MIM - ebook
MIM - ebook
Powieściowy debiut Szymona Słomczyńskiego — finalisty Nagrody Literackiej NIKE
Kuzynka: A Ty nie jesteś trochę taki Casanova? Jak Daniel?
Wujek Daniel: Jakie autorytety, Damian? Żebyś ty ich znał, jak ja ich znam!
Dziadek: Czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego.
Matka: Mój syn. Jednooki wśród ślepców.
Nadzieja: Planujemy jak Bonnie i Clyde. Zawsze lubiłam tę ostatnią scenę.
Damian: Ja, wciąż na zakręcie, a jeszcze przyspieszam.
„To jest popieprzona rodzina, ale która nie jest?” I która nie ma swoich tajemnic?
Damian ma dwadzieścia pięć lat, wykształcenie średnie (i starczy!) oraz swobodne podejście do życia. Wychowały go dwie silne kobiety. Mieszka w kawalerce po babci, a żyje z udziałów w portalu internetowym. Jego myśli zaprząta głównie Nadzieja, nowa ryzykowana miłość.
Czas akcji — teraz, trochę wcześniej i trzydzieści lat temu. Miejsce — Polska, podzielona i powikłana. Problemy — niedopowiedzenia, oczekiwania i próba życia na własnych warunkach.
Wszystko zaczyna się powoli (jak to na stypie), gdy Damian staje twarzą w twarz ze swoją rodziną. Beata to jego matka, intelektualistka której nie podobają się życiowe wybory syna. Daniel to jej brat, znany dziennikarz, mający wyjątkowy wpływ na siostrzeńca. Ich ojciec to zgorzkniały samotnik, który nie pojawia się na pogrzebie. Damian postanawia go odwiedzić. Tymczasem telefon dzwoni, dzwoni i dzwoni. Wkrótce wydarzenia nabiorą tempa. Co wyniknie z niespodziewanej wizyty, a co z nieodebranych połączeń?
„To historia rodzinna – w pewnej mierze; romantyczna – w jakimś stopniu; polityczna – odrobinę; kryminalna – poniekąd; wczorajsza – nieco; polska – niechybnie; dzisiejsza, jutrzejsza – oby (nie)”.
Szymon Słomczyński
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06735-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieniec za siedemdziesiąt sześć złotych. Podaję kobiecie cztery banknoty z Chrobrym. Reszty nie trzeba. Nie chcę kolejnych drobnych. Ten szczupły facet z czarno-białego zdjęcia to mój ojciec. Ten grubszy, obok matki, który peroruje zapewne o drenażu mózgów i o tym, że stąd już wszyscy wyjechali, i wcale im się nie dziwi, to Henryk, jej obecny mąż. Ta dziewczyna z drugiego zdjęcia to Nadzieja, która naprawdę ma tak na imię. Ta, która teraz podchodzi do matki, to musi być Basia, moja kuzynka, od środy też półsierota. Uderzająco wyładniała. To srebrne to karta debetowa. To różowe to prawo jazdy. To zielone pod podszewką to prezerwatywa. Wszystko jest potrzebne, nic się tu nie znalazło przypadkiem. Bałagan mam w galerii, w telefonie. Telefon, przełączony na tryb lotniczy, jest w lewej wewnętrznej kieszeni marynarki, na wysokości serca. Tam mam więcej zdjęć – tutaj są tylko dwa. Tam jest więcej liczb, statystyk i notatek, tu tylko paragon za benzynę i sto dwadzieścia papierowych złotych oraz bilonowe trzy pięćdziesiąt pięć. Zegarek ma mechanizm automatyczny, nie kwarcowy, więc wskazówka sekundnika nie skacze, tylko płynie po tarczy. Mam go po ojcu. Nie pamiętam ojca. Za kwadrans będzie południe, a to właściwy czas na rozpoczęcie. Ten akapit zawiera dokładnie dwieście słów.
Słowa służą temu, żeby opowiadać historie. Historie służą temu, żeby się w nich gubić i odnajdywać. Jeśli się odnajdziesz, to dobrze. Jeśli nie, to trudno. Ja chciałbym się odnaleźć, bo to jest opowieść przede wszystkim o mnie – i o nim. On się znakomicie odnajduje wszędzie, więc odkąd przed chwilą wysiadł z taksówki, zdążył złożyć kondolencje, a teraz jest już przy matce i Henryku. Obejmuje siostrę. Ściska szwagrowi dłoń. Ja mu współczuję, że musi, bo dłoń Henryka jest jak martwa żmija. Można ją ścisnąć z całej siły, a i tak nie da znaku życia.
Oboje – i on, i moja matka – są tu dla Marka, ich owdowiałego brata. Basia bierze go teraz pod rękę, nie jak córka ojca, tylko jak młoda żona starego męża, który za chwilę, dosłownie, stanie nad grobem. Można nawet powiedzieć, że nad własnym, bo zostawił zapewne miejsce dla siebie. Czy będzie płakał? A jego brat? Jeszcze się do nich nie zbliżam, jeszcze stoję za szybą. Unoszę wieniec. Nielekko będzie z nim ustać dłużej. Na szarfie napisano: „Kochanej Wandzie od Beaty, Henryka i Damiana”. Chowam portfel do prawej przedniej kieszeni spodni. Musieliby je rozciąć, żeby go wyciągnąć.
– Damian, tam – szepcze matka, wskazując ruchem głowy blondynkę z małym chłopcem, którzy wchodzą do kaplicy. Za pięć dwunasta. To jest największy cmentarz w Polsce, więc i kaplica niemała, z cegły, szkła i blachy, neoromańska, na planie greckiego krzyża. Niby strzelista dzięki kopule, a jednak ogólnie rozlazła, przesadna. Kiedy ją wznosili, nie było tu jeszcze Polski. Zapłonęła już w Polsce Ludowej, podczas odbudowy – stąd ta blacha zamiast ozdobnej dachówki. Trzeba przyznać, że poza tym wyszło nieźle. Dziś nadal tu jest Polska, ale nie wiadomo jaka; a przynajmniej ja nie mogę się nad tym zastanawiać, bo mam co innego na głowie – choćby to, że matka szarpie mnie za rękaw płaszcza. Nie wolno mi się przecież odsunąć i odtrącić własnej matki, jak ciemnoskórej dziwki z Calle de la Montera albo wydziaranego żula spod ateńskiego McDonalda. Jeśli ktoś tutaj, w tym północnym mieście, gdzie wszyscy się omijają jak najszerszymi łukami, szarpie cię za rękaw – możesz mieć pewność, że w ważnej sprawie. Chyba że trafisz na moją matkę.
– Popatrz, jak ta kobieta jest ubrana.
– Na czarno. Kto to jest?
– Nie wiem, ale zwróć uwagę na buty. Włożyła czerwone szpilki do czarnej sukienki! Do tego ta torebka, nawet nie ze skóry. I te koszmarne złocenia. Nie bolą cię zęby, kiedy na nią patrzysz?
– Nie. Może nie miała niczego innego?
– Jeśli kiedyś przyjdziesz z taką i przedstawisz jako narzeczoną, to cię chyba wydziedziczę.
Tylko z czego, mamo? Z domu, który, zdaje się, należy teraz w połowie do Henryka? Z praw autorskich do twoich niesprzedawalnych skryptów akademickich, szumnie nazywanych książkami naukowymi? Z nostalgii za tym miastem, gdzie nadal mieszka kilkaset tysięcy ludzi, ale to nie są ci sami ludzie, których znałaś przed wyjazdem? Ze zgryźliwości i skłonności do oceniania obcych żałobników na podstawie stroju? Wydziedzicz mnie koniecznie.
Zaczyna się msza. Wujek Marek, mąż zmarłej, młodszy z dwóch braci matki, z córką Basią siedzą przed nami. Obok nich, na wózku inwalidzkim, pani Kowalczykowa. Widzę właściwie tylko jej beret, szal i prawe ucho, a w nim kępę śnieżnobiałych włosów. Na trasie brama cmentarna – kaplica trzy razy trzeba było jej mówić, że to jest pogrzeb Wandy, jej córki, i że Wanda zmarła w ubiegłą środę, na raka; i za każdym razem pani Kowalczykowa bladła, jakby nie dowierzając, po czym milkła na pół minuty. Zaraz potem pytała, o co chodzi i kim jest ten pan, czyli ja. Jej syn, ten, którego łysina teraz świeci, szwagier Marka, cierpliwie odpowiadał. Perfumy Basi pachną lepiej od perfum mamy, delikatniej. Mógłbym jej to powiedzieć, ale nie powiem. Przynajmniej nie dziś.
Przy Kowalczykach siedzi właśnie on – wujek Daniel, o rok starszy od Marka, ale mniej szpakowaty. Mniej, a jednak też. Nic dziwnego. Ma pięćdziesiąt dwa lata. Poza tym się nie zmienił, odkąd go ostatnio widziałem. Nadal smukły, gładko ogolony, szybko chodzi i ma nadzwyczaj żywą mimikę twarzy. Matka jest z kolei o dwa lata starsza od niego, ale tleni się regularnie i nazywa to „rozjaśnianiem”, nie farbowaniem – skądże znowu, farbowane to są, Damian, lisy. Powoli przestaję się rozglądać. Patrzę przed siebie, tam gdzie trzeba. Ksiądz jest z tych, których pochodzenie zdradza akcent. O tym zapewne myśli matka, kiedy go słucha. Mimowolnie wyobrażam sobie jej pogrzeb. Czy Nadzieja będzie wtedy ze mną? Czy uda się zamówić księdza bez akcentu? Henryka nie biorę pod uwagę w tym wyobrażeniu; ale poza nim Henryk rozpiera się i poci. Cierpi na zaawansowaną profesorozę, więc kiedy musi milczeć i nie może wykładać, choćby rodzinie – cierpi w dwójnasób.
Daniel, który dotąd trzymał się prosto jak pręgierz, na chwilę kryje twarz w dłoniach. Ja robię to samo. Długie, kasztanowe, lekko kręcone włosy Basi są blisko. Można by musnąć. Komuś rozdzwania się telefon, na domiar złego piosenką Don’t Worry, Be Happy. Poważnie. Dobre sobie. Marek się wzdryga, Daniel się odwraca i mierzymy się wzrokiem. Wtedy się uśmiecha, jak gdyby nigdy nic. Przenoszę spojrzenie na swoje długo wcześniej pastowane buty.
Wstajemy i mówimy wszyscy, chóralnie, co należy. Bez wątpienia – są rzeczy widzialne i niewidzialne. Moje myśli, na szczęście, zaliczają się do tych drugich. Perfumy Basi coraz wyraźniejsze. Kosmyk jej włosów wystaje ponad oparcie z ciemnego drewna i swobodnie, kusząco opada. Nie poczułaby cięcia.
*
Twoje piętnaste urodziny. Właśnie twoje, niczyje inne. Widzisz je, słyszysz, podzielisz się? Nie dniem po, przed, w okolicach, tylko tym jednym, określonym? Damian ma to przećwiczone – może go teraz ostrożnie wyjąć i zacząć oglądać: jest sierpniowy, bezchmurny; ma za to mnóstwo luk i plam, których wtedy nie miał.
Nic wcześniej się nie nagrało – przed piłką, która wpadła do kosza czysto, nie zawadzając ani o tablicę, ani o obręcz. Jodły przypominały wiwatujący tłum, na trzy sekundy przed końcem finału play-off w Madison Square Garden, którą zastąpiło boisko bieszczadzkiej tysiąclatki, przemienionej w chwilowo niemal opustoszały ośrodek kolonijny. Brak czasu na kontrę ze strony przeciwników i ostateczne zwycięstwo – cztery do trzech wygranych – stało się nieuniknione.
Tu Damian prosi o czas. Bo czy piłka najpierw odbiła się od asfaltu, po mistrzowskim rzucie, czy wyprzedził ją dźwięk rzędowej szóstki – i czy patrzył na piłkę, czy się odwrócił? I kiedy zdążył zauważyć w najbliższym oknie czujną, okoloną prostymi ciemnymi włosami twarz Diany, skoro w tej samej chwili po drugiej stronie kosza, na parkingu, zapiszczało oponami czerwone bmw?
Dawno już minęło samo południe, ale kierowca, bez kapelusza i bez gwiazdy, za to w koszuli i czarnej skórzanej kamizelce, wysiadł i zaczął szeryfim (czy bandyckim?) krokiem iść w stronę Damiana, który stał z piłką i czekał, zdziwiony, i może właśnie wtedy się odwrócił, i to nie nad nim, a do niego i do kierowcy zarazem – choć teraz jest przekonany, że zwłaszcza do kierowcy – pani Diana powiedziała „dzień dobry!”?
Wszyscy byli na „d”, bo jeszcze zanim zdążył udzielić mu rady numer jeden („Coś ci powiem. Mogę? Kiedy się witasz z innym facetem, to zawsze ściskaj dłoń mocno, niekoniecznie z całej siły, ale zdecydowanie – o, właśnie tak”), Damian rozpoznał wujka Daniela. Wydawał się niższy niż na zdjęciach i w telewizji.
– Kiedy się ostatnio widzieliśmy, byłeś niewiele większy od tej piłki, młody.
– To było w dziewięćdziesiątym pierwszym?
– Możliwe. Tak dobrze zapamiętujesz daty?
– Tak. Ogólnie liczby. To był sześćdziesiąty siódmy rzut dzisiaj; ten przed chwilą.
– A to będzie sześćdziesiąty ósmy! – powiedział wujek, wyłuskując piłkę z rąk Damiana, rzucając od niechcenia i trafiając bezbłędnie.
– Diana Orczyk, wychowawczyni. Pan przyjechał po Damiana? Spodziewałam się matki, pani, zaraz, zaraz. – Diana wyrosła przy nich, z notatnikiem, nagła, lekka i zgrabna.
– Beaty Olśniewskiej. Daniel Łącki. – Ścisnął jej dłoń i zaczął mówić, szybkostrzelnie, ani na chwilę nie przestając patrzeć jej prosto w oczy (rada numer dwa, niewypowiedziana: „Kiedy kogoś poznajesz, zawsze patrz w oczy; nie na piersi, nie na usta, w oczy; nieustępliwie”): – Jestem jej bratem. Zresztą proszę sekundę poczekać, ja już do niej zadzwonię i dam panią do telefonu. Swoją drogą, szalenie miło panią poznać. Ciebie poznać. Mogę ci mówić po imieniu? Młody, to jest pilot, jak naciśniesz tutaj, drzwi się otworzą. Zajrzyj sobie na tylne siedzenie i sprawdź, co leży po prawej stronie.
To było zwykłe kartonowe pudło, a w nim kilkanaście paczek plastikowych żołnierzyków, w tym słonie bojowe Hannibala, grenadierzy gwardii Napoleona i polscy ułani. Do tego takie samo, tylko mniejsze, czerwone bmw z otwieranymi drzwiami. Wszystko spóźnione i zbędne, z czego nie od razu zdał sobie sprawę, bo ucieszył się tak, jakby był dziesięcio-, a nie piętnastolatkiem. Miał już cały plan, co opowiedzieć matce, żeby go więcej nie posyłała na żadne cholerne obozy językowe, bo może i angielski rzeczywiście da się na nich podciągnąć, ale jeśli w formularzu zaznaczy się zainteresowanie koszykówką, trafia się do pokoju z niesubtelnymi dryblasami, dla których „kurwa” to przecinek, a „cipa” to każda koleżanka i każdy słabszy kolega, a on, Damian, do najsilniejszych nigdy nie należał.
Szkoda, że tamci pojechali wcześniej, że nie doczekali bmw, którym za chwilę miał ruszyć w powrotną drogę, i to z Dianą (o której tyle razy mówili, co by z nią zrobili, gdyby zostali z nią sami), bo „twoja pani wychowawczyni jedzie w tę samą stronę; podwieziemy ją, co ty na to?”. A on, że jak na lato i czy wujek miał żołnierzyki, kiedy był nastolatkiem? Tak, ale przepadły wśród przeprowadzek albo są jeszcze u dziadków. Kiedy ostatnio odwiedził dziadków? Jeśli o niego, Daniela, chodzi, to zupełnie nie ma czasu i cudem wykroił ten dzień, dzięki papieżowi. Więc się przydadzą? Mama mówiła, że nie tylko malujesz, ale ciągle jeszcze urządzasz bitwy. Mama jest nie na czasie? To jak będzie, młody? Zostaniemy kumplami?
Panie przodem, więc Diana usadowiła się obok Daniela, i żeby się wszystko zaczynało od tej samej litery, to bmw musiałoby być dieslem. Trudno tak na to patrzeć stąd, z odległości dekady, bo ciągle coś umyka. To fatalna kopia, której nie da się otworzyć żadnym programem, a jeśli już się uda, to najwyżej na kilkadziesiąt sekund – i zawsze coś szwankuje: albo dźwięk, albo obraz, a napisy trzeba czytać z równoległego pliku, bo się za nic nie chcą wyświetlać. Jednak bmw, co do tego nie ma wątpliwości, było benzynowe, studziewięćdziesięciotrzykonne.
Jak to się stało, że po drodze uniknęli mandatu, chociaż zatrzymała ich policyjna nyska z dwoma wąsatymi sierżantami, przypominającymi Garcię z Zorra? I czy wujek Daniel naprawdę powiedział: „Jeśli chodzi o prowadzenie samochodu, to są trzy podstawowe zasady. Po pierwsze, trzymaj kierownicę obiema rękami, po drugie, znaku ustąp pierwszeństwa bezwzględnie przestrzegaj, a po trzecie – pozostałe przepisy są nieważne. Dodatkowa zasada brzmi następująco: zawsze woź ze sobą w bagażniku skrzynkę finlandii. Papież nie papież, prohibicja nie prohibicja – polski policjant woli finlandię od wypisywania świstka”?
Czy może Damian to tak okroił i ułożył, dorysowując przy okazji wąsy policjantom, żeby dało się łatwo zmienić w anegdotę, jedną z tych, którymi się sprawdza, czy dane towarzystwo ma dość wyobraźni i poczucia humoru?
– Nie wydaje się panu nieodpowiedzialne to, co pan teraz robi? – zapytała Diana, kiedy na wąskiej powiatowej drodze, między jedną a drugą miejscowością prędkościomierz wskazywał sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, a przebieg rósł do stu osiemdziesięciu tysięcy pięćset czternastu, pięćset piętnastu, pięćset szesnastu.
– Chcesz wysiąść? – odparował Daniel albo Damian źle usłyszał, przez szum i przez drewniany dom, o ultramarynowych ścianach, przed którym siedział stary człowiek i się poderwał, kiedy przejeżdżali, i zaczął wygrażać im pięścią w tylnej szybie, coraz mniejszy, coraz śmieszniejszy, aż zniknął za zakrętem na zawsze; chociaż czy aby na pewno można go było zauważyć w takim pędzie?
*
Teraz siedzimy naprzeciwko siebie. Ja i Daniel. Podobni do siebie jak dwa sople lodu, wyjęte luzem z dwóch różnych zim. Wszyscy powoli zajmują miejsca. Wszyscy poza Basią, bo moja żałobna kuzynka chodzi w kółko, załatwia coś, zagaduje, nawet kelnerów, rozdaje uśmiechy na prawo i lewo, pokazując kolorowy aparat nazębny, bo sobie chce wyprostować. Ja sobie już nie wyprostuję ani zębów, ani tym bardziej kręgosłupa. Mogę za to zmrużyć oczy i się wsłuchiwać, wyławiać poszczególne zdania, przenosić do myśli, zwijać w ruloniki i rozwijać znów:
– I ten człowiek, niby wykształcony, ni z tego, ni z owego mówi: „Jeśli o mnie chodzi, to nie dałbym się skremować. Cokolwiek Kościół posoborowy o tym sądzi, to ja wierzę w zmartwychwstanie ciała. Że z ziemi te kości po prostu wstaną, obrosną na powrót skórą i zaczną się poruszać”. (Henryk, szyderczo).
– Rosół czy koperkowa? No nie wiem, muszę chwilę pomyśleć. (Starsza kobieta, wyraźnie zadowolona, że ją tu zaproszono).
– Jeszcze dwa tygodnie temu napisała mi maila, jak to ona, że zaprasza, jak się lepiej poczuje. (Mężczyzna, zafrasowany, co najmniej spowinowacony).
– Ale o tej duszy to ładnie powiedział, nie? (Dziewczyna z rodziny Wandy, w widocznej ciąży, wysoki głos, nie do pomylenia z innym).
– Żabko, nie trzymaj łokci na stole, ja cię bardzo proszę, dobrze? Pokaż ciociom i wujkom, że potrafisz być grzeczny, dobrze? Będziesz grzeczny? (Nisko, a zarazem śpiewnie, zaciągając kresowo – to kobieta w czerwonych butach, chwilowo ukrytych pod stołem. Kiedy tam staliśmy, dzieląc się parasolami, płakała bez przerwy, jako jedyna).
– Trzeba było mu powiedzieć: „Z prochu powstaniesz!”. (Matka, zniecierpliwiona; przy talerzach stoją wciąż puste kieliszki).
– A ty co weźmiesz?
– Potworne. To są takie, brzydko mówiąc, przepisowe nowotwory. Powiedzieli trzy miesiące, były trzy miesiące.
– Pogrzeb Władka prowadził taki emerytowany proboszcz i się rozpłakał, bo go chrzcił, przygotowywał do komunii, bierzmował. To znaczy bierzmował oczywiście biskup.
– A czemu mam nie trzymać łokciów na stole? Ja chcę trzymać łokcie na stole! Nie zdejmę łokciów!
– On serio tak uważał. Ręce opadają.
– Rosół i kurczaka w curry. Chętnie, po tym wszystkim.
– Basia ją jednak strasznie przypomina. Cała figura, sposób chodzenia, zobacz. Chociaż oczy ma ewidentnie po Łąckich. (To musi być ktoś od Kowalczyków).
– No ale jak to tak? Płakał podczas mszy czy dopiero nad grobem?
– Łokci, Żabko, łokci, nie łokciów. Zobacz, czy ktoś tu trzyma łokcie na stole? Zostaw tę solniczkę, co ty robisz z tą solniczką? Zaraz się naprawdę pogniewamy.
– Ja bym jednak wolał kremację. Pomyśl o robakach. (Myślę. Robaki by miały z Henrykiem mnóstwo roboty).
– A nie ma czegoś lżejszego? Ja was bardzo przepraszam, ale muszę się przyznać, że ostatnio mój żołądek niedomaga i curry chyba byłoby dla niego zabójcze.
– Wszyscy Łąccy mają takie oczy. Swoją drogą, jak się miewa pan Jerzy? Dlaczego go tu nie ma? (Nie wiem, kto, ale to jest doskonałe pytanie: dlaczego mój dziadek nie przyszedł pożegnać swojej synowej?).
– Nad grobem. Stary ksiądz płaczący nad grobem. Późna jesień. Późniejsza niż teraz. Szron na drzewach. Wyobraź sobie.
– Mamo, a wujek Marek trzyma łokciów na stole. Łokciów, łokciów, łokciów! Pobujamy się?
Bujać to nie mnie. Zaraz wniosą zupy, już je czuć. Basia stoi nad wolnym krzesłem obok mnie. Oczy ma po Łąckich, to pewne – z małymi, nieustępliwymi źrenicami zatopionymi w wielkich, ciemnoniebieskich tęczówkach. Resztę po matce – szerokie biodra, wydatne usta, umiejętność krzątania się i sprawiania takiego wrażenia, jakby potrafiła się znaleźć w kilku miejscach jednocześnie. Niemal wszyscy Łąccy są raczej wątli, wręcz eteryczni, jakby płynęła w nich przesadnie błękitna krew i byli genetycznie przyzwyczajeni do pracy wyłącznie głową. Po wujku Marku widać, że żyje inaczej. Ma grubsze dłonie, jest barczysty. On też wstaje, a ja patrzę na matkę. Matka kręci głową.
– Chcielibyśmy z tatą jeszcze raz bardzo wam podziękować za to, że tu dziś z nami jesteście – mówi Basia melodyjnie, prawie wesoło. – Nie wiem, czy wszyscy się znacie, ale wszyscy znaliście mamę i wiecie, że by nie pozwoliła na to, żeby na stypie po niej było cicho i ponuro. Powiedziała nawet jakiś czas temu, żebym nie zapomniała, że ma być dobre jedzenie i alkohol.
– No i co? (Ktoś szeptem, ale ja mam czuły słuch i rozpoznaję Henryka).
– Mamo, patrz, jak się sypie z tego śmiesznie!
– Ignacy, na litość Boską! Przepraszam, bardzo państwa przepraszam. (Czerwona czerwieni się za niego, od butów po czoło, nie za wysokie, jakby je skwitowała matka).
– Jak mały śnieg.
– Tak, dziękujemy. Życzę wszystkim smacznego. Wanda – zaczął Marek i zawahał się na tyle, że nie zdziwiłbym się, gdyby przerwał na dobre. – Moja żona była wspaniałym człowiekiem także dlatego, że potrafiła w najtrudniejszych chwilach obrócić wszystko w żart. Ja tak nie umiem, ale życzę smacznego, dziękuję jeszcze raz, a jeśli ktoś chce przed obiadem zapalić, to można w drugiej sali albo na zewnątrz.
Więc wychodzę, zdzielony piorunującym spojrzeniem matki, i Daniel oczywiście też zrywa się na równe nogi.
– Świeżutka nikotynka jak nietknięta dziewczynka – rzuca mi w drzwiach i okazuje się, że tylko my wyszliśmy przed restaurację, a reszta albo już rzuciła palenie, albo nie lubi przed obiadem, albo wolą w cieple, bez deszczu, który właśnie, jak na złość, zaczął zacinać, więc żeby na nas nie padało, musimy się zbliżyć do szyby, a za szybą harmider – a nad szybą eternit. Skąd ten eternit, skoro jest od dawna zakaz eternitu? Wnieśli pierwsze wazy rosołu i koperkowej. Niech nas ominą. Obaj najchętniej od razu przeszlibyśmy do mięsa.
– No i widzisz, młody, tak to, kurwa, jest. Jesteś naprawdę wzorową babką, pełno ciebie wszędzie, w radzie parafialnej, w kółku różańcowym, w stowarzyszeniu gospodyń, w stowarzyszeniu na rzecz rozwoju, w lokalnych projektach unijnych, w domu jesteś matką i żoną Polką zawsze gotującą, sprzątającą i nawet nalewki przygotowującą mężowi, a także kolegom męża, zwłaszcza tym kolegom, bo męża masz dobrego, prawie niepijącego, opiekuńczego, pracowitego. Jesteś niezmordowana, uśmiechnięta, nigdy żadnego narzekania na cokolwiek – i akurat na ciebie spada, i akurat ciebie trafia. Niecałe pięćdziesiąt lat, kurwa. Od razu poleciałem, powiem ci, na badania, jak się dowiedziałem. Tomografię sobie zrobiłem wszystkiego i taki ogólny check-up. Dostałem raport o stanie zdrowia: tylko siedem koła za dwa dni. Trzy pielęgniarki, w tym jedna całkiem, całkiem, i chyba z pięciu lekarzy, w tym niestety żadnej lekarki, telewizor, obszerne menu, co tylko sobie zażyczysz. Pierwszy raz w życiu na badaniach byłem czegokolwiek, poza wiesz jakimi, za to mnie w końcu przebadali dokumentnie i okazało się, że jestem czyściuteńki. Serce jak osiemnastka przed studniówką. Wątroba jak u zakonnicy. Płuca maratończyka. Ja jestem zdrowy, przy moim trybie życia, a ona poszła do piachu. Gdzie tu jest sprawiedliwość dziejowa? Co słychać?
– Nic się nie dało zrobić, prawda? – pytam, bo to jednak stypa i niekoniecznie chcę się bić na monologi.
Za szybą matka poprawia Henrykowi krawat; pilnuje, żeby nie wpadł do talerza. Henryk jest obślizgły, nie pojmuję, co ona w nim widzi. Ignacy, na oko czteroletni syn czerwonobutej, położył nogi na stole. Marek siada. Basia przy nim. Patrzą w szybę, ale nie na nas, tylko obok, chociaż po drugiej stronie ulicy są tylko drzewa i płot, a z płotu szyld zaprasza do solarium, na fitness, jogę i zumbę.
– No co ty, w tym stadium? Marek do mnie zadzwonił w końcu, ale dopiero ze trzy tygodnie temu, i pytał o alternatywne metody, no to mu powiedziałem szczerze, co myślę o alternajebnych metodach, pizdowróżkach, bioenergochujoterapeutach i innych modlitwach. Że o kant dupy rozbić, w dużym skrócie.
– I co?
– I nic. Rozłączył się. Następnym razem zadzwonił, jak już było po wszystkim. Wracamy. Rzuć na ziemię, śmiało.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------