- nowość
Miłość spod ziemi - ebook
Miłość spod ziemi - ebook
Czy miłość można sobie wygrzebać spod ziemi podczas uprawiania joggingu? Okazuje się, że tak. A przy okazji złoczyńców dybiących na życie i masę innych kłopotów, gdzie zaginięcie ukochanego nie wydaje się tym najgorszym. Nina, kobieta dojrzała, obarczona przez los zgryźliwą matką i nazbyt samodzielną córką, nie spodziewała się, że życie dostarczy jej jeszcze jakichś emocji i niespodzianek. I nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie jej walczyć o życie swoje i ukochanego z gangsterami, a w tle przewijać się będzie afera z brylantami z Magnitogorska. „Miłość spod ziemi” to niebanalny kryminał z elementami romansu albo niezwykły romans z elementami kryminału, jak kto woli, ale na pewno dostarczy godziwej rozrywki. Stach uwodzi słowem. Wciąga w pełne niespodzianek perypetie bohaterów i trzyma w napięciu do ostatniej strony. Autor jest jak brylant, który w tej powieści pokazał się w pełnej krasie. Polecam. Sylwia Kubik – „Mennonitka i hrabia”, „Zakochana zakonnica”, „Zakochany w zakonnicy” Powieść wyrwała mnie dramatycznie z rzeczywistości i wrzuciła gdzieś pomiędzy miłość a zaskoczenie. Z całego serca polecam i ostrzegam – trudno po przeczytaniu tej książki powrócić do normalnego życia. Ewa Wyszyńska – pisarka, „Smacznego, kochanie”, „Momenty pełne ciszy” Precyzja, z jaką autor ukazuje skomplikowane mechanizmy ludzkiej psychiki, pozwala nam zrozumieć głębię emocji i motywację bohaterów. Dzięki temu powieść staje się autentyczna i poruszająca. Karolina Bast Kolasa – dziennikarka i twórca recenzyjnych audycji radiowych Stach Szulist zaskakuje kolejną książką ukazującą złożoność motywacji kierujących ludźmi. Całość podana w klimatycznej, mrocznej scenerii. Stowarzyszenie AudioTeatr „Miłość spod ziemi” to mafia, love story i sekrety podlane kryminalnym sosem. Dzięki takiej, iście wybuchowej mieszance, ten romans zapewnia prawdziwe i trudne do ujarzmienia emocje, o których nie sposób zapomnieć. Stach Szulist zaserwował znakomitą lekturę, która trzymała mnie w napięciu do ostatniej strony. Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8290-606-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tuż po zaduszkach – z deszczem padającym na przemian ze śniegiem i wichurą przyprawiającą o depresję – w godzinach popołudniowych, stojącego w okolicach przystanku autobusowego mężczyznę zabiera samochód nadjeżdżający od strony centrum miejscowości. Uznając, że Kościerz to na tyle znacząca miejscowość, że może posiadać jakieś centrum. Trzęsący się z zimna, najprawdopodobniej jakiś obcy, ochoczo wskakuje do, wydaje się, przypadkowo przejeżdżającego auta. Samochód z piskiem opon, lekko ocierając się o latarnię, która mdłym blaskiem oświetla okolicę przystanku, rusza w kierunku ciemności.
Czarne volvo skręca po pewnym czasie z głównej szosy, wiodącej w kierunku obwodnicy Trójmiasta, prosto w leśną drogę. Nawierzchnia nie za bardzo nadaje się dla osobówki. Podczas jesiennych wywózek drewna z sągów leśnych, kiedy to okoliczne lasy trzebiono na skalę wielokroć większą niż w poprzednich latach, ciężarówki utworzyły głębokie koleiny. Auto telepie się na wertepach. Siedzący w środku pasażerowie, trzech rosłych dryblasów, w milczeniu również podskakują. Kierowca, barczysty blondyn, z zaciśniętymi szczękami koncentruje się na prowadzeniu. Co chwilę klnie na wyboistość i błoto brudzące podwozie oraz dopiero co wypolerowaną woskiem karoserię. Na polecenie szefa, bo przecież ważni ludzie byle czym i byle jak wyglądającym jeździć nie będą.
– Długo jeszcze? – pyta w końcu. Nie wiadomo, jaka odpowiedź by go zadowoliła. Na pewno chce, by ta mordęga zakończyła się jak najszybciej.
– Jedź! – Słyszy coś w rodzaju rozkazu.
Odpowiadający mu szatyn, podobnej postury, tylko o głosiku miękkim, takim prawie biskupim, ewentualnie księżowskim, sprawia wrażenie jeszcze bardziej skoncentrowanego. Może nawet rozdrażnionego. Co rusz ogląda się do tyłu. Jakby sprawdzał, czy przypadkiem ktoś za nimi, uciekającymi, sądząc po prędkości niedostosowanej do warunków drogowych, tym bardziej ograniczonej widoczności, bo przecież to las – nie jedzie, nie śledzi, zagrożenia jakowegoś nie stanowi. Albo nie jest przypadkowo, znikąd i znienacka, pojawiającym się radiowozem, który za moment może się z nimi zrównać, zatrzymać do kontroli dokumentów i… byłby wielki szok. Wreszcie siedzący obok kierowcy mężczyzna daje lekkim uniesieniem dłoni – której niemal każdy palec ozdobiony jest jakimś złotym drobiazgiem słusznej wartości, wykończonym ponadto kamieniem jeszcze większej wartości – sygnał do zatrzymania. Co kierujący czyni natychmiast. Tyle że nie z piskiem opon, paleniem gum wciąż będącym w modzie, zwłaszcza w środowisku, z którego wszyscy trzej się wywodzą, tylko cichutko, bo warunki nie te, w końcu bór gęsty. Przypominający taki ze średniowiecza, co kierowca zapamiętał jeszcze z czasu pobytu w szkole albo może to wspomnienie jakiejś sceny z filmu gangsterskiego albo horroru?? Bo najoględniej rzecz ujmując, niewiele z pobytu w szkolnej ławie zapamiętał poza tym, że kiedyś był uczniem. Uroda puszczy nie rusza go zupełnie, bardziej chodzi o powodzenie podjętej misji.
Po chwili wszyscy trzej wysiadają z auta. Rozglądają się. Wygląda to na milczące porozumienie – takie mentalne, rozmowa dusz bez użycia słów – w trakcie którego wypracowują plan działania dotyczący zawartości bagażnika.
– Myślicie, że to dobre miejsce? – pyta szatyn z rozcapierzonymi od nadmiaru biżuterii palcami.
– Nie mam pojęcia, jestem tylko szoferem.
– Bo ktoś musi bryką powozić – dorzuca od niechcenia ten trzeci, sprawiający wrażenie obojętnego na czas i miejsce, do którego dotarli, a które mogą obserwować – bo na pewno nie podziwiać – dzięki włączonym reflektorom auta.
– Mogłeś sam – odcina się kierowca, nazywający siebie szoferem. I nie wiadomo, czy tak sobie, czy z tęsknoty za przeszłością, której pamiętać nie może, bo zapewne urodził się u schyłku wieku atomu. Z kolei o szoferach mógł co nieco wiedzieć jedynie z przedwojennych filmów, ewentualnie z książek, choć na miłośnika słowa drukowanego nie wygląda. Do czego wielokrotnie przed kumplami z branży się przyznawał, ba, nawet chwaląc się swym wstrętem.
Zapalają cygara. Zaciągają się, próbując naśladować rasowych gangsterów. Duszą się i krztuszą dymem. Od razu widać, że nie nawykli do palenia takich rarytasów.
– Do jarania czegoś takiego trzeba się urodzić – komentuje szatyn z tandetną biżuterią, o znacznej wartości.
– Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Życie nauczyło mnie ssać cygara.
– Chyba fiuta temu fiutowi – odcina się szofer zdobnemu w nadmiar biżuterii.
– Nie mówisz chyba o Aloszy?
– Właśnie o nim.
– Łeb by ci u samej dupy ukręcił, gdyby słyszał, co pieprzysz.
– Wpierw musiałby mieć dupę – komentuje ten trzeci, ciapowaty w obejściu, nie przestając przyglądać się pośladkom kierowcy, ledwie odznaczającym się pod obcisłymi dżinsami.
– Przyjebał ci kto kiedy w baniak?! – Kierowcę nieco ponosi.
– Czy teraz pora na kłótnie? Debile?!
Uwaga rosłego szatyna, zwanego Afganem, ponieważ raz na jakiś czas twierdzi, że cztery razy był w Afganistanie na specjalnych misjach, oczywiście nie pod egidą rządu, a jakiejś tajnej agencji wywiadowczej i podczas wykonywania razem z amerykańskimi chłopcami z piechoty morskiej pewnego niebezpiecznego zadania omal nie stracił kutasa z aparaturą wspierającą – sprawia, że kłócący się nie wiadomo o co wracają do równowagi emocjonalnej. Przynajmniej taki stan udają. I od razu wiadomo, że Afgan trzyma towarzystwo pozostałych w ryzach ustalonych przez siebie reguł. Niespodziewanie ożywia się, przypominając sobie i pozostałym o zawartości bagażnika.
– To na pewno on?! – pyta nerwowo, jakby nagle uświadomił sobie popełnioną przypadkiem rażącą pomyłkę i jej konsekwencje.
Kierowca Leon, dotąd podenerwowany tylko przytykami odnośnie do własnego niezgulstwa, wyraźnie się ożywia. Odnosząc jednocześnie wrażenie, że w pytaniu Afgana – szefa – kryje się aluzja, rodzaj niedowierzania, wątpliwości co do wskazania właściwej osoby. W pewnym sensie czuje się urażony tą nutą niedowierzania, aczkolwiek nie zdobywa się na odwagę wyartykułowania tego przełożonemu w tej konkretnej robocie, nazywanej w myślach misją. Podobnie jest z Kiwunem. Lokalnym zawadiaką szukającym dotąd okazji, by trafić do świata, w którym właśnie zapuszcza korzenie. Świata, jak sądzi, gdzie niewiele trzeba robić, by nieźle zarobić, no i być kimś ważnym. Zatem za wszelką cenę stara się w niczym nie podpaść Afganowi. Niemal spija z ust pryncypała każde słowo czy życzenia, nawet te najbrudniejsze, byle tylko się przypodobać. Podobnie jest i teraz. Tylko czeka na rozkaz. Gdy Afgan każe pasażera z bagażnika pogłaskać, to go pogłaszcze i puści wolno. Gdy każe wyruchać – bo Afgan miewa takie odpały, zwłaszcza po kontakcie z substancjami psychoaktywnymi, jak nazywa dopalacze – to go zwyczajnie wyrucha, jak nie chujem własnym, to choćby trzonkiem od szpadla, byle tylko mu dupsko rozharatać, bólu przydać, tym samym szefowi sprawić przyjemność, a samemu zyskać publiczną pochwałę, a czasem zostać pogłaskanym przez przełożonego po policzku. Niechby nawet w obecności tego palanta – brzmieć mógłby wypis z myśli Kiwuna – szofera Leona, któremu towarzyszą podobne jak Kiwunowi wnioski, jeśli chodzi o podlizywanie się Afganowi.
– Tak wynika z opisu – pewnym tonem odpowiada Leon.
– Czyjego?
– Ich.
– Jakich, kurwa, ich?
– Tych od Ferdiego.
– Jakiego znowu, kurwa, Ferdiego?!
– Tego spod Krynek.
– To nie, kurwa twoja, Ferdiego, pało ty zakuta, tylko Frediego! – Ani Kiwun, ani tym bardziej Leon, zwany czasami Leo, bo tak lubi, nie pojmuje niespodziewanego zdenerwowania Afgana. – Jak ty, kurwa, najprostsze rzeczy mylisz, ważne imiona ważnych lokalnie bojarów z naszej branży, to co dopiero będzie w sprawach wielkich?!
– Jakich wielkich?
– Takich, kurwa, które przed nami!
– A są jakieś?!
Pytanie Kiwuna, zadane ni stąd ni zowąd, najwyraźniej nie tylko zaskakuje, ale jeszcze bardziej rozdrażnia Afgana. Sprawia wrażenie, kumple wnoszą to po minie, że zaraz któryś może na odlew zarobić w pysk wystraszony strachem nieziemskim. Na wszelki wypadek, zarówno Leon, jak i Kiwun unoszą, niby żeby wytrzeć nosy, prawe dłonie na wysokość swych twarzy. W razie czego będą w stanie zamortyzować siłę Afganowego uderzenia. A ma, o czym niejednokrotnie mieli okazję się przekonać, to uderzenie twarde jak spadający na arbuza głaz. Po ostatnim ataku gniewu szefa Kiwun przez tydzień nie mógł niczego przełknąć, nawet pić musiał przez słomkę, i to tylko wodę, bo wszystko pozostałe piekło, szczypało, wręcz wżerało się w rozharatane od wewnątrz policzki. Nie mówiąc już o wybitej górnej czwórce.
– A jak myślisz?! – Retoryczne pytanie nie wróży dobrze tym, do których jest kierowane, chociaż wzrok szefa szybuje gdzieś ku czarnemu niebu, na którym dostrzega przez moment uśmiechające się do niego migotaniem gwiazdy. Lubi sobie od czasu do czasu poetycko marzyć.
– O czym? – Kiwun się gubi.
– O gównie!
– To akurat nic.
– Ja też, bo w sraczu byłem z rana – spieszy z wyjaśnieniami Leon. – Od lat tak mam. Jakby… ten tego, wyregulowane… no… tą parasteltykę jelit, czy jakoś tak.
Afgan zupełnie nie usiłuje maskować wzbierającego w nim gniewu. Ba! Wkurwienia wielkiego na swoich podwładnych. W takich chwilach ma ochotę każdego z nich odstrzelić. Ostatecznie resztkami sił poskramia wściekłość, bowiem przez pewien czas mogą mu się przydać. Choć jeszcze nie bardzo wie, dopiero plan układa w głowie, do czego obaj mogą mu się przydać i jaką, w razie czego, rolę jednemu i drugiemu wyznaczyć. Tak, by sobie rąk w gównie i czyjejś krwi przelanej nie ubabrać. By potem, na wypadek wielkiej wpadki, nie dać prokuratorowi najmniejszego argumentu przemawiającego za skazaniem, a nawet za możliwością oskarżenia o popełnienie przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu. Dobrze wie, że coś podobnego w każdej chwili może się zdarzyć. Nie wie tylko, jak i kto może tego dokonać. Dlatego usilnie się nad tym zastanawia, a kompani w milczeniu śledzą najdrobniejsze drgnienie mięśni na twarzy pryncypała i niemal bez oddechu czekają na dalsze rozkazy. Afgana prawie za generała całej operacji w tym momencie mając.
– Ciebie, Leo, to już całkiem te prochy zrypały mentalnie – wścieka się Afgan.
– Że tak mam?
– Sram! My tu, kurwa, sprawę mamy załatwić, a ty tylko o swojej dupie myślisz.
– To co mam robić?
– Wypierdalać!
Leon zaczyna zachowywać się tak, jakby rzeczywiście zamierzał się oddalić. Ledwie po kilku kroków w kierunku, z którego przyjechali, Afgan ostro szarpie go za kołnierz. W dodatku z miną, jakby w tej samej chwili zamierzał rozszarpać na strzępy kompana od brudnej roboty.
– Rzeczywiście psychę ci zrypało na maksa.
– Co znowu? – Leon udaje głupka albo rzeczywiście cierpi na zanik zdolności pojmowania.
– Bierz łopatę i do rzeczy.
– Czyli, że…?
Boi się dokończyć.
– Tak!
Ryk Afgana stawia Kiwuna i Leona na baczność. W lot pojmują, co szef ma na myśli. W nadziei odwleczenia najgorszego, czego spodziewa się po nich szef, spoglądają jeszcze po sobie porozumiewawczo. Afgan i to zauważa.
– Jakieś wątpliwości?
– Nie dam rady tak łopatą. Z pistoletu to bym jeszcze…
– Tak, kurwa! Najlepiej z dwóch, żeby cały świat usłyszał, jak go załatwiamy! – Afgan krzykiem usiłuje zmobilizować łamiącego się Kiwuna. – Twój wybór. Jak jesteś dupa wołowa, to zakopcie go tak, żeby świat więcej o nim nie usłyszał.
– Ale jak, tak na żywca? – Z niedowierzaniem w głosie, jakby licząc na zmianę decyzji, Kiwun usiłuje negocjować.
– Masz tu coś innego pod ręką?
– Może…
– Może co?
– Jakaś giwerka albo spluwka choćby.
– A wyjebał ci kto?! Słyszałeś, co powiedziałem, czy zupełnie ogłuchłeś?
– To jak? – pyta coraz bardziej niepewny i wylękniony Leon.
– Łopata musi wystarczyć.
– To już lepiej na żywca – rzuca Kiwun, bardziej dla żartu, lecz podszytego wielkim strachem.
– Jak wolicie. Robota ma być wykonana, bo inaczej meldunek będzie niepełny, a to oznacza jedno.
I znowu konsternacja podwładnych. Nie wiedzą, czy Afgan mówi serio, czy tylko czyni luźną uwagę, coś w rodzaju odfajkowania tematu? Kolejny raz ich porozumiewawcze, zarazem przesycone niedowierzaniem spojrzenia krzyżują się, co nie umyka uwadze coraz bardziej rozdrażnionego niezgulstwem kompanów Afgana.
– Może wam jeszcze, kurwa mać, niańkę przyprowadzić?!
To, co wyczytują z twarzy i tonu głosu szefa, nie pozostawia im wyboru. Ruszają w stronę samochodu. Z dzikością wyciągają, niemal wyszarpują, skrępowane ciało zabranego z okolic przystanku autobusowego mężczyzny. Nie zważając na jego próby oswobodzenia się z taśmy do pakowania produktów wielkogabarytowych, którą dość szczelnie został owinięty, oraz jęki dobywające się zza zaklejonych taką samą taśmą ust, niezdarnie niosą go w pobliskie krzaki, po czym jak worek z ziemniakami bądź czymkolwiek ciężkim, ciskają na krawędź mikroklimatycznej polanki. Czekają na rozkazy. W tym momencie Afgan się rozluźnia. Siada na nisko ściętym pniu bukowym, wyjmuje z kieszeni paczkę drogich papierosów – czarnych i długich, jak z klasycznych filmów kryminalnych – w końcu zapala jednego. Kompani liczą przez chwilę na darmową fajkę, w przekonaniu, że zasłużyli na taki zaszczyt, jednak Afgan okazuje się niedomyślny w kwestii ich oczekiwań albo – co bardziej prawdopodobne – tylko takiego udaje, mając ich najzwyczajniej w dupie, bo niby co to dla niego za kumple? Zwyczajna służba i tyle.
– Szefie – zdobywa się w końcu na odwagę Kiwun – to co w wersji ostatecznej mamy z nim zrobić?
Afgan kilka razy solidnie zaciąga się dymem. W otaczającej go ciemności widać czerwonawy punkcik żaru.
– Do piachu.
– Niby jak? – Leon traci z wolna poczucie pewności siebie.
– Od dziś robisz w tym fachu?
– Niby od dawna, ale jeszcze nigdy tak na serio nikogo nie ten tego, w dodatku bez odpowiednich narzędzi.
– Już mówiłem, łopata musi starczyć.
– Będzie kurewsko cierpiał – próbuje obrony swej wrażliwości Kiwun.
– To zakopcie go żywcem.
– Jest zimno.
– I będzie prawie mroźna noc. Może nie przeżyć.
– Kurwa mać! – wścieka się Afgan. – Czy ty słyszysz, co pierdolisz!? Chyba został tu przywieziony w jasno określonym celu!
– Ale zastrzelić byłoby humanistyczniej, czy jakoś ten tego…
– Mogliście to powiedzieć Aloszy.
– To mógł się zjawić. – Wydaje się, że Kiwun poddaje w wątpliwość moc i fakt istnienia wspominanego przez Afgana Aloszy.
– Coś insynuujesz? – Głos Afgana zaczyna brzmieć groźnie, ostrzegawczo.
– Bo tyle o nim nawijasz, a nikt z nas go nie widział. – Kiwun wciąż usiłuje ratować swoją sytuację.
– Nie pragnij kontaktu z Aloszą. Poza tym – nieco spokojniej wyjaśnia Afgan – Alosza z byle kim się nie zadaje. Ukazuje się raczej tylko wybranym.
Afgan ponownie długo zaciąga się dymem z aromatyzowanego papierosa. Wypuszcza potem z ust wielkie koła w kierunku Kiwuna. Mruży znacząco oczy, sprawiając tym samym wrażenie, że na poważnie rozmyśla o rzeczach wielkich i ważnych. Lubi co pewien czas kreować się na kogoś w rodzaju socjologa bądź filozofa, aczkolwiek nauki tej nawet nie miał sposobności liznąć w swym czterdziestoletnim życiu.
– Jesteś wierzący? – pyta nagle, całkowicie zaskakując tym nie tylko Kiwuna, ale i Leon, który wybałusza oczy ze zdumienia.
– Że niby, czy do kościoła chodzę? Co niedziela z…
– Chuj mnie to obchodzi! Pytam, czy jesteś wierzący?
– No… chyba?
– To, kurwa, jesteś, czy chyba?! Może mam ci zadać to pytanie w kwestii życia?
– Nie rozumiem?
– Ja pierdolę, z takimi palantami wybrać się na tak ważną misję, to trzeba mieć totalnego pecha w życiu! – Afgan usiłuje się uspokoić. – Raz jeszcze się ciebie, tępa pało, zapytam, czy jesteś wierzący?
– Jasne.
– W Boga wierzysz?
– No chyba?
– A widziałeś go kiedy?
– No nie.
– To teraz wiesz, kim jest Alosza!
– Nie.
– To bierz łopatę, kilof, cokolwiek z bagażnika i zasuwaj!
Nastaje chwila nieznośnego milczenia, kiedy każdego dopada wewnętrzna udręka. Bo po usłyszeniu polecenia wykonania zadania, żaden nie zdawał sobie sprawy ze skali przepaści emocjonalnej między werbalnym a fizycznym zmierzeniem się z tematem. Z kolei Afgan – twardziel bądź takiego tylko udający, bo ksywa zobowiązuje, a mocno podrasowany życiorys tym bardziej – zapala, w zasadzie odpala, kolejnego papierosa od jeszcze ćmionego i głośnym westchnieniem ponagla kompanów. Ci z kolei już bez szemrania podążają w stronę prawie bezlistnych krzaków, konkretnie Leon, po czym wywlekają z nich spętane ciało mężczyzny zabranego z przystanku autobusowego. W gęstniejącym mroku przez kilkanaście sekund wyglądające na martwe.
– I co teraz? – Leon pokrzykuje w stronę Afgana, który nawet nie raczy odwrócić się do niego twarzą.
– To samo co poprzednim razem! – odkrzykuje tylko pytany.
– Nie mamy spluwy, a wtedy mieliśmy – usiłuje coś jeszcze wyjaśnić Kiwun.
– Chuj mnie to obchodzi. Miało być bez śladu, bezgłośnie i skutecznie. – Głos Afgana brzmi stanowczo, prawie jak rozkaz podpitego czerwonoarmisty z epoki desantu w Afganistanie, co były komandos ledwie już pamięta.
– To może jednak na żywca? – Leon się ożywia.
Propozycja zdaje się jak najbardziej leżeć w skali akceptacji Afgana. Wnioskując po minie, jest mu to najpewniej obojętne.
– Nieważne, byle skutecznie.
– A jak…
Nie jest dane Leonowi wyjawić dalszego ciągu swoich wątpliwości.
– To po wszystkim wpakuję ci kulkę w same jaja!
Groźba Afgana skutkuje. Leon z Kiwunem chwytają skrępowane i wierzgające ciało odziane w zimową kurtkę i sztruksowe spodnie – buty zostały najpewniej w bagażniku – i wloką w stronę gąszczu. Wszystko powinno odbywać się w ciszy, ale skrępowany mimo zaklejonych szczelnie taśmą ust, jęczy jak potępieniec. Afgan czeka. Tylko co pewien czas żar wzniecany siłą wciąganej nikotyny rozjaśnia fragment jego zarośniętej szczęki. Odwraca się dopiero wówczas, gdy szelest podszytu obwieszcza, iż Leon i Kiwun powracają po wykonaniu zlecenia. Bez słowa wszyscy trzej pakują się do samochodu i ruszają w stronę miasteczka.