- W empik go
Miłość samuraja - ebook
Miłość samuraja - ebook
Powieść została zainspirowana osiemnastowieczną japońską legendą. To historia romansu wyklętego samuraja i córki kupca. Podczas samotnej wędrówki bohater dociera do zajazdu, w którym spotyka zbójców. Pokonuje ich, w czym pomaga mu Komurazaki, którą ci wcześniej porwali. Bohater wraca z dziewczyną do jej rodziców. Szczęśliwi i wdzięczni, chcą ożenić go z córką i przekazać mu wszystkie swe dobra. Młodzi zakochują się w sobie, wszystko wskazuje więc na to, że czeka ich już tylko szczęście. Samuraj jednak nie potrafi zapomnieć o swojej przeszłości. Znów wyrusza w świat, wierząc, że uda mu się odzyskać dobre imię.
Utwór stanowi jedną z opowieści wschodnich autora, powstał inspirowany jego podróżą na Daleki Wschód.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano też oryginalną pisownię.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2606-9 |
Rozmiar pliku: | 425 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś pod mchem tego starego nagrobka stlało i wsiąkło w ziemię wszystko, co było nią niegdyś, prócz jej... imienia. Wśród zmian niestałego świata kamień nagrobny również zmurszał, strawiony rosą i dżdżami, zasnuty własnym prochem, tak że mglisto się ledwie zaznacza jego dawny kształt...
Pątniku, małym datkiem pieniężnym pomóż nam zachować istnienie tego nagrobka, a ze swej strony nie pożałujemy my również zabiegów i tkliwości serca...
Albowiem, podtrzymując go, przechowamy dla przyszłych pokoleń wyryty na nim napis:
„Dwa ptaki Sijoku, piękne jak okiść wiosenna wiśni, zginęły przedwcześnie, podobne płatkom tego kwiecia, zerwanym wichurą wcześniej, nim wydały swój owoc”...
_Mogiła Sijoku
_(legenda japońska)I
Zmrok szybko gęstniał, zwiększany cieniami wysokich skał wąwozu oraz śnieżycą, lecącą gęsto z nisko kłębiących się chmur.
Młody wędrowiec zatrzymał się i ukrył na chwilę za węgłem urwiska przed wściekłością wichury, dmącej z przełęczy, ku której właśnie się piął. Poprawił na sobie lichą, przemokłą i obszarpaną odzież, strząsnął z niej śnieg i podciągnął pasa, za którym połyskiwały zjadliwym blaskiem drogocenne głownie dwóch samurajskich mieczów. Odetchnął głęboko i przysłuchiwał się chwilkę szumowi zamieci, po czym wyjrzał za skałę na zawianą drożynę. Wśród głazów tu i owdzie trzęsły się rozpaczliwie w burzliwym potoku lodowatego powietrza nikłe krzewy i kręte, chore drzewiny górskiej granicy lasów; wyżej piętrzyły się już zupełnie nagie, czarne, z lekka obielone śniegiem złomy opok. Przełęcz niknęła w kłębach białych mroźnych mgieł, zmieszanych ze smugami siekącej ją białej zamieci.
Podróżnik wzdrygnął się i uderzył mocno o siebie przemarzłymi nogami, ledwie przykrytymi resztkami letnich _tek - ko_ (nagolenników) i obutych w słomiane sandały. Ubiór jego nie był wcale przystosowany do tak trudnej i niebezpiecznej wyprawy. Podkurczył jedną nogę pod przewiewne fałdy letniego jedwabnego kimono i stał tak chwilkę, jak żuraw na czatach. Na młodej twarzy śmiertelne znużenie walczyło z dumnym uporem życia.
— Z tamtej strony gór będzie już cieplej... — pocieszał się.
Podkurczył drugą z kolei nogę na zmianę pod fałdy ubrania i mierzył rozdygotane dookoła zwoje straszliwego Smoka Zimy wzrokiem błyszczącym od gniewu i gorączki walki. Wreszcie runął w wichurę, trzymając przed sobą w wyciągniętej ręce gałąź ułamanej jedliny, którą niby wachlarzem próbował ochronić swój podgolony łeb oraz samurajskie włosy od dotkliwych ukąszeń lecących drobinek śniegu...
Chwilami zdawało się, że burza go zwycięży. Oślepiony śniegiem potykał się o ukryte w zaspach kamienie, przyklękał, nawet padał. I natychmiast ze zwycięskim poszumem zawiewały go białym całunem lodowe skrzydła zimy. Lecz trwało to nie dłużej nad dwa ludzkie tchnienia; znowu podnosił się i brnął dalej przeciw wrogiemu pędowi. Wyzyskiwał każdy głaz, każdy załom, kryjąc się za nimi; kurczył się i zbierał w sobie, starał się być wobec nieprzyjaciela jak najmniejszym, niby skradająca się ku zdobyczy pantera. Ale siły opuszczały go; zaniedbał już rozcierać śniegiem lub ogrzewać uderzeniami rąk powierzchnię zaskrzepłych członków, cała skóra wydawała mu się zlodowaciałą, nieczułą skorupą, pod którą z niewymownym bólem wiła się nikła struga stygnącej coraz bardziej krwi. Gałąź jodłową dawno już zgubił i nagie ręce, chrzęszczące lodowatymi naramiennikami rękawów, skrzyżował na piersiach, tuląc do nich ostatni swój skarb najdroższy, swoją cudną broń samurajską...
Już nawet dobrze nie wiedział, czy idzie, czy leży, czy czuwa, czy śni, gdyż przywidywały mu się coraz częściej w oddali czarowne ogrody południa, pełne słońca, kwiatów wiśniowych i morskiej woni.
Wtem uderzyła go nagła zmiana; zatrzymał się i otworzył oczy. Stał jak słup lodowy na samej przełęczy; dookoła panowała cisza, z boków piętrzyły się wysokie zaśnieżone szczyty, nad nimi sklepiło ciemne, rzęsiście ugwieżdżone niebo. Po stronie, skąd przyszedł, w głębokim parowie wrzały mgły targane wichurą, a po drugiej — w siną przepaść zbiegała cicha ścieżka. Wydało mu się nawet, że widzi tam w niezmiernych głębokościach górskiej czeluści czerwone iskry ludzkich ogni, poczuł znowu moc w zmartwiałych członkach, uderzył rękami jak ptak skrzydłami i otrząsając z nich lodowe skorupy, szybkim krokiem posunął się ku krawędzi straszliwie zimnego, lecz cichego urwiska, za którym ginęła droga. Mróz otulił go żelaznym uściskiem, miał jednak nadzieję dać sobie z nim radę, gdyż przecież na dole była już wiosna i każdy krok zbliżał go do ciepła i schronień ludzkich.
— Byle dostać się do zarośli! — pocieszał się czując, jak kostnieją mu znużone stawy i drętwieje źle okryte ciało. Tarł dłońmi od czasu do czasu policzki i obnażone części rąk, przemykając się chyżo wśród ogromnych skalnych złomów, widmowo rysujących się przy słabym świetle gwiazd pod całunem śniegów. Zdawało się, że nie ma im końca i kresu, że każdy z tych zastępujących mu drogę skalistych potworów lada chwila wyciągnie kamienną łapę, aby na wieki przydusić do ziemi wątłe jego ciało...
Szedł coraz szybciej, chwilami biegł, mocno tupiąc przemarzłymi nogami. Wreszcie wydał cichy okrzyk radości; nie opodal na zboczu wysterkała spod białej zaspy ciemna gałązka kosodrzewiny. Szybko pomacał miejsce za pasem, gdzie zwykle nosił kapciuch z hubką i krzesiwo, lecz ich nie znalazł. Ponowił poszukiwania w rękawach kimona i po całym ubraniu. Znikły bez śladu; widocznie zgubił je w popłochu nagłej ucieczki. Cóż robić! W każdym razie stąd już niedaleko do granicy śniegów i zimno już nie dokucza tak przeraźliwie.
Jeszcze trochę! Ach, gdyby coś do jedzenia... Choć małą kruszynkę czegokolwiek położyć na ząb!...
Uszczknął gałązkę kosodrzewiny i żuł gorzkie, smoliste igły, nie przerywając na chwilę pochodu. Wąwóz z wolna rozszerzał się, zarośla gęstniały i wyrastały coraz wyżej. Ciepły wiew dobiegał z dolin. Lecz siły młodzieńca również wyczerpywały się. Miał nieprzepartą ochotę usiąść choć na chwileczkę; wiedział jednak, że tego nie należy robić, i przemagał się, ale nogi uginały się pod nim i plątały w rozmiękłym śniegu. Zdawało mu się, że już nie wytrzyma, że padnie, gdy nagle nie opodal na tle ciemnego, wysokiego już lasu, porastającego strome zbocze, błysnęło parę czerwonych gwiazd, błysnęło i zgasło...
— Ogień! Ludzie!
Serce zabiło mu jak młotem, ręka oparła się na rękojeści szabli.
— Nie ma wyboru! Czy tak, czy owak — zginę!...
Wstrząsnął się, wyprostował i z oczami utkwionymi w coraz wyraźniej błyskające czerwone światełka, zbliżał się powoli ku ciemnej kupie budynku, przykrytego wielką kapicą śniegu.
— Zajazd albo schronisko drwali! — pomyślał i wszedł śmiało do ciemnej sionki.II
Był to prawdopodobnie stary zajazd najniższego rzędu, gdyż wnętrze obszernej izby dzieliły nie sięgające pułapu przegrody na kilka gwiaździsto rozłożonych i otwartych ku ognisku części. Pośrodku na niskiej, wielkiej, pełnej piasku i popiołu ramie płonął suty stos, rozrzucając wokoło światło i ciepło. Nad ogniem na drewnianych hakach wisiały okopcone kotły i czajniki buchające parą. W kole światła w zwykłej pozie wypoczynku klęczało pięciu ludzi o twarzach prostackich, o ciałach tęgich, muskularnych, odzianych w gminną, brudną i znoszoną odzież. Bacznie wpatrywali się w kupkę pieniędzy oraz złotych i srebrnych przedmiotów, leżących przed siedzącym po ich środku ospowatym mężczyzną o dzikim, śmiałym spojrzeniu. Dostatniej odziany od innych, wydawał się być tu gospodarzem.
— _So-da!_ — zachrypiał nagle, zwracając się ku niemu, mieszczący się na prawym końcu elegant z podgolonym po samurajsku łbem, z twarzą młodą, ale pryszczowatą, wstrętną i już pomarszczoną. — _So-da! —_ powtórzył. — Zgoda: pieniądze i klejnoty do równego podziału, ale dziewczyna moja! Pamiętasz przecie, Ketsu-on, żem sobie to zastrzegł!...
— Tak, ale zdobyczy okazało się mniej, niż obiecywałeś! — wycedził Ketsu-on, nie patrząc na mówiącego.
— Mniej?! _Chaj!_ któż wam winien, żeście źle szukali! Miałem wtedy ręce zajęte dziewczyną. Nie znaleźlibyście i tego, gdyby nie ja... Ja wszystko wyśledziłem, ja wam wskazałem... Przez ćwierć roku, gdy wy piliście i hulali, byłem niewolnikiem, udawałem wiernego sługę mieszczucha, pracowałem jak wół, nosiłem wiązki drzewa i chrustu, słuchałem cierpliwie wymysłów i napomnień opasłego Irodzuja Chitaci oraz docinków jego żony Matsu-san, złej jak osa, a chudej jak konik polny! Żaden z was nie wytrzymałby tam i trzech dni!
— Nie łżyj, Koda! — roześmiał się siedzący obok kudłacz. — Odwiedzałem cię i widziałem, że było ci wcale dobrze, nawet pryszczów ubyło ci na twarzy!
— To od czego innego... czego ty, stary wałachu, nigdy nie zrozumiesz!... Dziewczyna moja, nie dopuszczę do niej nikogo... Ja pierwszy! — syczał Koda czerwieniąc się z gniewu.
Wszyscy prócz przywódcy Ketsu wybuchnęli śmiechem.
— Cicho! — szepnął ten wznosząc rękę. — Ktoś idzie!...
Nasłuchiwali chwilkę trwożnie, a gdy stuk rozległ się już w samej sionce i po drzwiach zaszurgały ręce szukając zaworów, Ketsu przykrył pospiesznie połą ubrania leżące przed nim złoto, a jednocześnie ruchem głowy wskazał groźnie, aby odeszła w głąb izby dziewczyna, która siedziała po drugiej stronie ognia z filiżanką herbaty w ręku. Dziewczyna nie zauważyła zrazu nakazu, gdyż wielkie, piękne jej oczy, ocienione gęstymi rzęsami, były wlepione oczekująco w drzwi. Ślady łez szybko wysychały na jej ślicznych policzkach.
— Ruszaj! Czy słyszysz?! — szepnął z wściekłością Ketsu.
Wtedy dopiero dziewczyna zerwała się i znikła w cieniu za słupem jednej z przegród.
Drzwi otwarły się i na progu ukazał się oszroniony, przemarzły młodzieniec z dwiema szablami za pasem.
— _Kom-ba wa!_ (Dobry wieczór) — wyrzekł przysiadając w grzecznym ukłonie. — Czy mogę prosić o przytułek?
Chwilkę panowało milczenie, młodzieniec czekał wciąż pochylony.
— Owszem! — odpowiedział wreszcie Ketsu. — Jest miejsce wolne przy ogniu!
Młodzieniec zrobił natychmiast parę kroków i upadł na kolana tuż przy ogniu, wyciągając skostniałe ręce ku dobroczynnym płomieniom. Obecni od razu zauważyli jego opłakany stan, bolesne drżenie ciała, niezmierne znużenie wyryte na młodym obliczu i z wolna uspokoili się.
— Nasz niezmiernie szanowny gość miał uciążliwą i daleką drogę? — ozwał się uprzejmie Ketsu-on, wsuwając jednocześnie nieznacznie ukryte pod połą pieniądze i klejnoty do obszernych swoich rękawów.
— Tak, istotnie zaskoczyła mnie niespodzianie śnieżyca! Czy moglibyście sprzedać mi trochę gotowanego ryżu? — spytał młodzieniec.
— Wszystko w tym domu należy do ciebie, szanowny! — odrzekł Ketsu, wciągając głośno powietrze. — Jesteś wysoce pożądanym gościem naszym. Za chwilę będzie wieczerza.
Młodzieniec wyjął mały nożyk z futerału mniejszej szabli i zaczął sczyszczać nim z odzieży topniejący śnieg i szron.
— Cienkie jedwabie są wyborną odzieżą w ciepłych dolinach — zauważył grzecznie Ketsu, obrzucając badawczym spojrzeniem hafty i herby wynurzające się spod błota i lodowych skorup na kimonie przechodnia.
— Zabłądziłem w lesie... — odrzekł wymijająco młodzieniec.
— Jaśnie oświecony książę Inaba pewnie dużo ma wiernych i dzielnych rycerzy...
— Istotnie, jestem samurajem ze świty księcia Inaby! — przerwał dumnie młodzieniec. — Czy to może wam się nie podoba?
— O nie! Bynajmniej, my, skromni leśni drwale, smucimy się jedynie z obawy, że wkrótce służba twoja odnajdzie cię, wysoce szanowny nasz gościu, i pozbawi nas drogocennej twojej obecności...
— Stary nasz umie gadać! — szepnął śmiejąc się Koda do sąsiada.
— Zanim to nastąpi, dajcie mi jeść! — odrzekł wesoło młodzieniec.
— Wola twoja, panie! Kamussa — zwrócił się do sługi — myślę, że podły nasz ryż już spulchniał i można go ofiarować dostojnemu...
Jeden z drwali zbliżył się do ognia, postawił przed kotłem szereg drewnianych miseczek i jął je napełniać białą dymiącą się masą, czerpiąc ją wielką warząchwią spod uchylonej pokrywy.
Ketsu-on uważnie przyglądał się z ukosa twarzy gościa, który daremnie silił się ukryć bijącą mu z rysów żądzę pokarmu.
— Więc wasza dostojność w ciągu jednej nocy zabłądził aż tak daleko od zamku księcia Inaba... Jakże wielka musiała być zamieć i jakże długa musiała być noc! — zaczął znowu słodziuchno Ketsu-on.
— Uzyskałem urlop dla odwiedzenia chorych rodziców — przerwał niecierpliwie młodzieniec.
— To rodzice czcigodnego mieszkają w tych stronach?
— Nie, oni mieszkają... nad jeziorem Biwa, w miasteczku Notogawa...
— Aha, ależ tam prowadzi z zamku Inaba wielka i dogodna droga cesarska...
— Myślałem, że skrócę sobie podróż, idąc przez waszą przełęcz.
— Dostojny omylił się, bardzo się omylił... — powtórzył Ketsu-on cicho i znacząco.
— Omyłkę zawsze można poprawić! Jutro rano pomówimy o tym! — odpowiedział żywo młodzieniec, łykając pożądliwie ryż.
— Więc czcigodny nie zamierza porzucić zaraz nędznej naszej chaty?
— Tak, mam zamiar tu się wyspać! Wiele bierzecie za nocleg?
— Czy nie za mało będzie dla waszej szczodrobliwości pół rijo?
— Co, pół rijo?... Trzydzieści mommów... Zresztą nie mogę wam dać więcej jak dwa mommy, gdyż więcej nie mam! — odrzekł, śmiejąc się, młodzieniec.
Zabrał się ochoczo do podanej sobie znowu miseczki z ryżem; wraz z siłami wracała mu pewność siebie, śmiałymi oczami wodził po postaciach obecnych i zatrzymał je nawet dłużej na ospowatej twarzy Ketsu-ona. Ten nie cofnął wzroku, przeciwnie, zachował dalej wyraz starego brytana, śledzącego z łaskawą ciekawością igraszki młodego szczenięcia.
Podróżny wydął wargę i oczy opuścił na miseczkę z ryżem, która, zdawało się, całkowicie chłonęła jego uwagę. Ostrożnym ruchem ręki poprawił jednak swoją większą szablę, która obsunęła mu się cokolwiek na bok. Ketsu-on zauważył ten ruch i dłuższy czas przyglądał się cudnej, złotej inkrustacji na stalowej gardzie drogocennego oręża. Inni śledzili pilnie spod oka za zachowaniem się ich obydwóch, jedząc zgrabnie ryż dwiema pałeczkami z podanych sobie miseczek.
— Dostojny pan uczyni, jak zechce! Nie może być sporu o wynagrodzenie w tym wypadku... chociaż my, ludzie biedni, utrzymujemy nędzne nasze istnienie z dochodów tej oberży...
— Nie zapomnę o usłudze waszej i odpłacę ją z czasem stokrotnie! — odrzekł z pychą młodzieniec. — Gdzie mam spocząć?
— O, tu! — odrzekł Ketsu-on, wskazując na jedną z przegród. — Ale my nie mamy pościeli, jesteśmy zbyt biedni i nie przygotowani na odwiedziny tak zaszczytne!
— Nic nie szkodzi! Ciepło ogniska wystarczy za przykrycie... _O jasumi nasai!_ (Dobranoc) — zakończył dwornie, kłaniając się i przepełzając po matach ku wskazanemu miejscu.
Za chwilę kończący w milczeniu wieczerzę mieszkańcy izby usłyszeli jego miarowy oddech.
Ketsu-on dał im znak głową, aby wyszli na zewnątrz.III
Blask dogasającego ognia wypełniał wnętrze pustej i cichej izby czerwoną mgłą. Potrzaskiwał łagodnie i szemrał żar węgli, osuwających się pod ciężarem popiołu i nie dopalonych głowni. Ale nad wszystkimi szmerami górował równy i silny oddech śpiącego, którego figura nikła we wzmagających się cieniach izby. Nagle małe tylne drzwiczki otwarły się i przez nie wślizgnęła się postać dziewczęcia. Chyląc się nisko przy ziemi i chowając poza słupy i przepierzenia, dziewczyna dopełzła nareszcie do miejsca spoczynku nieznajomego. Tu zatrzymała się chwilkę, jakby niepewna, co ma dalej czynić. Młodzieniec spał głęboko, wyciągnięty na wznak, zarzuciwszy jedną rękę pod głowę, a drugą oparłszy na rękojeści swej szabli; spał czujnie, gdyż przy zbliżeniu się dziewczyny głęboki jego oddech urwał się i zamienił w ledwie dosłyszalny szmer. Oczu jednak nie otwierał i dziewczyna z niepokojem i zachwytem wpatrywała się chwilkę w jego drobne, jakby z brązu wyrzeźbione, rysy z ślicznym prostym nosem, po którego obu stronach na młodzieńcze policzki kładły się długie cienie przymkniętych rzęs. Drobne, świeże wpółotwarte usta obnażały rąbek białych, równych zębów. Dziewczyna nieśmiało wyciągnęła rękę, lecz wahała się, nie wiedząc, jak obudzić młodzieńca, gdy wtem głuchy szum na zewnątrz przynaglił ją — lekko jak motyl dotknęła piersi ledwie przykrytych zmiętym, wilgotnym jedwabiem. Młodzieniec otworzył oczy i usiadł natychmiast.
— Kto tu?!
— Ja... Komurazaki, córka kupca z prowincji Mikawa...
— Czego tu szukasz?... Czego chcesz?
— Nie o to chodzi... Musisz się śpieszyć! Wysłuchaj mnie... Gospodarz tego domu jest naczelnikiem bandy rozbójników... Porwali mnie z domu rodziców... A teraz na ciebie napaść mają, aby zabrać twą kosztowną samurajską broń... Właśnie umawiają się i kłócą, kto ma pierwszy napaść i szablą oraz woreczkiem twoim zawładnąć. Czekają, aż ogień zupełnie zagaśnie... Śpiesz się, uchodź tymi drzwiami, które prowadzą do składów! Tam ściany niemocne, chruściane, można wyłamać... Zabierz mnie z sobą... błagam... Rodzice podziękują ci... — mówiła głosem drżącym i przerywanym.
Młodzieniec wyprostował się, ocucony zupełnie, ale nie ruszył się z miejsca.
— Dorzuć drzewa na ogień — rozkazał.
— Co uczynić zamierzasz?
— Będę bić się! A ty uchodź, aby cię w walce nie pokrzywdzili!
— Ich dużo, ich dużo! — jęknęła dziewczyna.
Młodzieniec zamiast odpowiedzi spróbował, jak chodzi szabla w pochwie, i powtórzył rozkaz:
— Rzuć drzewa na ogień!
Szmer przy wejściu wzmagał się; dziewczyna szybko odskoczyła, rzuciła garść chrustu na ogień i znikła w cieniu nie domkniętych tylnych drzwi.
Przybysz znowu wyciągnął się na macie i zaczął równo, głęboko oddychać, lecz małe usta miał ściśnięte i spod długich, gęstych rzęs błyskały złowrogo szparki czarnych źrenic.
Ostrożnie, skradając się kocimi krokami, wchodzili do izby rozbójnicy z gołymi szablami w rękach. Prowadził ich Koda. Przy przepierzeniu, za którym spał młodzieniec, zbój padł na kolana i na brzuchu, jak wąż, podpełzał ku śpiącemu, wciąż czujnie nasłuchując. Gdy już był blisko, wstał na kolana i szablę uniósł do góry. Nagle straszny cios szabli wyrzuconej z ciemności odciął mu ramię i otworzył pół piersi. Jednocześnie chrust, który skwierczał i syczał nieprzyjemnie na ognisku, buchnął jasnym płomieniem. W jego blaskach przerażeni ujrzeli pod nogami drgającego i buchającego krwią trupa towarzysza, a w głębi opartego plecami o ścianę młodzieńca z lodową smugą migotliwej stali w ręce, wyciągniętej daleko naprzód jak żądło skorpiona.
— Bij-zabij!... Kamura, Oguri! Z boków... jednocześnie! — zachęcał towarzyszy Ketsu-on.
Ale ci się nie spieszyli.
— Łuk, łuk! Z łuku go trzeba przeszyć... strzałą! — wołał Oguri.
— Albo dzidą... zza przepierzenia! Pójdę po halabardę! — krzyczał Kamura.
— Ani mi się ważcie! Napadajcie zaraz na niego zza przepierzenia! Nie dajcie mu odetchnąć! Hej! Nomoto, siecz go, pomogę ci! Jak go zabijesz, szabla będzie twoja! Warta co najmniej półtora tysiąca rijos... Czyż doprawdy czterech was boi się jednego szlacheckiego szczenięcia?! Zdradzi nas! To szpieg. Nie może ujść stąd żywcem! — powtarzał ze wściekłością Ketsu-on.
Zbóje usłuchali go; dwóch z nich, schowawszy się za przepierzenie, usiłowało stamtąd dosięgnąć młodzieńca końcami szabel. Byli jednak zbyt odeń daleko i musieli mocno wychylić się zza desek. Młodzieniec w mgnieniu oka skorzystał z niedogodnego położenia jednego z nich, przyskoczył i strasznym ciosem przez łeb położył go na miejscu, po czym natychmiast wrócił do dawnej obronnej pozycji. Nomoto, przerażony śmiercią towarzysza, uciekł. Na placu został jeden Ketsu-on i młodzieniec już gotował się wyskoczyć ze swego ukrycia i zaatakować go, gdy z tylnych drzwiczek wypadł Oguri, wlokąc za sobą długą i ciężką halabardę.
— Tym go dobijemy! — wołał. — Tym go dobijemy! Łuków nie można użyć... Ktoś przeciął cięciwy...
— _Chaj!_ Na pewno dziewka! — ryknął Ketsu-on. — Rozprawimy się z nią, jak z tym skończymy! Dalej, Oguri, kłuj go z tej strony, a ja z drugiej wraz z Nomotą... Nie dopuścimy, żeby ci uciekł!
Młodzieniec w tej samej pozycji czekał spokojnie na atak, tylko rozdęte nozdrza mu falowały i drapieżny skurcz górnej wargi obnażał od czasu do czasu ściśnięte kły. Zdawało się, że nie patrzy wcale w stronę sierpu halabardy, skierowanemu ku niemu zza przepierzenia. Skoro jednak mordercza błyskawica mignęła stamtąd, odbił ją mistrzowskim ruchem szabli, a jednocześnie skoczył jak pantera i ciął Oguri po ręce nieostrożnie wysuniętej wraz z długim drzewcem. Oguri zaczął beczeć rozpaczliwie, jak zarzynany kozioł leśny. Wtedy przybysz otwarcie wyskoczył zza przegrody i zaatakował Nomoto i Ketsu-ona skupionych w jednym kącie. Pierwszy z brzegu znalazł się Nomoto, niedoświadczony młody wieśniak, który, oszołomiony szybkimi ruchami przeciwnika, przerażony wszystkim, co się stało, po pierwszych złożeniach zaczął zaraz błagać nieznajomego, aby darował mu życie.
— Rzućcie broń... obaj. I na kolana! — wołał samuraj nacierając na nich.
— Rzuć broń, Ketsu-on — błagał Oguri wśród szczęku szabel. — Nie widzisz, że ten czart pożre nas wszystkich?!
Ale Ketsu-on cofał się roztropnie ku drzwiom i szabli nie rzucał.
— Gdy będziemy bez broni, na pewno nas zabije! — dowodził.
— Już mnie zabił! — jęknął Oguri, padając na ziemię.
Ketsu-on wyskoczył za drzwi.
Samuraj przesadził rannego przeciwnika i wypadł za Ketsu-onem. Ten już był na drodze.
— Popamiętasz nas jeszcze, przeklęty szlachecki rzeźniku, gnębicielu chłopów! Jeszcze się policzymy... Odszuka cię Ketsu-on, choćbyś się schował pod ziemię, odszuka i pozna po twojej małpiej mordzie i równych, białych zębach! Nie wykręcisz się!
Młodzieniec rzucił się za nim, lecz zbój uskoczył w gęstwinę i zginął wśród ciemnych zarośli, nasiąkających modrym rozbrzaskiem zbliżającego się dnia.
Samuraj nie odważył się zagłębiać dalej w las i wrócił do izby. Tam na progu spotkała go na kolanach Komurazaki. Cała pochylona nisko, w poddańczym ukłonie, z rękami opartymi na matach tuż u nóg zwycięzcy, czekała pokornie:
— Sługą twoją jestem, panie! Uczynię, co każesz, i pójdę, dokąd każesz, ale najlepiej uciekaj zaraz stąd i zabierz mnie z sobą, albowiem główny uszedł. Dużo ma wspólników i mogą wrócić.
— A tutaj nikogo więcej nie ma prócz tych? — zapytał samuraj, wskazując końcem szabli na leżące trupy i rannych.
— Nikogo. Śpiesz jednak, panie, śpiesz się, gdyż bardzo są mściwi!
Młodzieniec nie odpowiedział, oparł dumnie nogę na piersiach Koda i starannie wycierał swą okrwawioną klingę połą ubrania. Obejrzał jej ostrze pod światło, wreszcie wsunął ją w pochwę i zatknął za pas. Cały ten czas dziewczyna klęczała przed nim, pochylona w najniższym z ukłonów, jaki oddaje się rodzicom i przełożonym.
— Istotnie odejdziemy! — rzekł wreszcie. — Ale przedtem zjemy śniadanie i przygotujemy sobie pożywienie na drogę...
Dziewczyna podniosła się i zaczęła posłusznie podkładać ogień pod czajnik z herbatą. Samuraj obejrzał zabitych, odepchnął nogą na stronę ich ciała, a rannym kazał zebrać się w głębi za jedną z przegród.
— Należałoby ich zabić. Mogą mnie wydać... — rzekł z namysłem do dziewczyny, siadając wreszcie przy ogniu.
— Nie, nie zabijaj ich, szlachetny panie! I tak zostali kalekami na całe życie... A cóż złego mogą powiedzieć o tobie? Mogą tylko zaświadczyć, że walczyłeś w obronie własnego życia...
Młodzieniec potrząsnął głową.
— Ludzie są źli! Będą przez zemstę kłamać.
— Wtedy ja choćby życiem swoim zaświadczę o prawdzie słów twoich...
— Już dobrze, daruję im życie, skoro o to prosisz. Ale pośpiesz się, abyśmy rychło stąd odejść mogli. Zabiorę im tylko obuwie i odzież, gdyż moje bardzo się zdarły. To będzie mój łup...
— Nic, nic nie bierz od nich, panie! Aby nie mogli oskarżyć cię, że w tym celu ich napadłeś i pomordowałeś. Weźmy tylko to, co oni zrabowali u nas, co należało do moich rodziców... Mała cząstka tego wystarczy na kupno doskonałego obuwia i odzieży, skoro zejdziemy stąd w zamieszkałe doliny. Ale nic więcej nie weźmiemy stąd ponadto, gdyż wszystko to zrabowane jest u innych ludzi. Gdyby właściciele poznali coś u nas, posądzono by nas o współudział w grabieży. Właściwie należałoby dać znać zastępcy _dajmiosa o_ wypadku i wskazać mu ukryte skarby, aby odnalazł pokrzywdzonych.
— Zastępcy _dajmiosa?..._ Nie... Nie mogę zwracać się do policji. Jestem _ronin_ __ !... _—_ odrzekł z dumą młodzieniec.
— Zrobimy zresztą, jak radzisz, gdyż mówisz rozsądnie — zwrócił się do dziewczyny. — Weźmiemy tylko to, co należało do twoich rodziców i... pójdziemy do nich!
Radość błysnęła w aksamitnych oczach Komurazaki.
— _Arigato!_ (Dziękuję!) — szepnęła chyląc się znowu nisko przed samurajem. — _Arigato!_ Szlachetny panie.IV
Szli wciąż na dół drożyną ledwie dostrzegalną wśród zielsk, krzewów, błot, kępisk i osypisk kamieni, wyściełających dno wąskiej, górskiej doliny. Śniegi dawno już znikły, uciekły w górę, bieląc jedynie czuby wznoszących się z obu stron szczytów. Nikły początkowo ponik zamienił się na srebrny szeroki potok, wesoło szumiący wśród skalistych złomów, zielonych od mchów i porostów.
Szli ku wiosce. Wprawdzie otaczały ich jeszcze wyłącznie czarne, bezlistne gałęzie przedwiośnia, rude, jesienne badyle i zmięte, blade, zimowe trawy, lecz w twarze wiał im już z dołu ciepły, pachnący wietrzyk, budząc w sercach radosne, niespokojne drżenie.
Na przedzie szedł _ronin,_ rzucając daleko przed siebie i wokoło badawcze spojrzenia, a za nim dreptała Komurazaki, niosąc sakwy z pożywieniem, pieniędzmi i odebranymi rzeczami. Sakwy były ciężkie i dziewczyna nie mogła nadążyć za młodzieńcem. Ten zatrzymywał się często, zapalał maluchną fajeczkę, czekał na towarzyszkę, a skoro się zbliżała, ocierał rękawem cybuszek i podawał go dziewczynie. Ta przysiadała natychmiast na piętach, chciwie paliła i wypoczywała przez chwilkę.
— Niepokój życia osłabił mnie... Nie byłam w stanie nic jeść, żyłam samą herbatą — tłumaczyła się nieśmiało.
— Wiesz co: oddaj mi swoje sakwy... Choć mnie nie znasz, wierz mi, że nie ucieknę i nie zostawię cię samej w tym lesie! — rzekł wreszcie wesoło młodzieniec.
Zarumieniła się i spojrzała nań z wyrzutem, wznosząc motylim ruchem ku górze swe gęste rzęsy. Stał przed nią wyprostowany, rześki, wypoczęty, jakby doszczętnie opłukany z przebytych trudów i cierpień przez nową falę napływającej radości.
— Nie mów tak, panie! Czyż wszystko nie należy do ciebie, nawet ja sama, którą wybawiłeś od śmierci i hańby!
— Cóż miałem robić?... Broniłem się, a ciebie wybawiłem jeno wypadkiem. Więc dziękuj wypadkowi. Zresztą daleko jeszcze do końca. Wiesz co? Słyszę, że niedaleko szumi wodospad, zatrzymamy się tam, rozpalimy ogień, wypoczniemy i napijemy się herbaty.
Dziewczyna zgodziła się z radością i zaraz powstała. Młodzieniec musnął wzrokiem jej nagie stopy, małe, zgrabne, widocznie nie przyuczone do dalekich podróży, teraz brzydko zbrukane i pokrwawione. Silną ręką zdjął z jej ramion sakwy i przerzucił na swoje plecy.
— Gdyby na nas napadli — pouczał ją z męską wyższością — nie plącz się koło mnie! Zabieraj sakwy i chowaj się za pień drzewa, za skałę... Już ja sobie dam radę!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.