarkach duszy.
– Dorosłego człowieka powinno zajmować coś zupełnie innego. Wie pani co?
Nachylił się ku niej. Czym on tak pachniał? Nie kojarzyła tego zapachu, co właściwie się zgadzało. Ten mężczyzna był oryginałem w każdym calu. I był piekielnie inteligentny, podobnego stanu oczekując od swoich rozmówców. Tymczasem ona miała w głowie zupełną pustkę. Przeglądała w pamięci notatki poczynione przed tym spotkaniem. Co on mógł mieć na myśli? Chyba czytanie, no bo cóż by innego. A, i spacerować lubił, był z niego niezwykły piechur, więc…
– Miłość. Miłość, proszę pani.
*
Co za kanikuła! Może by się ucieszyła, gdyby mogła teraz pójść nad Wisłę, żeby się pokąpać. Ale za co? Nawet na bilet na plażę nie było jej stać, co dopiero na ładny strój kąpielowy. W czym by poszła? W tej sukience?
Spojrzała w dół. Co to była za żałość! Z zeszłego roku, znoszona, sprana, nawet stosunkowo nowe mankiety i kołnierzyk nie mogły nikogo oszukać. No i jeszcze urosła ostatnio, nie tylko na wysokość, lecz także w biuście. Sukienka miała malutkie zakładki, jak to dla płaskiego podlotka, więc teraz Teresa wyglądała…
– Szlag! – zaklęła, potknąwszy się o wystającą kostkę bruku. Co tu mieli za ulice? Nie dość, że ciągnęło jakimś paskudnym zapachem, to jeszcze chodnik krzywy. Ale czego się spodziewać po takiej dzielnicy? Robotnicza, tania, biedna – takie było Powiśle. I pomyśleć, że dosłownie kawałeczek wyżej, tyle co na skarpę wejść, był inny świat. Dostatni, ładny, czysty. Bogate domy, zielone skwery, czyste powietrze. A tu – zgnilizna i burość.
Teresie zaszkliły się oczy. Nie było sprawiedliwości na tym świecie. Co ona winna, że się tak źle urodziła? Że z nizin, a nie z tych wyższych warstw?
Przejechała wierzchem dłoni po powiekach.
– Szlag! – zaklęła znowu, bo zapomniała, że sobie uczerniła rzęsy. Nie wliczyła tego, że będzie płakać, a przecież ostatnio płakała prawie codziennie.
Dziś jednak nie nad sobą powinna się użalać.
Doszła do końca ulicy i skręciła w lewo, pod górę. Ulica Źródłowa, numer jedenasty. Nazwa całkiem pasowała do warunków. Było tu wilgotno i jakoś tak lepko. Brudny tynk osypywał się brzydkimi płatami, na klatce schodowej czuć było piwnicznym zapachem. Wysłużone schody miały starty lakier i krzywe poręcze.
– Boże, Boże… – Westchnęła, pokonując kolejne stopnie.
Nie było jednak sensu Go przywoływać. On tu na pewno nie zaglądał. Przelękła się tej myśli, bo chyba była grzechem. Matka by jej dała… A teraz się zezłościła – matka to mogłaby jej dać co innego, na przykład pieniądze na naukę. Albo na jedzenie. Albo lepsze warunki. W sumie – dała jej życie i niewiele więcej.
– Bo sama niewiele więcej ma – szepnęła do siebie.
Ze złości przeszła w smutek. Taki kołowrotek myśli i uczuć ciągle jej teraz towarzyszył. Dołączała do niego i ta: „A może lepiej by było w ogóle się nie urodzić?”. Nigdy nie zapytała matki o to, dlaczego jednak ją wydała na świat: czy chciała, czy może raczej nie miała pieniędzy, by się jej pozbyć?
Pieniądze. Przystanęła na półpiętrze i sięgnęła do torebki. Drżącymi palcami podniosła wytartą aksamitną klapkę. Były tam – dzisiejsza wypłata, którą wybłagała w kasie. „Nie ma, no jak nie oglądają, to nie płacą”. Niby jasne, jak z tym dyskutować? Brak widzów, pustki w kasetce. Ale czy to jej wina? Ona daje z siebie wszystko. Lilka też.
Lilka to nawet więcej dała. Biedna, naiwna Lilka! A tamten… Jak mężczyzna. Tyle dobrze, że połowę kwoty na zabieg od niego dostała. Starczyłoby na cały – u poroniarki. I Lilka tak nawet myślała, ale Teresa się nie zgodziła. A bo to mało dziewczyn te babki wysłały na tamten świat? Niecelowo, po prostu takie warunki. Lekarz to zawsze lekarz.
Stanęła przed drzwiami. Przetarła wilgotne oczy, odgarnęła długie blond włosy za ucho. Zapukała.
Dłuższą chwilę trwało, nim usłyszała szuranie w przedpokoju, a potem skrzypnięcie drzwi, które jednak nie otworzyły się na oścież, tylko lekko się uchyliły. Zobaczyła męską, zmęczoną twarz w dość poważnym wieku.
– Dziś już nie ma przyjęć, niech pani jutro przyjdzie.
Głos miał obojętny, a może trochę niechętny.
– Ale ja po Lilkę. Znaczy po pacjentkę. Tę, co dzisiaj tu… żeby…
Teresa urwała. No jak to powiedzieć?
– Żeby. – Ten mężczyzna ją wyręczył. – One wszystkie są tu po „żeby”.
Lekko pchnął drzwi, żeby zrobić szersze przejście. Odwrócił się i poszedł w głąb korytarza. Teresa poszła za nim. Było tu ciemnawo i duszno. W pokoju na końcu tego kiszkowatego przejścia zobaczyła jaśniejszą plamę. Podeszła bliżej. To było wąskie łóżko z żółtawą pościelą, na którym leżała pergaminowa Lilka.
Teresie ścisnęło się serce. Jej przyjaciółka wyglądała jak na marach.
– Młoda jest. Powinna dojść do siebie – usłyszała głos z tyłu. Ten doktor stał za nią. Więc może jednak było w nim trochę współczucia i litości? – Tak by było najlepiej. Po co mi kolejne problemy, jakby mało ich tu było.
No tak. Problemy ważniejsze niż Lilka.
– Resztę pieniędzy pani ma?
Był jednak bez sentymentów. Z drugiej strony – jak tu zachować w sobie człowieka, jak się co dzień takie rzeczy robi?
Kiwnęła głową. Wyjęła zwitek i podała mu.
– Wyjątkowo dla pani koleżanki to zrobiłem. Cena niska, a przecież za taki stan to powinna być inna. Właściwie taki stan to już tylko dla babek.
– Ona przecież nie wiedziała! – Teresa wybuchła. Tak jej było żal Lilki. Biedna, naiwna dziewczyna, która myślała, że zdarzyła się jej miłość. A kiedy już się zorientowała, że to dziecko, nie miłość, to się przestraszyła i nic nie powiedziała nikomu, nawet Teresie. Dopiero potem, kiedy już było późno. A jeszcze musiała czekać na pieniądze od tego fircyka, który je miał, od ręki mógł dać, ale zwlekał. No i było za mało, a w kasie pustki. Więc kiedy tu dotarły, rzeczywiście było późno, ale czyja to wina? Właściwie to Teresa nie potrafiła ocenić, czy ten doktor się zlitował nad młodym życiem Lilki, czy pieniądze tylko widział, ale kazał przyjść dziś rano. No to przyszły.
– To teraz już wie. I niech uważa.
Teresa pokiwała głową. Całe życie takich dziewczyn jak one polegało na uważaniu.
– Za dwoje. Bo będzie dwoje.
Spojrzał na Teresę, a potem bez słowa podszedł do łóżka.
– No, koniec leniuchowania, wstajemy.
Lilka otworzyła oczy. Zobaczyła Teresę i broda zaczęła jej się trząść.
– Jestem, jestem, moja złota. – Teresa do niej dopadła i pogładziła ją po lodowatych policzkach. – Przyszłam po ciebie.
Doktor podał Lilce dłoń i podciągnął ją do siadu, a później podniósł.
Dziewczyna się zachwiała, ale teraz i Teresa do niej doskoczyła, żeby ją przytrzymać.
– Powoli, w domu niech jeszcze poleży. Zimne okłady na brzuch przez trzy dni, letnie jedzenie. A potem rosół dla wzmocnienia.
Rosół, Teresie aż zaburczało w brzuchu. Nie pamiętała już smaku rosołu. Od kilku tygodni jadła jakieś ziemniaczane zalewajki.
– Chodź, no chodź, moja kochana – szepnęła do przyjaciółki.
Lilka była słaba i lekka – jak duch. Teresie, też przecież szczupłej, zdawało się, że Lilka schudła tu parę kilo, a przecież dziecko… „Płód”, poprawiła się w myślach. Żeby tylko przy Lilce jej się nie wyrwało. To tak dramatycznie brzmi. Zresztą to nieprawda, w taki czas, mimo że to trzynasty tydzień, to chyba jeszcze jakoś tak… No, nie dziecko.
Powoli zeszły po schodach. Ciemno tu było, więc tym bardziej należało uważać. Kiedy Teresa pchnęła drzwi, z ulgą powitała jasny świat. Brzydko było, pachniało przykrawo, ale mimo wszystko było tu życie: zielone drzewo, błękitne niebo. Nadzieja.
– Chwilkę… – wyszeptała słabo Lilka.
– No pewnie, że poczekamy. Mnie się teraz nie spieszy. Powolutku sobie pójdziemy.
Lilka mieszkała na Powiślu, przy Tamce. Całkiem blisko. Nawet wolnym krokiem w pół godziny dojdą.
– Już po wszystkim, widzisz. Już dobrze – dodała Teresa.
Lilka pokiwała głową.
– I nie było tak strasznie, co?
Teraz pokręciła.
– W ogóle to bardziej straszą, niż to jest naprawdę.
Nie miała pojęcia, jak to jest, ale musiała przecież tchnąć w Lilkę otuchę.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Odwróciła się i zobaczyła kobietę w fartuchu z wiadrem w ręku. Pomyślała, że to pielęgniarka, bo tak podobnie wyglądała. Pewnie pracuje z doktorem, zresztą w pokoju obok było słychać jakieś odgłosy.
Kobieta spojrzała na nie, kiwnęła nieznacznie głową i skierowała się w dół ulicy. Lilka chyba jej nie zauważyła, w każdym razie wciąż patrzyła w inną stronę.
Wzrok Teresy zaś powędrował w kierunku wiadra. Pielęgniarka szła z nim powoli i uważnie, starając się, by się nie chybotało. Było w nim pełno krwi i takie jakby…
Żółć podjechała jej do gardła. Poczuła, że zaraz zwymiotuje. Z trudem ustała, przez chwilę walcząc z mdłościami.
A kiedy potem mijały targ, Teresa raz jeszcze zobaczyła tę kobietę. Teraz trzymała metalowe wiadro swobodniej, nawet trochę nim majtała, co znaczyło, że było puste.
Za plecami pielęgniarki stały budy jatek.
Po raz kolejny tego dnia Teresie zrobiło się słabo.
I dlatego kiedy już zaprowadziła Lilkę do domu, z ulgą poszła ku górze, na ulice, gdzie toczyło się inne życie. Lepsze, kolorowe, wesołe. Niedostępne dla nich, dla dziewczyn z nizin.
Minęła cyrk, skręciła w lewo i Foksal doszła do Nowego Światu.
Ile tu było ludzi. I jak inaczej wyglądających. Lubiła na nich patrzeć, choć jednocześnie czuła, jak bardzo odstaje. Ale czy miała zostać na dole, wśród jej podobnych? Nigdy w życiu! Nie da się tam zassać, kiedyś to będzie jej miejsce. „Gustowne upominki”, „Wyroby firmy E. Wedel”. Szyldy kusiły, witryny przyciągały wzrok, panie tak ładnie wyglądały i pachniały…
Może się zagapiła, może zamyśliła, a może to tamta nie uważała, bo też miała coś takiego w twarzy, jakby duchem była całkiem gdzie indziej. Ciało zaś miała ładne i elegancko odziane, więc Teresa przyjęła, że to jednak jej, Teresy, wina, że na siebie wpadły, tu, u wylotu Smolnej, i cicho bąknęła:
– Przepraszam.
Spod ładnego kapelusza spojrzały na nią duże, ciemne oczy.
– Nic się nie stało.
Teresa już miała odejść, kiedy tamta dodała:
– Ale trzeba uważać. Ja muszę podwójnie.
Uśmiechnęła się w nieodgadniony sposób i poszła.
Teresa odprowadziła ją wzrokiem. Tak, ta kobieta była naprawdę ładna i elegancko ubrana. Widać, że los jej sprzyjał.
A ona? Czy ona, Teresa Kulebianka, dostanie kiedykolwiek coś od życia?
*
„Miłość. Miłość, proszę pani”, w głowie Ireny rozbrzmiał głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Potem mówili o wielu innych sprawach, które ujmie w wywiadzie. Niektóre sobie skrótowo zanotowała, żeby nie zapomnieć, ale tego nie musiała.
Kto, która by zapomniała takie słowa?
Tyle że wciąż nie mogła uwierzyć, że to się stało naprawdę.
Usiadła i sięgnęła po zeszyt. Położyła go sobie na kolanach, otworzyła i zaczęła pisać.
Spotkanie z Boyem, na zlecenie Grzydzewskiego z „Wiadomości”. Propozycja piorunująca, myślałam, że zemdleję z tych emocji. „Uroczy”, „rozkoszny”, „dowcipny”, tak się mówi o tym mężczyźnie na mieście. Doskonały tłumacz, nie gorszy felietonista. I właśnie ja miałam zrobić z nim wywiad! Istny szał radości mnie ogarnął. W tamtej chwili był ze mną Andrzej Stawar, mój niezrównany przyjaciel. Jak mnie zobaczył w takim uniesieniu-podnieceniu, to skwitował to krótko i dosadnie: „Idiotka”. No ale jak tu się nie cieszyć, skoro ja szłam do pomnika literatury? U mnie Boy był na cokole. Przeczytałam wszystko, co napisał. „Słówka” na przykład miały dla mnie jakiś zmysłowy urok. Zresztą przecież kiedyś już byłam bliska, by Boya odwiedzić, pojechać do niego, wiedziona jakimś pierwotnym instynktem. To było w czasach studenckiej młodości. Wracaliśmy wraz z koleżeństwem z Zakopanego, gdy do naszego przedziału w pociągu weszło trzech kolegów uniwersyteckich. Kolegów znanych tylko z widzenia. Jednym z nich był Jan Lechoń. Wygląd zewnętrzny w tym przypadku był fikołkiem proporcjonalności wobec tego, co Lechoń miał w środku. Bladziak, jakby bez płci, zamknięty w sobie. W rozmowie zaś wulkan inteligencji i humoru. A jaki wyśmienity poeta! I to właśnie Lechoń, który jechał do Krakowa, oznajmił, że zatrzyma się u Boya, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem, pensjonat U Boya po prostu. Tymczasem dla mnie Boy to już wtedy była figura. Figura dużą literą pisana. Znałam go wyłącznie z drukowanych tekstów, poza nimi on dla mnie nie istniał. Czyż nie tak jest z pisarzami? To jakby duchy wyjęte z ciał, zresztą często tak bywa, bo przecież literatura jest nieśmiertelna, a twórcy – nie. Zatem gdy Lechoń oznajmił, że jedzie do Boya, to było tak, jakby mi rzekł, że zatrzyma się u Mickiewicza. Nic nie koloruję, takie były moje odczucia. Potem zapytałam jeszcze, czy Boy jest stary. „Nie tak bardzo”, odparł Lechoń. Wtedy Boy miał lat czterdzieści kilka. Może to znowu przez literaturę, przez te „czterdzieści i cztery” wieszcza ręką unieśmiertelnione? Może, choć prawda jest i taka, że młodość widzi tylko siebie, cały świat ze sobą zestawia. Gdy się wciąż ma lat naście, gładziutką skórę, mięśnie gibkie i napięte, siły niespożyte, chęci je przewyższające, gdy się wszystkiego pragnie, chce, gdy w wyobrażeniach nie ma spraw niemożliwych, to jak ktoś dwukrotnie starszy, ktoś w wieku rodzica, może być traktowany na równi? Nie może, żadną miarą. A mimo to – czy to wpływ barwnych opowieści Lechonia, czy wcześniejszej legendy o Boyu, którą sama sobie utkałam w głowie, zapragnęłam opuścić pociąg i też iść do tego niezwykłego mężczyzny. Nie zważając na nic, zrobić to, czego instynkt żąda. Wtedy jednak wkroczył rozsądek, nakazując złapać się drewnianej ławki, na której siedziałam, i ochłonąć. Rozsądek! Cóż za niesłusznie rozreklamowana instytucja! Wstrzymał mnie na dziesięć lat. Gdybym nie posłuchała wtedy głosu „rozsądku” – biorę ten wyraz w cudzysłów, bo mam wątpliwość co do znaczenia tego wewnętrznego cenzora – życie potoczyłoby się zgoła inaczej.
Teraz instynkt pragnienia, podniecenia wręcz, choć bardziej intelektualnego, też się we mnie odezwał, choć przełamany – nie rozsądkiem, a nabożnością wobec dzieła i twórcy, bo czułam, że idę na spotkanie z mitem. I, co w przypadku mitu absolutnie zrozumiałe, na spotkanie ze starcem. Ktoś, kto ma taki dorobek (i lata, pięćdziesiąt z okładem teraz), musi być wiekowo spiżowy. Przygotowywałam się pilnie, poukładałam w głowie i na kartce pytania, ba!, nawet odpowiedzi na możliwe kontry, byle tylko zabłysnąć intelektem. To dla mnie ważniejsze niż damsko-męskie uwikłania, z pewnością!
Odłożyła zeszyt. Cóż, możliwe, że jednak udało się jej choć trochę objawić swoje oczytanie i wiedzę, ale nie o nie tu chodziło, zdecydowanie.
Zakochałam się w tym mężczyźnie.
Tyle. Więcej nic, w tym zdaniu było już wszystko. Zresztą naprawdę miała w głowie jakąś słodką mgłę. Urywki zdań, spojrzeń. Sprawy zawodowe zanotowała – czy to w pamięci, czy na papierze, ale to wszystko, co było pomiędzy…
Przecież nawet nie pamiętała dobrze drogi powrotnej do domu. Tyle tylko, że jakaś dziewczyna na nią wpadła. Dziwna była, też jakby gdzie indziej się myślami znajdowała, tyle że na pewno w mniej przyjemnych okolicznościach, bo taki smutek w niej był. A może zmęczenie?
A co, jeśli to zły znak?
Irena się otrząsnęła. Zabobon dobry dla ciemnych ludzi, nie dla takiej racjonalistki jak ona.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi wejściowych. Potem szybkie odgłosy kroków i powitanie:
– Dzień dobry. – W progu stanął Jerzy.
Zamknęła zeszyt.
– Udało mi się dziś wyrwać trochę wcześniej. Pomyślałem, że może zjemy wczesną kolację gdzieś na mieście?
Zupełnie nie była głodna. Ale jak odmówić, żeby mu nie było przykro?
– Ach, głuptas ze mnie. Wydawało mi się, że skoro mąż wystąpi z taką propozycją, będziesz zadowolona. – Zasmucił się. – Ale to nie mąż teraz najważniejszy, prawda? – Zbliżył się i usiadł obok niej. Delikatnie dotknął jej brzucha.
– Wszystko dobrze? – zapytał.
– Tak. – Pokiwała głową.
Ciążę znosiła świetnie, ale jak zniesie tę nagłą miłość?Rozdział 1
Czy w życiu można cokolwiek zaplanować?
Irena nachyliła się do lustra. Wyglądała naprawdę ładnie. Co tam ładnie – pięknie. Biel nie każdemu służy; jej – owszem. Podbijała karmelowy odcień jej skóry, głęboki brąz oczu i czerń włosów. Sukienka była skromna, batystowa, całkiem klasyczna. Irena przejechała pomadką po ustach. Czerwień dobrze współgrała z tym strojem.
Wzięła płatek bibuły i włożyła go między wargi, żeby zebrać nadmiar szminki. Wydęła usta, kilka razy cmoknęła.
Tak, bardzo pięknie. Szlachetnie, skromnie, a jednocześnie – pociągająco.
Czerwień to symbol miłości, biel – kolor niewinności.
– Ciekawe, że tylko kobietom go przypisano – powiedziała do swojego odbicia.
Odbicie pokiwało głową. Ten wielowiekowy konwenans, który kobietom nakazywał i zakazywał, a na strażników tych zasad ustalał mężczyzn. Co było do pomyślenia w okropnych, mrocznych i przeszłych czasach, teraz tak przecież raziło – ją. Bo poza tym – wciąż to zacofanie i kołtuneria. Całe rzesze ludzi żyły tak, jak im to narzucano, często pochodzenie, majętność czy wykształcenie nie miały tu nic do rzeczy. Stary porządek trzymał się mocno, a dokładniej – utwardzali go mężczyźni.
Jak dobrze, że ona nie urodziła się w takiej rodzinie. Bo rodzina jest najważniejsza – to ona kształtuje podwaliny pod późniejsze myślenie o świecie. Jak się czujesz w rodzinie, jak cię w niej traktują – to często wyznacza twój przyszły los wśród innych ludzi. W jej przypadku miejsce przyjścia na świat nie oznaczało nic dobrego: Jenisiejsk na Syberii, dokąd zesłano jej rodziców. Taki start, który mógł być szybkim końcem egzystencji, i dla wielu zesłańców był. A jednak – Irena przetrwała. Ona i Maminek. Ojciec niestety nie, dopadła go gruźlica. Słaba płeć, to też z tego zbioru potocznych opinii, tak lubianych przez ogół. A i tu – skucha. Irena nie znała drugiej tak dzielnej, wspaniałej, mądrej i zorganizowanej osoby, jak jej mama. Po śmierci ojca związała swój los z Nykiem, o którym Irena myślała różnie, bo bardzo się z matką różnili, no ale przecież to nie był jej partner. Właśnie – partner. Maminek nie zdecydował się na ślub, żyli „po cywilnemu”. „Jednego męża już miałam, więcej nie potrzebuję”, twierdziła Felicja Goldberg. Podkreślała, że jest z Nykiem nie po to, by się na nim uwiesić, by mieć zabezpieczony byt. Nie, tego nie potrzebowała, nie tak widziała związek mężczyzny i kobiety. „Kobieta musi być materialnie samowystarczalna, to moja najważniejsza rada na całe twoje dorosłe życie”, powtarzała swojej jedynaczce.
Bez wątpienia takie postępowe macierzyństwo mocno wpłynęło na Irenę. Przez pierwszych kilkanaście lat swojego życia pobierała nauki tylko u boku matki, dopiero później dostała się w szpony systemu. Szpony, a jakże, inaczej określić tego nie sposób. Szkoła – po takim czasie wszelkiej swobody – jawiła się jej jako coś okropnego. To musztrowanie, działanie pod dyktando, na czas – przecież to zabijało ducha i inwencję. Dla Ireny to była wada, ale dla systemu – korzyść. Takimi wygładzonymi i okiełznanymi dziewczętami zdecydowanie łatwiej potem kierować. Raz przyzwyczajone do posłuszeństwa, będą się bały wyrywać na wolność. Czy z chłopcami było podobnie? Zapewne w jakimś stopniu tak, zwłaszcza że męski wiek nastoletni to gejzer emocji i popędów, ale jeśli chodzi o morale, to poprzeczkę ustawiono zdecydowanie niżej. Bo czy można by sobie na przykład wyobrazić, że jakaś matka wysyła córkę do dozorcy lub koniuszego, żeby „zdobyła doświadczenie”? No niepodobna! A w drugą stronę to działało – chłopięcą „nerwowość” leczono wizytami u służących lub w domach publicznych. Nim młodzieniec stanął na ślubnym kobiercu, koniecznie z „porządną”, czytaj: dziewiczą panną, doznawał odprężenia w różnych relacjach, często wymuszanych, prawie zawsze podległych.
W przypadku Jurka było inaczej. Państwo Krzywiccy nie mieliby takich pomysłów, oboje odmieniali słowo „przyzwoitość” przez wszystkie przypadki. Jeśli chodziło o panią Krzywicką, było to bardzo spójne z jej wyglądem i poglądami: sprawiała wrażenie kobiety niezainteresowanej własną kobiecością i całkowicie oddanej mężowi i jego sprawom. Trudno było sobie wyobrazić intymną relację między nimi; ten związek raczej przypominał troskliwą opiekunkę i wymagającego, mocno despotycznego klienta. Jeszcze przed ślubem teściowa miała swoje życie, swoje zainteresowania. Pochodziła z szanowanej rodziny, brat był laryngologiem cara, siostra – śpiewaczką w operze petersburskiej. Ona sama zaś studiowała w Zurychu, gdzie zresztą poznała męża. Po ślubie jednak porzuciła wszelkie indywidulane pasje – liczył się tylko mąż.
Z drugiej jednak strony ojciec Jerzego raczej był wierny żonie. Tak czy owak, to małżeństwo było dla Ireny antywzorem związku. Dla Jerzego chyba też, choć nigdy nie powiedział tego wprost.
Zatem – ojciec nie wprowadził syna w sprawy płciowości. Jurek załatwił to sam i to w taki sposób, że musieli, jako narzeczeni, odbyć dwuletnią kwarantannę, żeby i Irena nie zachorowała na rzeżączkę. Czy miała mu to za złe? No, trochę, ale to z tego powodu, że właśnie wtedy, gdy on zaspokajał swój głód zmysłowy z jakąś daleką znajomą, Irena poczuła, że ich przyjaźń mogłaby być czymś więcej niż tylko platoniczną relacją. Że te niewinne pocałunki coś w niej budzą, do czegoś więcej ją zachęcają. No i najważniejsze – Jerzy był mądry, rzetelny, przystojny. Lubiła jego inspirujące towarzystwo. Powiedziałaby mu to wszystko wcześniej, ale Jurek dramatycznie zachorował. Tyfus, co wykluczało jakiekolwiek kontakty. I rzeżączka właśnie, ale o tej drugiej jeszcze nie wiedział. Gdy się dowiedział, a razem z nim jego rodzice – dramat. „Choroba haniebna”, orzekła matka i zaprzestała rozmów z synem. Ojciec podobnie.
Irena nie nosiła w sobie takich przesądów. Gdy wreszcie mogli się spotkać i ona wyznała mu, że z jej strony to jednak chyba miłość, Jurek się roztrząsnął jak galareta, bo się okazało, że też ją kocha, tyle tylko, że absolutnie nie może temu dać teraz fizycznego wyrazu. No i już z kim innym przeżył pierwsze uniesienia. Irena stwierdziła, że przynamniej je zapamięta – bez złośliwości, no, może z odrobiną ironii, która przecież jest potrzebna w życiu. Brać wszystko zupełnie serio – nie sposób.
Zaręczyli się więc. „Gdybyś chciała zaczekać te dwa lata…”, wyszeptał Jurek, skubiąc mankiet koszuli. Chciała, choć uczciwie zastrzegła, że jeśli w tym czasie pozna kogoś interesującego i się w nim zadurzy, to już będzie siła wyższa. Jerzy, czy z własnej inicjatywy (bo przecież w domu był zawsze przydeptywany tysiącami zakazów i nakazów, nawet kierunek studiów ojciec mu wybrał), czy może raczej z poczucia winy i odgadując, co by się Irenie spodobać mogło, stwierdził, że uczyni wszystko, by Irena była szczęśliwa – teraz i w przyszłości. Pod pojęciem szczęścia zaś rozumiał taki stan, w którym małżeństwo wzbogacało, a nie zubożało życie. W sensie duchowym i fizycznym oczywiście, bo finanse u nich obojga były w opłakanym stanie. A zatem – żadnych natarczywych pytań, żadnej kontroli, własne sprawy i właśni znajomi, jeśli taka wola. A ponieważ on sam prowadził raczej spokojny tryb życia, bez wyskoków, tej nieszczęsnej historii nie licząc, było to raczej nakierowane na Irenę, która przystała na to, zwłaszcza że tak samo pojmowała instytucję małżeństwa. Czy jednak by to zaproponowała? Cóż, chyba nie aż tak odważnie, nie tak otwarcie. Zrobił to Jerzy, czego się raczej nie spodziewała. Ale przecież ani ludzi, ani życia nie da się do końca przewidzieć.
Dwa lata przeszły, a ona w nikim się nie zadurzyła. Że jest ciało i dusza, to było jasne. Że są tacy, co oddzielają te byty od siebie, obydwu używając oddzielnie – też. Irena jednak uważała, że pełnia jest wtedy, gdy jedno się z drugim łączy. Jeśli taki traf się zdarzy, wtedy należy go łapać i nie wypuszczać, bo to jest rzecz wcale nie tak częsta. Zatem – nic takiego, nikt taki jej się nie trafił. A skoro tak, to, po pierwsze, nie zmieniła zdania co do umówionego z Jerzym ślubu, a po drugie – nie skorzystała z „prawa wolności”, którego sobie nawzajem udzielili. Jurek także nie, choć w jego przypadku zadecydowała o tym przymusowa kwarantanna. Nie pytał jej o nic, nie dociekał, czy przez ten czas „była mu wierna”. Była. Gdy wreszcie skonsumowali związek, Ireną nie powodowała trudna do okiełznania namiętność – po prostu dziewictwo już mocno jej ciążyło. Balast, zbędny balast. Zrzuciła go więc w ramionach Jurka, a on, mimo swoich nowoczesnych poglądów, był bardzo szczęśliwy. Widać odejść od przekazywanych przez pokolenia poglądów jest bardzo trudno, zwłaszcza gdy jest się mężczyzną, a to nowe spojrzenie na świat ma oznaczać utratę tego, co zawsze było gwarantowane.
Poszło całkiem dobrze, choć bez eksplozji, mimo starań narzeczonego. Irena wiedziała, że tak się to toczy, że pierwszy raz bywa bolesny, co utrudnia uniesienia, a poza tym ars amandi wymaga nauki. Nie była więc rozczarowana; dodatkowo wzruszała ją czułość Jerzego, który się przejął swoją rolą jej pierwszego kochanka.
Wszystko zatem układało się naprawdę nieźle, ale jednocześnie przecież nie było żadnej pewności co do tego, co los przyniesie. Ta fraza o niemożności planowania towarzyszyła jej chyba przez całe życie, bo tak toczyły się losy jej rodziny. Od wczoraj jednak brzęczała jak natrętna mucha. Do samego ślubu, to znaczy do wyznaczenia daty ceremonii, doszło jakoś tak nagle. Irena wakacjowała się w Radości, u kochanej pani Karo (życie tej kobiety to była historia na powieść), gdy przez rozgrzane piaski tamtejszych wydm, na których rosły żywiczne lasy sosnowe, wśród których stał jej wakacyjny dom, dotarł do niej Maminek – z informacją, że ślub jutro, trzeba wracać do stolicy. Pośpiech stąd, że czekała kwatera w Jaremczy, dokąd mieli pojechać z Jurkiem w podróż poślubną. No i Maminek z Nykiem załatwili sobie nocleg na ich pierwszą wspólną noc, użyczając im swojego mieszkania, bo przecież młodzi żadnego własnego lokum nie mieli. Matki Ireny nie byłoby stać na taki gest wsparcia młodych, ojca Jerzego – byłoby z naddatkiem, ale nie chciał. Ludwik Krzywicki, profesor, był człowiekiem zamożnym, bardzo dbającym o to, by nic z tej zamożności nie odmieniło przypadkiem jego życia na lepsze, o rodzinie czy jakichś innych bliskich nawet nie wspominając. Aż dziw, że z dwojga takich, jednak jakoś zwichrowanych osób powstała taka istota jak Jerzy.
Czy Jerzy miał jakieś wady? Może taką, że nie zdołał sprawić, by jego rodzice, a zwłaszcza ojciec, byli innymi ludźmi. Ludwik Krzywicki był despotycznie skrzywiony i chorobliwie oszczędny. Pierwsze przejawiało się w tym, że całkowicie zaplanował Jerzemu drogę zawodową. Cóż tam, że Jurek marzył o fizyce, skoro ojciec widział go na prawie? Zatem syn skończył prawo. A co do pieniędzy, to myślał, biedny, że powodzi im się średnio, więc gdy się dowiedział, że na początku pierwszej wojny ojciec posiadał majątek w wysokości stu tysięcy rubli, nie mógł uwierzyć. Majątek taki, jaki Krzywicki senior lubił najbardziej – czyli w banknotach, żeby broń Boże nie wydać. No i wszystko przepadło. Potem zostało odrobione, ale schemat znów ten sam, do tego stopnia, że to, co Jurek dostawał jako aplikant adwokacki, musiał oddawać rodzicom jako zapłatę za utrzymanie. I oddawał, nie buntując się.
Zatem – czy to wada? Brak charakteru lub samodzielności? A może skostniały szacunek dla rodziców? W każdym razie była to istotna cecha charakteru Jerzego. I na pewno nie przeszkadzała Irenie. A nawet była jej na rękę. Bo, po pierwsze, jakaż by była przyjemność bycia w związku z kimś, kto jest uparty i autorytarny? A po drugie, Irena ceniła sobie swobodę i niezależność. Nie związałaby się z tyranem, nie złożyłaby tych cech na ołtarzu małżeństwa.
Właśnie – małżeństwa. Nadszedł czas, by zebrać się do wyjścia.
Irena odwróciła się lekko i sięgnęła po kapelusz. Też był biały, również z batystu, starannie nakrochmalony. Kupiła go sobie za pieniądze od stryja Julka, który był przyjemnie bogaty i postanowił zabezpieczyć byt bratanicy, składając przed dwoma laty w banku naprawdę pokaźną sumę, która miała być posagiem Ireny. Cóż, przyszła inflacja i obecnie owego majątku starczyło na to ładne nakrycie głowy.
I znów powróciło do niej to pytanie: czy wobec złożoności i nieprzewidywalności losu da się w życiu cokolwiek zaplanować?
Wpięła dwie szpilki, by kapelusz dobrze się trzymał, i delikatnie omiotła twarz pędzlem zanurzonym uprzednio w pudrze. Zakręciło ją w nosie, ale udało się jej powstrzymać kichnięcie. Całe szczęście, bo zabrudziłaby sukienkę.
Ostatnie spojrzenie w lustro – w gładkiej tafli toaletki jaśniała kobieca sylwetka. W oczach panny młodej widać było mądrość i spokój, karminowe usta łagodnie się uśmiechały, a biel sukni… Ten gładki materiał był jak niezapisana kartka – wszystko było jeszcze przed nią.
I wszystko mogło się zdarzyć.
Na przykład to, że Jurek nie pojawi się na ślubie.
– A jeśli on zmienił zdanie? Przeląkł się na przykład? – szepnął jej do ucha Maminek.
– Przeląkł? A czego? – zdumiała się Irena. Przecież to Jurek parł do tego ślubu zdecydowanie bardziej niż ona. Irena mogłaby jeszcze zaczekać – na razie nie mieli własnego kąta, pieniędzy, nic nie mieli. Wezmą ślub i zmieni się tyle tylko, że będą mieć papier. I sakrament, choć dla niej to było bez znaczenia.
– Może nie warto było chrztu przyjmować? – Pastor, do tej pory przechadzający się tam i z powrotem, w końcu podszedł do Ireny. Z jego twarzy odczytała poirytowanie, ale też chyba złośliwą satysfakcję.
Westchnęła. Po co jej to wypominać? Przecież było jasne, że dopełnia tych kościelnych wymogów ze względu na Jurka. Ona, niewierząca Żydówka. W taki sposób ratowała jednak duszę przyszłego męża, więc pastor powinien właściwie być jej wdzięczny. I, szczerze mówiąc, może nawet był, bo nie robił większych ceregieli, zdając sobie sprawę z podejścia Ireny. Cóż, może niepunktualność pana młodego bardziej go mierziła niż religijna obojętność panny młodej.
– Takie historie jeszcze mi się nie zdarzyły. – Pastor ostentacyjnie spoglądał na zegarek.
– Życie jest nieprzewidywalne. Coś poważnego musiało Jurka zatrzymać, bo to jest człowiek, który…
Który wpadł do kościoła w rozpiętej marynarce, z potarganymi włosami, czerwony i spocony.
– Jezusie Nazareński! – jęknął Maminek ku dezaprobacie pastora. – A co to się stało? Wyglądasz, jakbyś biegł całą drogę.
Jurek poczerwieniał jeszcze bardziej.
– Bo… bieg… łem. Biegłem.
– No, to widzę. Ale czemuś spóźniony, jeśli można? Coś się stało? – Felicja Goldberg naprawdę się przejęła.
– Do pokoju nie mogłem się dostać, gdzie szafa, a w niej – mój garnitur.
Irena wiedziała, co się za tym kryło, i dlatego jęknęła w duchu. A może jednak ten jęk wydostał się spoza ducha, bo Jurek przygryzł wargę.
– Problemy z zamkiem? – dopytywała matka Ireny.
Jurek spojrzał na narzeczoną. Ach, jak mu współczuła. Obserwowała przecież cały ten cyrk w domu Krzywickich, mylnie zwany zasadami.
– No, po prostu jak ojciec ma sjestę, to nie wolno mu przeszkadzać. I ślub nie jest tu wymówką – wyjaśniła Irena.
– No dobrze – odparł Maminek, choć po minie widać było, że jej osąd tej sytuacji jest daleki od „dobrze”. – To skoro już wydarłeś garnitur z jaskini lwa, trzeba było podjechać, dorożkę wziąć. Nie było?
– Były. Pieniędzy nie miałem.
Irena wymieniła z matką spojrzenia. No tak to właśnie wyglądało. Krzywiccy mogliby żyć na wysokim poziomie, a z sobie tylko znanych powodów wybierali skrajną oszczędność. Gdy Irena przychodziła do nich na niedzielne narzeczeńskie obiady, matka Jurka prosiła ją o cerowanie zużytej bielizny, którą potem odkładała do koszy, gdzie były zgromadzone jakieś stare ubrania, łachy właściwie. Trudno było w to uwierzyć, bo to przecież profesorski dom, ale tak to właśnie wyglądało – masło na przykład kupowało się tu raz w roku. Raz. Potem się je przetapiało w nieskończoność i jadło, aż się skończyło. Czy się psuło i śmierdziało? Oczywiście, że tak, przecież nie było trzymane w warunkach chłodniczych. Cud, że nikt się poważnie nie struł. Dusze jednak były w tym domu strute. Irena trochę opowiadała o tym matce, ale nie za dużo, bo czuła, że z jednej strony martwiłoby to rodzicielkę, a z drugiej – byłoby jakąś nielojalnością wobec Jurka.
– Grunt, że już jesteś. – Irena podała narzeczonemu swoją chusteczkę, żeby przetarł twarz. Komu innemu pewnie by nie uwierzyła w takie wyjaśnienia, ale przecież sama kiedyś wpadła do Krzywickich, by pożyczyć pieniądze na przejazd. Zgubiła portmonetkę, była bez grosza przy duszy. I pani Krzywicka, patrząc jej prosto w oczy, stwierdziła, że niestety nie ma piętnastu groszy.
– Jeśli państwo pozwolą… – Pastor znowu spojrzał na zegarek.
– Oczywiście. – Irena ujęła dłoń Jerzego i podeszli do ołtarza. Za nimi poszli Maminek, Nyk, ciotka Stefa i wuj Benedykt.
Skromny zestaw świadków, ale po co było więcej? Irena uważała, że ślub to sprawa jej i Jurka, nie ma co z tego robić jakiejś inscenizacji, zwłaszcza że wcale nie myślała, że to musi być na wieczność. Dopuszczała do siebie myśl, że mogliby się z Jurkiem rozstać, gdyby jednak się okazało, że któreś z nich jest rozczarowane małżeństwem. Z tego też powodu nigdy nie wzięłaby ślubu w Kościele katolickim. Nierozwiązywalność tego sakramentu wydawała się jej czymś bardzo ograniczającym.
– …mężem i żoną.
Irena prawie się wzruszyła, ale w momencie, gdy pastor ogłosił ich małżonkami, trzasnęły drzwi. Obejrzała się w tę stronę.
W kościele pojawił się Ludwik Krzywicki.
– Ma wyczucie czasu – stwierdził Maminek, chyba jednak z dezaprobatą, mimo całej swojej pogody ducha i tolerancji.
Irena pokiwała głową, a potem przeniosła wzrok na Jurka, który lekko pokręcił głową. Nawet jako niezależny już mężczyzna, mąż!, głowa, jakkolwiek by było, nowej rodziny, nie miał żadnego wpływu na swojego ojca. Pani Krzywicka zaś nie przyszła, ale to można było zrozumieć: od dłuższego czasu chorowała i faktycznie jej stan nie był najlepszy, choć z drugiej strony ślub syna to jednak ważne wydarzenie. I nietrwające długo, ponieważ państwo młodzi żadnego przyjęcia nie planowali.
A więc stało się – była żoną. Niby nie zmieniło się nic, a jednak…
– Jesteś szczęśliwa? – Jurek wziął ją pod ramię.
– Jestem – odparła.
Rzeczywiście, była, co nawet trochę ją zdumiało. Nie przywiązywała żadnej wagi do niedawnej ceremonii, przecież słowa wypowiadane przez pastora nie miały nad nią mocy, to była tylko formalność. Skoro śluby cywilne nie istniały, trzeba było się dopasować do warunków i brać takie, jakie dawali. W tym wszystkim chodziło jednak o coś innego: sam fakt, że jest żoną, był dla niej, tak nowoczesnej i niezależnej, jakoś… intrygujący, ważny. Niby nic takiego, a jednak – coś.
– Żal mi, że to wszystko takie skromne, liche. Chciałbym, choćby tylko dziś, jakoś ten nasz pierwszy małżeński wieczór uświetnić, coś zrobić, kupić… – Jerzy się zatrzymał i spojrzał na nią przepraszająco.
– Daj spokój, przecież jest dobrze. Maminek zrobił kolację, a my… my możemy kupić sobie owoców. Zobacz, jakie ładne! – Irena podeszła do witryny mijanego sklepu. Fakt, lipiec tego roku przyniósł bardzo dobre zbiory. – Maliny, porzeczki, gruszki… Wszystko takie świeże, jędrne, soczyste…
Jerzy podszedł do niej i mocno ją pocałował. Czuła, że jest podniecony, stęskniony, że wyczekuje, kiedy tylko znajdą się sam na sam. Rzadko przecież mieli okazję do takich spotkań. Jej wyobraźnię też to pobudzało, choć nie w takim stopniu. Pomyślała jednak, że te owoce, butelka likieru od Maminka i nastrój, jaki się wytworzy, sprawią, że i w niej odezwą się silniejsze emocje, dzięki którym dzisiejsza noc będzie niezapomniana.
Poczuła, że jeszcze chwila i już dłużej nie zdoła nad sobą panować.
– Weźże go stąd – syknęła do Jurka.
– No ale jak? – Spojrzał na nią bezradnie. – On przecież wcale nie chce iść.
Nie chciał. Aleksander, daleki krewny Ireny, jakimś sposobem zwiedział się o ich ślubie i mimo że nikt go nie zaprosił, punktualnie o ósmej zadzwonił do drzwi. Irena go wpuściła, skąd miała wiedzieć, że będzie tak oporny na znaki, a później także słowa, że nie jest tego wieczoru mile widzianym gościem. Nic do niego nie docierało, a wypijany przez niego likier sprawiał, że i tak nędzny dialog dogorywał.
– Nie chce, też mi argument – prychnęła, choć nawet nie wiedziała, że potrafi prychać. Bardzo była podenerwowana. Przecież to była jakaś parodia nocy poślubnej -– we troje z pijanym dalekim kuzynem. Już samo to wyprowadzało ją z równowagi, ale fakt, że Jurek patrzył bezradnie, jak ten typ rujnuje im wspomnienia, burzył ją jeszcze bardziej. W końcu przecież był mężczyzną, mężem! I to też ją irytowało – że szła tym tradycyjnym tropem kobiety, która oczekuje od partnera, że będzie jak rycerz. – Och, przecież… – zaczęła, ale w tym momencie Aleksander zbladł, zakołysał się, a potem zwymiotował na dywan. Z pewnym niedowierzaniem spojrzała na musztardową plamę rozlewającą się po wzorzystym materiale. Aleksadner zaś rozwalił się w fotelu.
– To już chyba wystarczy. Pójdziemy. – Jerzy podszedł do niego i próbował go podnieść, ale wagowo Aleksander wygrywał, poza tym pijani jednak zupełnie nie współpracują.
– No! – syknęła Irena.
O umiejętność syczenia też się nie podejrzewała. Zatem było jednak sporo racji w twierdzeniu, że małżeństwo zmienia człowieka.
– O, tak. – Jurkowi wreszcie udało się podźwignąć niechcianego gościa. – A co ja mam z nim zrobić? – Bezradnie spojrzał na Irenę.
– W Wiśle utopić. – Nie chciała więcej syczeć, ale nie była pewna, czy udało się jej tego nie zrobić.
Jurek spojrzał na nią tak, że prawie, prawie zrobiło się jej go żal.
– Po prostu go zabierz. Zawołaj dorożkę i odwieź do domu. Adres ci zaraz podam.
Wciąż na nią patrzył.
– Pieniądze masz?
Kolejna romantyczna kwestia. Irena już sama nie wiedziała, czy jest bardziej zła, czy bardziej smutna.
Jerzy, próbując zachować równowagę, pociągnął Aleksandra ku drzwiom wyjściowym. Gdy Irena zamykała za nimi, usłyszała charakterystyczny odgłos, świadczący o tym, że żołądek jej pijanego krewnego jeszcze nie całkiem się opróżnił.
Minęła północ. Okno wciąż było otwarte na oścież, bo przykrego zapachu, mimo trzykrotnego umycia podłogi i uprania dywanu, nie udało się Irenie zlikwidować.
Jurek nie wrócił i pewnie już się nie pojawi. Cóż, widać i słychać było, że jest na niego wściekła, a on przecież zawsze i wszędzie unikał konfrontacji.
Patrzyła na ciemne podwórko-studnię. I pomyślała sobie, że ten widok można traktować jako symboliczny – a co, jeśli właśnie tak wygląda małżeństwo: duchota i zaklęty krąg, samotność mimo obrączek?
Zrobiła błąd, wyładowując złość na Jurku czy wychodząc za niego za mąż?
Dzisiejszy wieczór to tylko wynik rozhuśtanych emocji, które do jutra okrzepną i zacznie się dobre wspólne życie, czy zapowiedź problemów?
Usiadła przed lustrem, jak kilka godzin temu.
– Co przyniesie przyszłość? – zapytała dziewczynę w zwierciadle.
Tamta lekko wzruszyła ramionami, ale w końcu się uśmiechnęła. Optymizm to była wspólna cecha kobiet w tej rodzinie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej