- promocja
Miłość z nutą imbiru - ebook
Miłość z nutą imbiru - ebook
Czy nadchodzące święta zdołają naprawić to, co niepostrzeżenie zaczęło się psuć?
Ewa kocha i jest kochana, ale rzeczywistość okazuje się daleka od tej wymarzonej. Niedomówienia, sekrety, gra pozorów – wszystko to sprawia, że relacja z Andrzejem nie układa się tak, jak powinna. Trosk przysparza także skryta, nastroszona córka, zmagająca się z własnymi problemami.
Czy Ewa i Andrzej potrafią uratować swoje uczucie? Czy Klaudia odważy się być sobą – nawet jeśli nie spełni w ten sposób oczekiwań innych?
Bohaterów „Miłości z nutą imbiru” czeka wiele wyzwań. Aby ocalić to, co naprawdę cenne, będą musieli nauczyć się trudnej sztuki akceptowania słabości i wybaczania błędów. Również własnych.
Agnieszka Olejnik po raz kolejny zaprasza nas do świata, w którym oprócz czerni i bieli znajdziemy dziesiątki odcieni szarości. Bo przecież życie zazwyczaj oferuje całą paletę smaków. Jak słodkie ciastko z ostrzejszą nutą imbiru.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-799-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W przytulnej, niedawno wyremontowanej i urządzonej w stylu prowansalskim kuchni unosił się zapach świeżo upieczonego chleba na zakwasie. Za oknem zapadła ciemność, tylko przejeżdżające od czasu do czasu samochody omiatały ulicę snopem światła z reflektorów.
– Wiesz, że to już prawie dwa lata? – zapytał Andrzej, wtulając nos w ucho Ewy.
– Co takiego? – nie zrozumiała.
Robiła właśnie pastę z cieciorki do pieczywa. Blender zagłuszał słowa, więc wyłączyła na chwilę urządzenie.
– Niedługo miną dwa lata, odkąd się poznaliśmy.
Andrzej objął ją ciaśniej, przesunął dłonie na piersi. Ewa zamknęła oczy i pozwoliła, żeby jeszcze przez chwilę całował ją i szeptał do ucha, na co miałby ochotę zamiast kolacji. Wreszcie westchnęła i stanowczym ruchem zdjęła jego ręce ze swojego biustu.
– Nawet o tym nie myśl. Klaudia powinna już być z powrotem – powiedziała. – Nie lubię, kiedy tak się spóźnia.
– Ewuś, twoja córka to prawie dorosła kobieta.
– Jasne. Gdybyś ją widział podczas zabawy z Igorem, powiedziałbyś, że jest małą dziewczynką zamkniętą w prawie dorosłym ciele.
Andrzej uśmiechnął się i delikatnie odwrócił Ewę twarzą w swoją stronę. Ucałował rysujące się w kącikach oczu kurze łapki.
– Ty też niekiedy bywasz małą dziewczynką. A ja bywam chłopcem w krótkich spodenkach. I może to dobrze, że każde z nas ma w sobie wieczne dziecko. Chcesz, żebym po nią pojechał?
– Nie, obraziłaby się. Przerwałbyś jej randkę.
– Rozumiem. Czyli już jesteś pewna, że kogoś ma?
– Ma to za dużo powiedziane. Powiedzmy, że się zaleca.
– Zaleca. Jakie to romantyczne i staroświeckie.
– No, nie wiem. – Ewa roześmiała się, ale w tym śmiechu dało się słyszeć gorzką nutę. – Nasze prababki powiedziałyby pewnie coś zupełnie przeciwnego. Nastoletnie dziewczęta przechadzające się po parku, jedna drugą usiłuje przytulić, pocałować… To jest według ciebie staroświeckie?
– Kochanie?
– Słucham.
– Ty wcale się z tym nie pogodziłaś, prawda?
Ewa rozpłakała się tak nagle, jakby te łzy przez cały czas zbierały się pod powierzchnią, tylko czekając na ujście.
– Nie – szlochała mu w sweter na ramieniu. – W każdym razie nie do końca. Udaję, żeby Klaudii było łatwiej, przecież widzę, jakie to dla niej ważne. Ale czy w ogóle można zaakceptować fakt, że twoje dziecko jest kimś, kim samo nie chciałoby być? Przecież homoseksualizm to nie wybór, tylko coś… Jakby wyrok. Tak bardzo się o nią boję.
Andrzej nie odpowiedział. Tulił i delikatnie kołysał Ewę, pozwolił się wypłakać i uspokoić oddech, jednocześnie myśląc o tym, że – mimo swojego braku uprzedzeń – chyba nie zniósłby widoku własnego syna całującego innego chłopca.
– Zostaniesz dzisiaj? – zapytała Ewa, jeszcze przez łzy.
– Co takiego?
– Zostań na noc. Jeszcze nigdy nie obudziłam się obok ciebie.
Pocałował ją i otarł kciukami nadal mokre policzki.
– Nie mogę – zdecydował się na kłamstwo. – Sławek może wrócić w każdej chwili. Umówiliśmy się, że jakby coś nie grało, to po prostu mama Oskara go odwiezie. Muszę być w domu.
Po kolacji wracał do siebie z ciężkim sercem. Czuł się sfrustrowany i zagubiony. Nie wysiadł od razu z samochodu, pozostał w ciemności na parkingu przed domem, patrząc na sylwetki jałowców kołyszących się na wietrze. Pamiętał dzień, w którym jako młody żonkoś sadził je wraz z matką – sięgały wówczas do kolan. Teraz wprawdzie urosły, ale straciły urodę, zrobiły się rzadkie i łyse od dołu, a on nie miał pojęcia, czego im brakuje; pewnie jakiegoś nawozu. Mama by wiedziała.
Oparł ręce na kierownicy i pochylił głowę; usiłował się uspokoić. Sławka rzeczywiście nie było w domu, nocował u kolegi. A Andrzej poczuł nagle, że nie czuje się na siłach iść do domu i spędzić nocy w towarzystwie żony.
Nie powiedział Ewie, że przed dwoma dniami Żaneta wróciła. Nie miał odwagi. Układał sobie w wyobraźni tę rozmowę, starannie dobierał słowa. „Kochanie, posłuchaj, sytuacja się skomplikowała. Nie jestem już sam, żona zdecydowała się jednak wrócić z Irlandii i wiesz, taki drobiazg, nie zgadza się na rozwód. Twierdzi, że chce spróbować terapii małżeńskiej, że kocha mnie i syna. Dobrze wiem, o co chodzi – odkryła, że nie zarobi na siebie tyle, aby żyć na poziomie, do jakiego przywykła. A mężczyzn gotowych ją utrzymywać nie ma znowu tak wielu…”
Odkąd dzięki Ewie zrozumiał, jak powinna wyglądać bliskość między ludźmi, znosił obecność Żanety coraz gorzej. Od dawna nie umiał normalnie z nią rozmawiać – przechodzili od cichych dni do krzyku, ale nigdy nie było nic pośrodku. Najpierw wiosną ubiegłego roku, kiedy wróciła po swojej ucieczce z kochankiem i nie raczyła niczego wyjaśnić, tylko po prostu wprowadziła się z powrotem. Później, gdy uparła się, żeby jechać z mężem i synem do Irlandii i zacząć wszystko od nowa. Tamtego koszmarnego lata Andrzej umierał z tęsknoty za Ewą, ale dla dobra dziecka wytrzymywał, usiłował stworzyć fikcję małżeństwa, które jeszcze da się uratować.
Żanecie do tego stopnia spodobało się za granicą, że nawet gdy już stało się jasne, jak bardzo nic z ich wspólnego życia nie będzie – postanowiła zostać na Zielonej Wyspie. Znalazła pracę, wprawdzie znacznie poniżej swoich aspiracji (składała kartonowe pudełka), ale dało się z tego wyżyć. Powiedziała, że nie wróci, przynajmniej póki jeszcze jakoś sobie radzi. Radziła sobie przez ponad rok.
Ojciec i syn pożegnali się z Irlandią bez żalu. Przyjechali do Polski i wszystko zaczęło się układać. Wciąż mieszkali w dużym domu, który Wójcikowie kupili przed laty, zaraz po wyjeździe Andrzeja za chlebem. Dawniej wydawał się w sam raz, zwłaszcza że sprowadziła się do nich mama Andrzeja – ale teraz zrobiło się trochę pusto w tym nadmiarze przestrzeni. Mimo to Sławek nie narzekał, a jego ojciec chyba po cichu liczył na to, że pewnego dnia do tych murów wróci kobiece ciepło – że Ewa zgodzi się z nimi zamieszkać.
Żaneta przyjechała w nocy z czwartku na piątek. Andrzej obudził się wtedy nad ranem i od razu poczuł, że coś jest nie tak. Odruchowo zajrzał do pokoju syna, ale przypomniał sobie, że go nie ma, przecież poprzedniego dnia po szkole wybrał się do kolegi, by spędzić u niego długi weekend.
A jednak Wójcik miał nieznośne uczucie, że nie jest w domu sam. Zszedł do salonu i już wiedział. Nie, nie rzuciła na sofę żadnej kiecki, nie zostawiła toreb w holu. Na pozór nic się nie zmieniło. Ale on wyczuł waniliowy zapach jej perfum i natychmiast ścisnęło go w gardle. Jeszcze tylko sprawdził w szafie w wiatrołapie – nie mylił się, płaszcz Żanety wisiał na wieszaku, jakby nigdy go tam nie brakowało.
Czym prędzej zrobił sobie kanapki, wypił kawę i wyszedł do pracy. Wprawdzie robotę zaczynał o ósmej, ale wolał błąkać się po jakimś supermarkecie niż spotkać swoją żonę. Dobrze, że piątkowe lekcje odwołano z okazji Dnia Nauczyciela – dzięki temu Sławek w czwartek po szkole poszedł od razu do kolegi i miał wrócić do domu dopiero w niedzielę.
Andrzej nie narzekał na brak zleceń w swojej jednoosobowej firmie budowlanej. W tej chwili remontował kuchnię pewnej staruszce mieszkającej na Jeżycach. Starsza pani okazała się przesympatyczna, za to jej syn – który „płacił i wymagał” – to był kawał cwanego gnojka. Andrzej widywał takich dość często: upodobania matki się nie liczyły, najwyraźniej synalek skreślał tylko dni do jej śmierci, a mieszkanie szykował dla siebie albo może na sprzedaż. Kiedy babcia nieśmiało zasugerowała, że nie rozumie, jak działa kuchenka indukcyjna, i wolałaby zwykłą gazową, syn odwarknął, że jak jej się nie podoba, to zawsze może jadać w barze. Starsza pani przełknęła łzy i z uśmiechem na pomarszczonej twarzy zaproponowała Andrzejowi herbatę z pigwą.
Wtedy, w piątek, prosto z pracy pojechał do Ewy, żeby odwlec moment, w którym spotka się z Żanetą. Wieczorem jednak należało wreszcie stanąć twarzą w twarz z wiarołomną żoną. Wysłuchał jej spokojnie: nie przerywał, kiedy perorowała, że to małżeństwo jeszcze można uratować, a w ogóle to wszystkiemu winien był on, ze swoją zimną obojętnością, wiecznie nieobecny, bo przecież łatwiej czmychnąć za granicę i pławić się w wygodnym życiu, kiedy ona tu użerała się z teściową i dzieckiem. „Wygodne” i łatwe życie, podobnie jak „pławienie się”, jakoś zniósł, choć natychmiast przypomniał mu się ból karku i pozdzierany do krwi naskórek na palcach, kiedy pokrywał gładzią i szlifował sufity bogatym Irlandczykom. Nie wytrzymał dopiero przy „użeraniu się z teściową”, czyli jego nieżyjącą już mamą. Po prostu wyszedł z kuchni, z impetem trzasnąwszy drzwiami, żeby sobie choć trochę ulżyć. Zamknął się w łazience i siedział tam, dopóki Żaneta nie przestała się kręcić po domu.
A teraz był sobotni wieczór. Andrzej wiedział, że dziś czeka go ciąg dalszy. Westchnął, na wszelki wypadek wyciszył komórkę, żeby nic nie przeszkodziło mu w tej rozmowie, i wcisnął guzik pilota, by otworzyć bramę garażu.*
Niedziela wstała pochmurna, jakby cały świat podzielał nastrój Andrzeja. Bolała go głowa i czuł się rozbity. Budząc się, zdał sobie sprawę, że nie chce otwierać oczu, ale powieki rozchyliły się same, gdy tylko wróciło wspomnienie wczorajszej rozmowy z żoną.
– Gdzie byłeś tak długo? – zapytała słodko, kiedy tylko wszedł i zdjął kurtkę.
Jakby nic nie zaszło; jakby byli zgodnym małżeństwem, które z jakichś kompletnie nieistotnych powodów spędziło ostatni rok osobno.
– Przecież pracuję – mruknął.
– Tak? – ucieszyła się. – A dużo masz zleceń?
Niechętnie musiał przyznać, że miała prawo o to pytać. Jak by nie patrzeć, wciąż byli małżeństwem, a to oznaczało wspólnotę majątkową: wspólny dom, wspólne rachunki, no i syn.
– Dużo – odparł. – Teraz kuchnia na Jeżycach, a potem będę robił cały dom na Górczynie. Akurat robota do wiosny.
– Świetnie. Ja też szukam. Dzisiaj byłam w tym studiu fitness, ale na razie nic dla mnie nie mają.
Nie odpowiedział; poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kolację. Zastanawiał się, do czego zmierza ta rozmowa.
– Upiekłam boczek w majeranku – zaszemrał głos tuż obok jego ramienia.
Wzdrygnął się. Nawet nie zauważył, że przyszła za nim. Upiekła boczek? Poczuł się prawie tak, jakby namawiała go do zdrady. Wprawdzie tylko przy wspólnych posiłkach z Ewą przestrzegał jej zasad żywieniowych – w domu pozwalali sobie ze Sławkiem na pizzę, zapiekanki, pieczonego kurczaka i zawiesiste sosy – ale tu chodziło o coś zupełnie innego. To była potrawa przyrządzona przez jego żonę po to, by osiągnąć jakiś cel.
– Nie mam ochoty – mruknął słabo i odwrócił się, żeby pokroić chleb.
Żaneta otworzyła piekarnik, a z wnętrza buchnął taki zapach, że Andrzejowi zmiękły kolana.
– Chociaż kawałek – zaproponowała. – Zobacz, jest wyjątkowo chudy, ale soczysty. Tak tęskniłam… Za domowym jedzeniem.
Walczył ze sobą jeszcze chwilę, choć wiedział już, że przegra. Po tych wszystkich wegańskich wynalazkach Ewy zdarzało mu się rzucać na mięso i opychać bez opanowania.
Bez słowa wziął z szafki talerz i zamierzał nałożyć sobie plaster cudownie zrumienionego pieczystego, ale żona go ubiegła i zrobiła to za niego. Kiedy jadł, usiadła naprzeciwko i patrzyła. Zupełnie jak w pierwszych dniach ich małżeństwa. Drażniła go, ale nie mógł tak po prostu powiedzieć, żeby sobie poszła. Miał okropne poczucie winy, że je ten boczek i że robi to w jej obecności.
Dopiero kiedy przełknął ostatni kęs, Żaneta zaczęła mówić. Andrzej nie był w stanie jej przerwać. Nie tylko powtórzyła to, co powiedziała już w piątkowy wieczór, ale dodała też kilka nowości: że się zmieniła, dorosła i dojrzała do zmian. Teraz rozumie, jakie popełniała błędy i jaką wartością jest rodzina. Będzie walczyć. Uczestniczyła w takim jakby szkoleniu i wiele rzeczy zrozumiała. Gdzie to szkolenie, chciał wiedzieć Andrzej, niby gdzie na nim była. Odparła, że w Dublinie, i uprzedziła jego pytanie, czy na pewno dobrze wszystko zrozumiała, bo przecież jej angielski wciąż jest bardzo nieporadny. Po polsku. Wykład był po polsku, przyjechał jakiś polski terapeuta, właściwie on organizuje te szkolenia dla imigrantów, ale oprócz tego, że mówił o szoku kulturowym i tęsknocie za ojczyzną, to też o rodzinie.
Andrzej miał złe sny po tej rozmowie (albo raczej przemowie, bo sam niewiele mówił), a teraz, rankiem, czuł się jak ciężko skacowany alkoholik. Alkoholikiem był, to fakt, tyle że niepijącym. A uczucie podobne do kaca mógł mieć po tym tłustym mięsie… Albo to był kac moralny. Choć przecież Andrzej właściwie nie zrobił nic złego.
Wstał, przeciągnął się, zrobił parę pompek i brzuszków, schował pościel i poszedł do kuchni, żeby zaparzyć sobie mocnej kawy. Co to Żaneta wczoraj mówiła? Że już sobie znalazła psychologa. Na ustawienia hellingerowskie czy jakoś tak. Bo tamten terapeuta jej powiedział, że ona ciągle jest połamana po swoim paskudnym dzieciństwie i dopóki tego nie załatwi, nie zaleczy tamtych ran, to nic jej się nie uda, niczego trwałego nie zbuduje.
Andrzej usiadł z kawą przy oknie i zapatrzył się na ciężkie, ołowiane chmury wiszące tuż nad wierzchołkami drzew. W zasadzie niewiele wiedział o młodości swojej żony. Kiedy byli jeszcze zakochani, tuż przed ślubem i zaraz po nim, Żaneta nie chciała opowiadać o sobie. Wiedział tylko, że skończyła liceum i zaraz prysnęła z domu. Coś tam chyba było nie tak między nią a rodzicami, ale nie miał pewności. Po szkole pracowała trochę jako sekretarka. Przeżyła jakąś wielką miłość, ale wyszła z niej strasznie poraniona (Andrzej podejrzewał, że wplątała się po prostu w romans z szefem). Wspomniała tylko, że pierwsze zarobione pieniądze wydała na ciuchy i kosmetyki, a potem zaczęła zbierać na wymarzoną wycieczkę zagraniczną. Właśnie podczas tej wycieczki, we Francji, gdzie Andrzej pracował w winnicy, poznali się i wpadli sobie w oko – oboje opaleni i ładni, młodzi (choć on sporo starszy, ale wtedy ta różnica była nieistotna), oboje dążący do realizacji jakichś celów, z których nikomu nie mieli potrzeby się zwierzać.
Teraz, po raz pierwszy zastanawiając się nad tym głębiej, doszedł do wniosku, iż nigdy nie wytworzyła się między nimi prawdziwa bliskość. O tym, że taka bliskość może w ogóle istnieć, przekonał się dopiero w związku z Ewą. I nie chodziło mu wcale o miłość fizyczną, chociaż ten aspekt był przecież równie ważny. Ale nie – tu szło o coś więcej: o takie poczucie jedności, że człowiek miał wrażenie, jakby to drugie znało jego myśli. I niczego już nie trzeba było ukrywać, niczego się wstydzić: każda sprawa stawała się wspólna. Mówiło się o wszystkim, o czym się myślało, choć i to niekoniecznie, ponieważ ta druga połówka i tak czuła to samo.
Czy ta bliskość istniała naprawdę, czy tylko stanowiła jego pobożne życzenie? Andrzej nie miał pewności. Wiedział jedynie, że nigdy z nikim nie było mu tak dobrze, tak bezpiecznie. Że Ewa – oprócz tego, że miała w sobie coś z jego nieżyjącej mamy – wyzwalała w nim tkliwość i chęć otaczania jej opieką, choć przecież podziwiał jej wewnętrzną siłę i w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że ona nijakiej pomocy od niego nie potrzebuje. A jednak potrafiła czasem zagrać dla niego rolę słabej kobietki, żeby poczuł się bardziej męski, odważny, silny i bardzo potrzebny. Dzięki niej chciał stać się lepszym człowiekiem. Była mądra. Zwyczajnie, po ludzku dobra i mądra.
Do tej pory zawsze myślał, że Żaneta – dokładnie przez przeciwieństwo – była tą głupią i złą. Łatwo było ją tak sklasyfikować, bo to rozgrzeszało go ze wszystkiego. Tego ranka, dmuchając w kubek z kawą, po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może się mylić i że nie znajdzie tu prostego kontrastu bieli i czerni.
We wszystkim, co dotąd robił, kierował się bardzo prostymi zasadami: pozostać przyzwoitym facetem, utrzymać rodzinę i być dobrym ojcem; nie tylko dlatego, że tak kochał Sławka (bo przecież kochał), ale także z tego powodu, że dzięki temu pozbywał się wyrzutów sumienia. A wyrzuty miał, owszem. Ich najważniejsze źródło stanowił fakt, że przed laty wyjechał za granicę, zostawiając żonę i dziecko. I że nie wrócił, kiedy umarła matka – ukochana babcia Sławka.
Tak, o to drugie miał do siebie szczególne pretensje. Przecież wiedział, jaką zimną osobą jest Żaneta, jak surowo wychowuje chłopca. O ile w ogóle w tym przypadku należało użyć słowa „wychowuje”. Bo to nie było wychowanie, a raczej chów. Traktowała syna chłodno i oschle, nie usiłowała na niego wpłynąć, nazywała tylko fakty: mamy nieznośne dziecko. A jedyną reakcją, jaka przychodziła jej do głowy, było karcenie.
Może ją samą traktowano właśnie w ten sposób? Jej rodzice mieszkali pod ukraińską granicą, Andrzej pamiętał tylko, że jedzie się pociągiem aż do Przemyśla, a potem jeszcze kawałek pekaesem, ale nigdy nie wybrali się w odwiedziny, bo Żaneta nie chciała. Teściów zupełnie nie znał – na ślub przyjechała jedynie jej matka, bez męża, ponieważ ktoś musiał zostać i pilnować gospodarstwa, a zresztą to był ojczym, a nie ojciec, więc Andrzej wytłumaczył sobie, że pewnie nie było między nimi specjalnej więzi. Teraz to wszystko wydało mu się nagle piekielnie istotne, choć odkrył to za późno – cokolwiek stało się w dzieciństwie jego żony i jakkolwiek ją to poharatało emocjonalnie, mleko już się rozlało: miłości w tym małżeństwie od dawna nie ma i nie będzie.*
Ewa wypuściła Cohena do ogrodu, żeby się załatwił i zgodnie ze swymi zwyczajami obwąchał wszystkie zakamarki w poszukiwaniu nornic. Pogoda była paskudna, więc na długi spacer się nie zanosiło. Może później, obiecała mu, a on pomachał ogonem, jakby zrozumiał.
Martwiła się. Wyraźnie widziała, że z Klaudią znów dzieje się coś niepokojącego. Tłumaczyła sobie, że dziewczyna jest zakochana, zresztą przecież wiedziała o tym od lutego – odkąd przeczytała na blogu córki wyznanie walentynkowe. A jaka bywa miłość, każdy wie. Czasem pełnia szczęścia, a czasem otchłań rozpaczy. Tym bardziej kiedy się ma naście lat.
Ewa nie przyznała się Klaudii, że śledzi jej dziennik internetowy. Trafiła na niego przypadkiem, gdy jej własny komputer uległ drobnej awarii, a ona musiała przygotować test z fonetyki. Córki nie było w domu, Ewa nie mogła więc poprosić o pomoc. Po prostu włączyła laptop Klaudii, a ponieważ nie był chroniony hasłem, otworzyła nowy dokument i opracowała ten test. Potem, bardziej z przyzwyczajenia niż z realnej potrzeby, uruchomiła przeglądarkę, żeby zajrzeć do ulubionych portali informacyjnych. Otworzyła się strona główna Nowa ja, a Ewa z uśmiechem wspomniała, że to był początkowo jej pomysł na tytuł bloga – zresztą wyśmiany przez córkę. Ostatecznie wtedy, dwa lata temu, Ewa założyła dziennik pod nazwą Nikt mnie nie znajdzie, ale im bardziej prostowało się jej życie osobiste, tym rzadziej miała potrzebę cokolwiek na nim publikować. Przeciwnie niż Klaudia, która pisała tym regularniej, im bardziej odbudowywała się jej pewność siebie.
Do pewnego momentu dziewczyna zajmowała się głównie dietą, zamieszczała jadłospisy i chwaliła się efektami odchudzania. Dopiero od kilku miesięcy zaczęła przebąkiwać o swoim życiu uczuciowym. Dla Ewy, która drżała z matczynego strachu o kruchą równowagę psychiczną córki, wpisy te stanowiły bezcenne źródło wiedzy. Dzięki nim wiedziała, co przeżywa jej skryta, zamknięta w sobie jedynaczka. I choć Ewa odczuwała wyrzuty sumienia, nie zamierzała zrezygnować z możliwości dyskretnego przyglądania się, jak radzi sobie najbliższa jej istota.
– Właściwie dlaczego mam wyrzuty sumienia? – prychnęła teraz, biorąc poranny prysznic. – Przecież to nie pamiętnik, a blog. Ona te swoje uczucia wyznaje publicznie.
Uciszywszy w ten sposób wątpliwości natury etycznej, spłukała z siebie resztę piany i owinęła się wielkim ręcznikiem. Kiedy odcisnęła włosy, stanęła na wadze. Pięćdziesiąt sześć kilogramów. Gdyby zjechała jeszcze ze dwa, byłoby idealnie dla talii i bioder – ale niekoniecznie dla owalu twarzy. W pewnym wieku trzeba wybierać między płaskim brzuchem a gładką buzią, przypomniała sobie słowa znanej aktorki.
Wklepała w twarz krem przeciwzmarszczkowy i opatuliła się szlafrokiem, a potem wpuściła psa, wytarła mu łapy i poszła do kuchni, żeby przygotować niedzielne śniadanie. Wiedziała, że Klaudia pośpi jeszcze trochę, dlatego poprzestała na lekkiej sałatce. Coś na ciepło przyrządzą sobie razem, gdy córka wstanie.
Ewa wróciła myślami do swojego ciała, które przed chwilą oglądała w lustrze. Było jeszcze ładne, jędrne – skóra wróciła do dobrej formy po zrzuceniu nadwagi, jedynie na udach pozostało trochę cellulitu, ale przecież Ewa nie zamierzała nosić minispódniczek ani paradować w bikini. Jej celem było podobać się sobie – i Andrzejowi. Pragnęła odkryć na nowo miłość fizyczną, przeżywać ją w pełni, bez zahamowań, bez niepotrzebnego wstydu przed obnażeniem najgłębszych pragnień. Czuła się gotowa, znacznie dojrzalsza niż kiedy wychodziła za mąż, znacznie pewniejsza tego, czego naprawdę chce. A chciała dawać i brać – w równych proporcjach.
Problem w tym, że nie mieli ani kiedy, ani gdzie się kochać. Oboje zapracowani, spotykali się dwa lub trzy razy w tygodniu u Ewy – kiedy Sławek był na treningu. W drugim pokoju uczyła się Klaudia, tegoroczna maturzystka, więc nie czuli się swobodnie. Wieczorem Andrzej musiał wracać do syna. Chociaż Sławek był już w szóstej klasie, nie znosił zostawać sam w pustym domu.
O tym, żeby Ewa odwiedzała Wójcików, w ogóle mowy być nie mogło: utrzymywali swój romans w tajemnicy przed chłopcem. Tak postanowili, biorąc pod uwagę jego skomplikowane relacje z matką i reakcję na jej związek z innym mężczyzną. Po burzliwych dyskusjach uznali, że przynajmniej tak długo, jak długo Ewa jest wychowawczynią Sławka, chłopak nie powinien się o niczym dowiedzieć.
Początkowo ta konspiracja miała pewien urok – smak tajemnicy, zakazanego owocu i kradzionych życiu chwil czułości. Potem jednak Ewa zaczęła tęsknić za czymś bardziej stabilnym. Nie za kolejnym małżeństwem, Boże broń! Ale za leniwym popołudniem spędzonym w ramionach ukochanego. Za zapachem szarlotki upieczonej wspólnie i zjedzonej bez pośpiechu – bo on musi zaraz wracać do syna. Zamarzyło jej się parzenie porannej kawy dla dwojga, wspólne oglądanie dobrych filmów i czytanie przed snem. Ten moment, kiedy ona, już wykąpana, leży w chłodnej pościeli, a on bierze prysznic i oboje wiedzą, że za chwilę będą się kochać. Długie spacery z Cohenem, może planowanie wypadów nad morze lub w góry. Nawet zakupy. Chciała móc zapytać Andrzeja, czy ładnie jej w czerwonej sukience, doradzić mu przy wyborze koszuli, wspólnie pokroić warzywa na sałatkę – jednym słowem: naprawdę być razem.
Liczyła, że w ten weekend któreś z tych marzeń uda się zrealizować. Wiedziała, że Sławek ma zamiar spać u kolegi, ponieważ słyszała w szkole, jak umawiali się na całonocne rozgrywki w ulubioną planszówkę. W piątkowy wieczór czekała na słowa Andrzeja, że może zostać – ale one nie padły. Dlatego w sobotę zebrała się na odwagę i poprosiła o wspólną noc. Oczywiście rozumiała, dlaczego odmówił, ale i tak było jej smutno.
Z westchnieniem odstawiła do zmywarki miseczkę po sałatce. Sypnęła psu porcję karmy i poszła na górę, żeby ubrać się w swój ulubiony śliwkowy dres. Potem zabrała się za zadanie domowe z angielskiego. Już od prawie dwóch lat chodziła na zajęcia do szkoły językowej. W tym czasie przeskoczyła z poziomu „początkujący” na „średnio zaawansowany”. Jim (jej walijski nauczyciel) twierdził, że teraz bez trudu zdałaby maturę. Ewa z dumą powiedziała o tym Klaudii i zaproponowała wspólną naukę; dziewczynie marzyły się studia za granicą, potrzebowała więc konwersacji. Prawda była jednak taka, że matka wciąż nie dorównywała córce w płynnym mówieniu. Z tym jednym miała kłopot.
Dzisiejsze zadanie było interesujące – polegało na tym, żeby domyślić się z kontekstu znaczenia podkreślonych wyrazów. Były to słowa nieistniejące: jakieś „muhahu”, „pitinga” i „bzdinue”. Ewa rozumiała, że ćwiczenie miało uświadomić kursantom, jak wiele informacji można znaleźć „między wierszami” – i pokazać, że nawet nie znając dobrze języka, mogą oni czytać teksty, choćby literackie. Przez chwilę zastanawiała się, jak mogłaby wykorzystać ten pomysł na lekcji polskiego, ale już po chwili dała się wciągnąć w intelektualne wyzwanie, zaśmiewając się przy tym serdecznie, ponieważ tekst był bardzo dowcipny.
Kiedy skończyła, odłożyła notatnik do torby, a wówczas jej wzrok padł na wystające z kieszonki wieczne pióro. Drogą skojarzeń jej myśli poszybowały ku przyjaciołom z kursu, ponieważ pióro dostała od nich w prezencie. Stanowili zgraną grupę, od początku urządzali sobie spotkania w knajpkach, ilekroć ktoś chciał się zwierzyć z problemów albo świętował z jakiegoś powodu. I właśnie dziś był taki dzień – umówili się na spotkanie, bo Jim obchodził urodziny.
Ewa zerwała się z fotela jak oparzona. Zapomniała! Nie kupiła prezentu, nie ułożyła włosów po myciu, nie zaplanowała, w co się ubierze – a przede wszystkim: nie uprzedziła Andrzeja, że nie spędzą razem popołudnia. Kursanci już dawno ustalili, że na spotkania nie przyprowadzają swoich partnerów; tym bardziej że połowę grupy stanowili single.
Spojrzała na zegarek. Czy to odpowiednia pora na telefon? Była dopiero ósma. Ewa wiedziała, że Andrzej w dni powszednie wstaje bardzo wcześnie, dlatego uznała, że w niedzielę pozwoli mu dłużej pospać. Zadzwoni nieco później, teraz zaś ułoży fryzurę i przygotuje jakiś sensowny zestaw ciuchów. Czy raczej, jak to teraz mówią jej uczennice – stylizację.*
Wątpliwości
Czy miłość i pożądanie to synonimy? Chyba zawsze byłam przekonana, że tak. Chociaż pewnie nieudolnie dobieram słowa – „synonim” to nie jest dokładnie to, co mam na myśli. Chodzi mi raczej o to, jak bardzo te pojęcia się dopełniają. Miłość oczywiście może istnieć bez pożądania, ale nie biorę teraz pod uwagę tych wszystkich jej słitaśnych odcieni: miłości matczynej, ojcowskiej, braterskiej i tak dalej. Mam na myśli miłość romantyczną. Czy ona zawsze jest trochę erotyczna? I czy rzeczywiście „trochę”?
A teraz w drugą stronę. Czy jeśli ktoś mnie pożąda, to znaczy, że kocha? No dobrze, może nie od razu KOCHA, ale – czy się zakochał? A przynajmniej zaczyna się zakochiwać? Czy po tym, że mnie pragnie, mogę rozpoznać, że stałam się dla niego ważna?
Dużo tych „czy…”. Same pytania i ani jednej odpowiedzi. Dlaczego takich rzeczy nie uczą w szkole? Każą wkuwać nikomu niepotrzebne wzory chemiczne i nazwy środków stylistycznych, a nie uczą życia, nie podają instrukcji obsługi miłości.
A przecież to, kim się stanę jako człowiek i czy będę szczęśliwa, zależy nie od znajomości wzoru kwasu solnego albo umiejętności rozróżnienia oksymoronu i tautologii – tylko właśnie od tego, czy poradzę sobie z miłością. Czy jej nie przegapię, nie zaniedbam, nie popsuję.
Klaudia wstała od komputera, żeby odebrać telefon. Miała nadzieję, że to Paula, ale nie – dzwonił tata.
– Cześć, kochanie. Wpadniesz do nas na obiad? – zapytał.
– Dzisiaj? – Zawahała się, usiłując sobie przypomnieć, na kiedy umówiła się z Paulą. – Tak, wpadnę – powiedziała wreszcie. – Ale ja gotuję, pamiętaj. Dieta i jeszcze raz dieta.
– Jaka tam dieta! – żachnął się tata. – Tania nie przestrzega tych twoich zasad.
– Nie przestrzega? – Klaudia nawet nie próbowała ukryć rozczarowania. – A ćwiczy chociaż?
– Gdzież tam.
Zamilkli oboje. Dziewczynie zrobiło się przykro, że Tatiana, druga żona taty, tak bezceremonialnie ignoruje jej wskazówki, choć przecież nieustannie skarży się, że bardzo przytyła.
– No nic, karmi piersią, więc może schudnie – odezwała się wreszcie Klaudia.
– Tak czy owak, czekamy. Przyjechać po ciebie?
– Nie, pojadę rowerem.
– Ale pogoda paskudna, może zacząć padać.
– Tato, dla prawdziwej twardzielki taki deszczyk…
– No wiem, wiem. – Roześmiał się. – Moja krew. W takim razie ubierz się ciepło. Pa.
Dziewczyna patrzyła przez chwilę na telefon. Tata brzmiał jakoś smutno. Czyżby żałował, że związał się z Tatianą? Jak każde dziecko rozwiedzionych rodziców, Klaudia nosiła w sercu jakieś mściwe pragnienie, żeby mama i tata zeszli się ponownie, a „ta trzecia” oraz „ten trzeci” poszli sobie jak niepyszni. Było to podświadome, głęboko ukryte, ale niekiedy dochodziło do głosu.
Z kolei świadoma, rozsądna część Klaudii życzyła ojcu i Tatianie jak najlepiej. Zwłaszcza odkąd na świecie pojawił się mały Igorek, jej przyrodni brat. Klaudii nigdy nie interesowały dzieci i początkowo nie chciała go nawet wziąć na ręce. Ale po miesiącu, kiedy zaprezentował siostrze swój pierwszy bezzębny uśmiech – zakochała się bez pamięci. Odtąd chętnie go nosiła i brała na kolana, wąchając małą główkę, która pachniała czymś kojarzącym się z najwcześniejszym dzieciństwem. Zabierała go na długie spacery, a raz czy dwa nawet przywiozła braciszka do domu, żeby przedstawić go mamie.
Teraz mały już siedział i zaczynał stawać w łóżeczku, sprężynując zabawnie na ugiętych nóżkach i gaworząc przy tym wesoło. Klaudia uwielbiała go obserwować. Bywałaby u Tani i ojca częściej, gdyby nie odległość – tata kupił dom aż w Komornikach.
Odgłos uchylanych drzwi i słowa mamy przerwały jej rozmyślania.
– Myślałam, że jeszcze śpisz.
– No coś ty, oczy by mi chyba spleśniały.
– To dlaczego nie przychodzisz na śniadanie?
– Już idę. Tata dzwonił, zaprosił mnie na obiad. Nie masz nic przeciwko?
– Oczywiście, że nie. No, chodź już, zrobimy sobie ryż z brokułami.
– Zaraz, tylko coś dokończę.
Mama wyszła, a Klaudia wróciła do przerwanego wpisu na bloga.
Czym właściwie jest takie prawdziwe uczucie? – dopisała jeszcze. – I czy zawsze od razu się wie, że jest prawdziwe?
Chyba potrzebuję pomocy.
Kika
Opublikowała post, a potem zamknęła kokpit i poszła na dół, aby razem z mamą przyrządzić wegańskie śniadanie. Tylko na obiad jadały białko zwierzęce – pozostałe posiłki i przekąski składały się z produktów roślinnych.
Kilka godzin później, szykując się do ojca, Klaudia dostrzegła obłęd w oczach mamy, która przeglądała zawartość szafy.
– Ty też gdzieś wychodzisz? Czy może szykujesz się na romantyczną randkę z Andrzejem?
– Z Andrzejem? Nie, nie. Coś nie odbiera telefonu, może ma jakąś przeprawę z synem. A ja… Idę na spotkanie z przyjaciółmi i kompletnie nie wiem, co na siebie włożyć. Planowałam te czarne rurki z ekoskóry, ale tam jest taki liryczny nastrój, wyglądałabym chyba agresywnie…
– A dokąd idziecie?
– Do Republiki Róż. To ładny lokal, trochę romantyczny.
– Wiem, mamo, byłam tam kiedyś. Włóż ten biały sweter z luźnym golfem.
– Myślisz?
– A do tego spodnie w jodełkę.
– Te szare?
– Gołębie – poprawiła Klaudia z miną znawczyni. – I botki na obcasie. Delikatny makijaż, żadnej szminki. Dodałabym jakieś srebro, ale tylko jedno: broszka, wisior albo kolczyki.
Ewa wpatrywała się w nią jak urzeczona.
– Wiesz co? Może ty zostaniesz jakąś stylistką?
Klaudia roześmiała się z zadowoleniem, po czym zarzuciła na siebie polar i poszła do piwnicy po rower. Nie miała zamiaru zostać stylistką. W marzeniach otwierała własną klinikę leczenia otyłości, taką z siłownią, basenem i salą do ćwiczeń aerobowych, salonem masażu i gabinetem dietetyczki – czyli jej, Klaudii, we własnej osobie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej