Mindhunter. Podróż w ciemność - ebook
Mindhunter. Podróż w ciemność - ebook
Jeden z najwybitniejszych profilerów w dziejach FBI i autor bestsellerowego "MINDHUNTERA" zabiera nas w podróż do serca ciemności: umysłu seryjnego mordercy.
Agent John Douglas przez lata słuchał zwierzeń sprawców najstraszniejszych przestępstw. Aby dali mu się poznać, musiał pozyskać ich sympatię – zaprzyjaźnić się z ludźmi takimi jak choćby Richard Speck, morderca ośmiu studentek z Chicago.
Robił to, by nauczyć się patrzeć na zbrodnię oczami sprawcy. Zrozumieć, dlaczego bierze na swój cel kobiety i dzieci. Douglas musiał poczuć satysfakcję mordercy i strach ofiary. Dotknąć ciemności, aby skutecznie ścigać seryjnych morderców i ochronić bliskich przed niewyobrażalnym złem.
Wiem, że w końcu jest martwa, a ja wreszcie czuję się żywy.
Na podstawie książek Johna Douglasa powstał serial NETFLIXA pod tytułem "MINDHUNTER" zrealizowany przez DAVIDA FINCHERA – twórcę "SIEDEM", "ZODIAKA" i "ZAGINIONEJ DZIEWCZYNY".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5620-0 |
Rozmiar pliku: | 913 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Specjalne podziękowania i nasza głęboka wdzięczność należą się wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Tak jak wtedy, gdy pracowaliśmy nad naszymi poprzednimi książkami, redaktorka Lisa Drew i agent literacki Jay Acton podzielali naszą wizję, zachęcali nas do jej realizacji i udzielali nam wsparcia na każdym etapie pracy. Carolyn Olshaker była koordynatorką naszego projektu, menedżerką, radcą prawnym, konsultantką wydawniczą i cheerleaderką, a dla Marka kimś znacznie ważniejszym. Ann Hennigan, nasza główna researcherka, stała się podporą tego przedsięwzięcia i ogromnie się przyczyniła do jego powodzenia. Marysue Rucci załatwiająca za nas wszelkie sprawy w wydawnictwie Scribner, łącząca w sobie w zadziwiający sposób skuteczność z pogodnym usposobieniem, dawała gwarancję, że wszystko pójdzie gładko i pozostanie pod kontrolą. Nie wiemy, co byśmy zrobili bez tej piątki…
Pragniemy też wyrazić głęboką wdzięczność Trudy, Jackowi i Stephenowi Collinsom, Susan Hand Martin i Jeffowi Freemanowi za przybliżenie nam postaci Suzanne. Mamy nadzieję, że opowiadając jej historię, nie zawiedliśmy ich zaufania. Jesteśmy wdzięczni Jimowi Harringtonowi z Michigan i prokuratorowi okręgowemu z Tennessee Henry’emu „Hankowi” Williamsowi za podzielenie się z nami swoimi wspomnieniami i spostrzeżeniami. Dziękujemy także naszemu stażyście Davidowi Altschulerowi, jak również Peterowi Banksowi i wszystkim osobom z Krajowego Ośrodka ds. Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci za życzliwość oraz za możliwość skorzystania z ich badań, doświadczeń i pożytecznej pracy. Tacy jak oni sprawiają, że wszyscy jesteśmy znacznie lepszymi ludźmi.
Na koniec chcemy jak zawsze podziękować wszystkim kolegom Johna z Quantico, szczególnie Royowi Hazelwoodowi, Steve’owi Mardigianowi, Greggowi McCrary’emu, Judowi Rayowi i Jimowi Wrightowi – nieocenionym pionierom, odkrywcom i wspaniałym towarzyszom podróży w ciemność i z powrotem.
John Douglas i Mark Olshaker
październik 1996PROLOG
W UMYŚLE MORDERCY
To nie jest wersja hollywoodzka. Nie została złagodzona, upiększona ani przełożona na język „sztuki”. Tak to się właśnie odbywa. Może jest nawet gorzej, niż to opisuję.
Podobnie jak wielokrotnie wcześniej, i tym razem wchodzę w umysł mordercy.
Nie wiem, kim ona będzie, ale jestem gotów kogoś zabić. Natychmiast.
Żona zostawiła mnie samego na cały wieczór, poszła z przyjaciółkami na imprezę promocyjną Tupperware, zamiast dotrzymać mi towarzystwa. To chyba zresztą bez znaczenia, bo i tak ciągle się kłócimy, więc kłócilibyśmy się przez cały dzień. Mimo wszystko jestem przygnębiony. Mam po dziurki w nosie takiego traktowania. Może tak naprawdę wychodzi po to, żeby widywać się z innymi mężczyznami, jak moja pierwsza żona. Ale tamta dostała za swoje – skończyła twarzą w dół w wannie, krztusząc się własnymi rzygowinami. Należało jej się za to, jak mnie traktowała. Dwójka naszych dzieci wylądowała u moich starych. To też mnie wkurza – jakbym się nie nadawał, żeby nadal się nimi opiekować.
Przez jakiś czas siedzę bezczynnie, oglądając w samotności telewizję i pijąc piwo. Obalam dwa sześciopaki, potem butelkę wina. Ale nadal jest mi źle. Pogrążam się coraz bardziej. Przydałoby się więcej piwa albo czegoś innego do picia. Która to? – dziewiąta, może dziewiąta trzydzieści – wstaję, jadę do minimarketu obok kantyny i biorę następny sześciopak Moosehead. Potem dojeżdżam do Armour Road i po prostu siedzę w samochodzie, pijąc piwo i próbując poukładać sobie w głowie różne sprawy.
Im dłużej tak siedzę, tym bardziej czuję się przygnębiony. Jestem tu sam, żyję w bazie na utrzymaniu żony. To wszystko jej przyjaciele, ja nie mam żadnych, nie mam przy sobie nawet dzieci. Wiecie, też kiedyś służyłem w marynarce i myślałem, że jakoś się ułoży, ale nie. Jedna dorywcza praca za drugą. Nie wiem, co robić. Może powinienem po prostu pojechać do domu i zaczekać, a potem rozmówić się z nią, kiedy wróci, i ustalić pewne rzeczy. Wszystko kotłuje mi się w głowie. Naprawdę chciałbym móc z kimś teraz porozmawiać, ale w pobliżu nie ma żywej duszy. Do cholery, i tak nie znam nikogo, komu mógłbym powiedzieć o swoich problemach.
Dokoła panują ciemności. Zaczyna to wyglądać na… coś w rodzaju zachęty. Czuję, że wtapiam się w noc. Dzięki ciemnościom staję się anonimowy. Dzięki ciemnościom staję się wszechmocny.
Jestem po północnej stronie bazy, zaparkowałem na poboczu i nadal piję piwo tuż za zagrodami dla bizonów, kiedy ją dostrzegam. Cholera, te bizony są traktowane lepiej niż ja.
Właśnie przebiegła na drugą stronę drogi. Uprawia jogging na poboczu, całkiem sama, chociaż już się ściemniło. Jest wysoka i naprawdę atrakcyjna, powiedziałbym, że koło dwudziestki. Długie ciemnoblond włosy zaplecione w warkocz. Czoło lśniące od potu w świetle księżyca. Faktycznie, bardzo ładna. Ma na sobie czerwony T-shirt ze złotym godłem marines z przodu i króciutkie czerwone szorty, które naprawdę świetnie uwydatniają jej tyłek, a nogi wyglądają, jakby nie miały końca. Ani grama tłuszczu. Te kobiety z piechoty morskiej rzeczywiście utrzymują doskonałą formę. Ciągłe ćwiczenia i musztry. Nie to, co te z marynarki wojennej. Mogłyby skopać dupę zwyczajnemu facetowi, gdyby tylko dać im szansę.
Przyglądam jej się przez chwilę, jej cyckom podskakującym i opadającym w rytm biegu. Zastanawiam się, czy nie wysiąść i nie pobiegać razem z nią, może nawiązać rozmowę. Ale wiem, że daleko mi do jej formy. Poza tym jestem, kurwa, zalany w trupa. Wobec tego może podjadę samochodem i zaproponuję, że podrzucę ją z powrotem do koszar, albo coś, i w ten sposób skłonię ją do rozmowy.
Ale zaraz myślę sobie, że czemu miałaby pojechać z kimś takim jak ja, skoro pewnie zadaje się z tymi ważniakami z marines. Dziewczyna taka jak ona za bardzo się ceni, żeby tracić czas na faceta mojego pokroju. Cokolwiek powiem, i tak mnie oleje. A mnie dość już olewano jak na jeden dzień. Dość mnie olewano przez całe życie.
Dobra, nie zamierzam dłużej znosić tego pieprzenia – w każdym razie nie dziś wieczór. Po prostu wezmę, co zechcę. To jedyny sposób, żeby coś dostać na tym świecie. Ta dziwka będzie miała ze mną do czynienia, czy jej się to podoba, czy nie.
Uruchamiam silnik i podjeżdżam do niej. Pochylam się w stronę okna po stronie pasażera i wołam:
– Przepraszam! Czy wie pani, jak daleko stąd na drugą stronę bazy?
Wcale nie wygląda na przestraszoną – domyślam się, że to dzięki naklejce z logo bazy na samochodzie, no a poza tym pewnie uważa, że potrafi o siebie zadbać, bo służy w piechocie morskiej i w ogóle.
Przystaje i podchodzi do samochodu, naprawdę taka łatwowierna, trochę zadyszana. Pochyla się od strony pasażera, pokazuje za siebie i mówi, że to jakieś pięć kilometrów. Potem posyła mi całkiem miły uśmiech i odwraca się, żeby jeszcze pobiegać.
Wiem, że to moja jedyna szansa – jeszcze sekunda i już jej nie zobaczę. Wobec tego otwieram drzwi, wyskakuję z samochodu i biegnę za nią. Walę ją potężnie od tyłu, więc pada jak długa. Łapię ją, a ona coś jakby się zachłystuje, uświadamiając sobie, co się dzieje, i próbuje mi uciec. Ale chociaż jest wysoka i silna jak na dziewczynę, ja jestem od niej prawie o trzydzieści centymetrów wyższy i pewnie o ponad czterdzieści pięć kilo cięższy. Przytrzymuję ją i grzmocę w bok głowy najmocniej jak potrafię, więc musiała zobaczyć gwiazdy. Mimo to nadal walczy zaciekle, próbując spuścić mi wpierdol i zwiać. Zapłaci mi za to jak nic. Żadna dziwka nie będzie mnie traktować w ten sposób.
– Nie dotykaj mnie! Spadaj! – wrzeszczy.
Muszę praktycznie przydusić dziwkę, żeby zawlec ją do samochodu. Grzmocę ją jeszcze raz, od czego chwieje się na nogach, a potem chwytam i wpycham do wozu po stronie pasażera.
Właśnie wtedy widzę dwóch mężczyzn, którzy uprawiali jogging, a teraz biegną w naszą stronę i coś krzyczą. Wobec tego dodaję gazu i wypieprzam stamtąd czym prędzej.
Wiem, że muszę się wydostać z bazy. To teraz najważniejsze. Dlatego jadę w stronę bramy znajdującej się w pobliżu tutejszego kina. To jedyna, która jest otwarta o tak później porze. Wiem, bo właśnie tamtędy wjechałem. Podpieram dziewczynę na siedzeniu obok siebie, żeby wyglądało, że jedzie ze mną na randkę. Jej głowa spoczywa na moim ramieniu, naprawdę romantycznie. Jest ciemno, więc to najwyraźniej zdaje egzamin, bo wartownik w ogóle nie reaguje, po prostu nas przepuszcza.
Jesteśmy na Navy Road, gdy ona zaczyna odzyskiwać przytomność i znowu wrzeszczy. Grozi, że wezwie gliny, jeśli jej nie wypuszczę.
Nikt nie będzie mówił do mnie w ten sposób. To już nieważne, czego ona chce. Ważne, czego ja chcę. Ja tu, kurwa, rządzę, nie ona. Dlatego zdejmuję rękę z kierownicy i na odlew walę ją mocno w twarz. To ją ucisza.
Wiem, że nie mogę jej zabrać do domu. Do tej pory moja stara mogła już wrócić. Co mam zrobić – wyjaśnić, że tak naprawdę to nią powinienem się zająć w ten sposób? Potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie ja i ta nowa dziwka będziemy mogli być sami. Gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Muszę pojechać gdzieś, gdzie będę się czuł swobodnie. W miejsce, które znam i wiem, że mogę tam zrobić, co muszę, i nikt nam nie przerwie. Wpadam na pewien pomysł.
Jadę tą drogą do końca i skręcam w prawo do parku – nazywa się park Edmunda Orgilla. Przychodzi mi do głowy, że baba znów mogłaby oprzytomnieć, więc grzmocę ją solidnie w bok głowy. Przejeżdżam obok boisk bejsbolowych, obok toalet i takich tam, kierując się na drugi koniec parku, bliżej jeziora. Zatrzymuję się nad brzegiem i wyłączam silnik. Teraz jesteśmy całkiem sami.
Chwytam ją za koszulkę i wywlekam z samochodu. Jest jakby na wpół przytomna, jęczy. Ma rozcięcie wokół oka i krew jej płynie z nosa i z ust. Odciągam ją od samochodu i rzucam na ziemię, ale zaczyna wstawać. Ta dziwka wciąż próbuje mi się opierać. No więc skaczę na nią – właściwie siadam na niej okrakiem – i znów okładam ją pięściami.
W pobliżu rośnie wysokie drzewo z rozłożystymi gałęziami. Jest tu dość przytulnie i romantycznie. Teraz ta dziwka należy do mnie. Nad wszystkim panuję. Mogę z nią zrobić, co zechcę. Zrywam z niej ubranie – buty do biegania Nike, potem tę jej fantazyjną koszulkę z godłem piechoty morskiej, króciutkie szorty i niebieski pas wyszczuplający, który nosi wokół talii. Niemal nie stawia oporu. Już nie jest taka harda. Zdzieram z niej wszystko – nawet skarpetki. Próbuje uciec albo się wyrwać, ale niewiele może zrobić. Panuję nad sytuacją. Mogę zdecydować, czy dziwka będzie żyła czy umrze i w jaki sposób umrze. To zależy tylko ode mnie. Po raz pierwszy tej nocy czuję, że jestem kimś.
Przygniatam jej szyję przedramieniem, żeby była cicho, a drugą rękę wyciągam w stronę jej piersi – lewej. Ale to dopiero początek. Dogodzę tej dziwce jak nikt nigdy wcześniej.
Rozglądam się dokoła. Wstaję na chwilę, sięgam do góry, łapię jakąś gałąź i odłamuję kawałek – długi może na siedemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów. Przychodzi mi to z trudem, bo ten odrost ma prawie pięć centymetrów grubości. Jego koniec, w miejscu złamania, jest ostry jak grot strzały albo włóczni.
Chwilę wcześniej sprawiała wrażenie nieprzytomnej, ale znów głośno krzyczy. Ma oczy oszalałe z bólu. Boże, tyle krwi, założę się, że jest dziewicą. Dziwka już tylko wrzeszczy w męczarniach.
To za te wszystkie kobiety, które kiedykolwiek miały mnie w dupie, mówię sobie. To za tych wszystkich ludzi, którzy dawali mi w kość. Za pieskie życie – niech dla odmiany ktoś inny ma przesrane! Teraz już się nie szamocze.
Gdy szał minął i gdy już wyładowałem wściekłość, staję się spokojniejszy. Odchylam się do tyłu i patrzę na nią z góry.
Leży całkiem spokojna, nieruchoma. Jej blade ciało wygląda jakby było puste, jakby coś z niego uszło. Wiem, że w końcu jest martwa, i po raz pierwszy od cholernie długiego czasu czuję się w pełni żywy.
To właśnie oznacza wejść w cudzą skórę, poznać zarówno ofiarę, jak i sprawcę – dowiedzieć się, jak na siebie oddziałują. Taką oto wiedzę wynosisz z wielu godzin spędzonych w więzieniach i zakładach poprawczych, gdy siedzisz po drugiej stronie stołu i wysłuchujesz prawdziwych historii. Kiedy je od nich usłyszysz, zaczynasz dopasowywać do siebie elementy układanki. A wtedy zaczyna do ciebie przemawiać sama zbrodnia. Chociaż brzmi to potwornie, tak właśnie musisz postąpić, jeśli chcesz być skuteczny.
Opisałem tę metodę pewnej reporterce, która niedawno przeprowadzała ze mną wywiad.
– Nie mogę nawet myśleć o czymś takim! – powiedziała.
– Hm, lepiej, żebyśmy wszyscy o tym myśleli, jeśli chcemy mieć kiedyś mniej takich spraw, o których trzeba myśleć – odparłem.
Jeśli się to zrozumie – ale nie w sposób akademicki, intelektualny, lecz intuicyjny, empiryczny – być może zaczniemy osiągać wymierne efekty.
To, co właśnie opisałem, było moim wyobrażeniem wydarzeń, które rozegrały się późną nocą 11 lipca i wczesnym rankiem 12 lipca 1985 roku, to znaczy w dniu, w którym młodsza kapral piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych Suzanne Marie Collins – świetnie wyszkolona, powszechnie lubiana, tryskająca energią, piękna, młoda, dziewiętnastoletnia kobieta – straciła życie w publicznym parku w pobliżu Bazy Lotniczej Marynarki Wojennej Memphis leżącej na północny wschód od Millington w stanie Tennessee. Mierząca sto siedemdziesiąt centymetrów i ważąca pięćdziesiąt cztery kilogramy Collins wyszła tuż po dwudziestej drugiej z koszar, żeby pobiegać, i już nie wróciła. Jej nagie, zmasakrowane ciało znaleziono w parku, gdy wszczęto poszukiwania po tym, jak nie stawiła się na porannym apelu. Za przyczynę śmierci uznano długotrwałe duszenie rękami, tępy uraz głowy oraz rozległy krwotok wewnętrzny spowodowany ostrą, skośnie ułamaną gałęzią, tak głęboko wepchniętą w jej ciało, że przebiła narządy w jamie brzusznej, wątrobę, przeponę i prawe płuco. Dwunastego lipca Suzanne Collins miała ukończyć czteromiesięczny kurs awioniki, bo marzyła, żeby zostać jedną z pierwszych pilotek w piechocie morskiej.
Wchodzenie w umysł sprawcy zawsze było bolesnym, obrzydliwym doświadczeniem, ale musiałem to robić, jeśli miałem zobaczyć zbrodnię oczyma przestępcy. Już wcześniej postawiłem się w sytuacji ofiary i okazało się to niemal nie do zniesienia. Ale to także wchodziło w zakres moich obowiązków na stanowisku – które sam dla siebie utworzyłem – pierwszego pełnoetatowego profilera kryminalnego w Jednostce Nauk Behawioralnych* (Behavioral Science Unit) w Akademii FBI w Quantico w Wirginii.
Zazwyczaj kiedy wzywano mój zespół – Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (Investigative Support Unit) – mieliśmy za zadanie opracować profil behawioralny niezidentyfikowanego sprawcy i zaproponować strategię dochodzeniową, żeby pomóc policji w jego wytropieniu. Od mojego przyjścia do Quantico do tamtej pory pracowałem już przy ponad tysiąc stu takich sprawach. Tym razem, gdy zadzwoniła policja, podejrzany już przebywał w areszcie. Nazywał się Sedley Alley i był brodatym białym dwudziestodziewięciolatkiem z Ashland w stanie Kentucky. Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ważył sto kilogramów i pracował w firmie instalującej klimatyzatory. Mieszkał w bazie, bo jego żona Lynne służyła w marynarce wojennej. Policja uzyskała już zeznanie Alleya i to następnego dnia rano. Jego wersja wydarzeń nieco się jednak różniła od mojej.
Agenci Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej (Naval Investigative Service, NIS) aresztowali go dzięki opisowi samochodu podanemu przez dwóch mężczyzn uprawiających jogging oraz przez wartownika pełniącego służbę przy bramie bazy. Alley powiedział im, że czuł się przygnębiony, kiedy jego żona Lynne poszła na przyjęcie promocyjne Tupperware, oraz że wypił w domu trzy sześciopaki piwa i butelkę wina, a potem pojechał swoim starym, dogorywającym zielonym kombi marki Mercury do minimarketu znajdującego się w pobliżu kantyny, żeby dokupić piwa.
Powiedział, że był coraz bardziej pijany, gdy tak jeździł samochodem bez celu, aż w pewnym momencie zobaczył, jak uprawiająca jogging atrakcyjna biała kobieta w koszulce z godłem piechoty morskiej i sportowych szortach przebiega na drugą stronę ulicy. Zeznał, że wysiadł z samochodu i zaczął biec razem z nią. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale on po kilku minutach dostał zadyszki, bo zbyt dużo wypił i wypalił. Miał ochotę opowiedzieć jej o swoich problemach, ale nie sądził, żeby mogły ją zainteresować, ponieważ go nie znała, wobec tego pożegnał się i odjechał.
Jak wyjaśnił, jeździł bez celu po pijanemu tam i z powrotem po tej samej drodze. Wiedział, że nie powinien prowadzić samochodu. Nagle usłyszał jakiś głuchy odgłos i poczuł szarpnięcie. Uświadomił sobie, że ją potrącił.
Wsadził kobietę do samochodu i powiedział, że zawiezie ją do szpitala, lecz ona, jak zeznał, wciąż stawiała opór, grożąc, że postara się, aby go aresztowano za jazdę po pijanemu. Wywiózł ją z bazy i skierował się do parku Edmunda Orgilla, gdzie się zatrzymał w nadziei, że uda mu się ją uspokoić i odwieść od zadenuncjowania go.
Ale w parku, jak twierdził, ona nadal mu wymyślała i powtarzała, że wpakował się w poważne kłopoty. Wrzasnął na nią, żeby się zamknęła, a kiedy próbowała otworzyć drzwi, chwycił ją za koszulkę, otworzył drzwi po swojej stronie, wysiadł i wyciągnął ją na zewnątrz. Kobieta nadal krzyczała, że postara się, by go aresztowano, i próbowała się wyrwać. Wobec tego skoczył na nią i siadając na niej okrakiem, przygniótł ją do ziemi, wyłącznie po to, żeby nie pozwolić jej uciec. Chciał tylko z nią porozmawiać.
Kobieta nadal próbował się wyrwać, „kręcąc biodrami”, jak to określił. Wtedy „na sekundę stracił panowanie nad sobą” i uderzył ją w twarz – najpierw raz, potem jeszcze raz albo dwa – otwartą dłonią.
Był wystraszony, bo wiedział, że będzie miał kłopoty, jeśli go wyda policji. Oświadczył, że zszedł z niej i próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, poszedł do samochodu po śrubokręt z żółtą rękojeścią, którego używał do odpalania samochodu bez kluczyka. Kiedy wrócił, usłyszał, że ktoś biegnie w ciemności. Przestraszony, odwrócił się na pięcie i gwałtownie wyciągnął przed siebie rękę, przypadkiem tę, w której trzymał śrubokręt. Okazało się, że uderzył nim dziewczynę, widocznie wbijając go w bok jej głowy, bo upadła na ziemię.
Kiedy to się stało, nie wiedział, co ma robić. Czy powinien po prostu uciec, może z powrotem do Kentucky? Nie miał pojęcia. Uznał, że musi się postarać, by jej śmierć wyglądała na coś innego, jakby kobieta została napadnięta i zgwałcona. Ale oczywiście nie uprawiał z nią seksu – jej obrażenia i śmierć to był straszny wypadek – więc co miał zrobić, żeby upozorować napaść na tle seksualnym?
Zdjął z niej ubranie – to był dopiero początek – a następnie odciągnął ciało za kostki daleko od samochodu, nad brzeg jeziora, i położył je pod drzewem. Roztrząsał wszelkie możliwości, rozpaczliwie usiłując coś wymyślić. W pewnej chwili wyciągnął rękę do góry i natrafił na gałąź. Machinalnie ją odłamał. Potem odwrócił ciało na brzuch i wcisnął w nie patyk, tylko raz, jak utrzymywał, tylko tyle, żeby wyglądało, że została napadnięta przez jakiegoś maniaka seksualnego. Potem pobiegł z powrotem do samochodu i w pośpiechu opuścił to miejsce, wyjeżdżając z parku po przeciwnej stronie, niż do niego wjechał.
Henry „Hank” Williams, zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Shelby w stanie Tennessee, próbował wszystko to sobie jakoś poukładać. Ten imponująco zbudowany były agent FBI należał do najlepszych w swoim zawodzie. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, bardzo wyraziste rysy twarzy, życzliwe, uważne oczy i przedwcześnie posiwiałe włosy. Nigdy wcześniej nie spotkał się z tak makabryczną sprawą.
– Gdy tylko zajrzałem do akt, pomyślałem, że to zdecydowanie sprawa na karę śmierci – zauważył Williams. – Tym razem nie zamierzałem zawierać ugody z obroną.
Jego zdaniem problem tkwił w tym, żeby przedstawić motyw tak bestialskiego morderstwa w sposób zrozumiały dla ławy przysięgłych. Bo przecież kto przy zdrowych zmysłach mógłby dopuścić się czegoś tak potwornego?
To właśnie próbowała wykorzystać obrona. Oprócz zeznania Alleya o „przypadkowej” śmierci przywoływała widmo szaleństwa. Psychiatrzy, którzy badali oskarżonego na zlecenie obrony, uznali podobno, że cierpi on na liczne zaburzenia osobowości. Alley nie poinformował agentów Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej, którzy przesłuchiwali go pierwszego dnia, że tamtej nocy, gdy umarła Suzanne Collins, jego osobowość najwyraźniej podzieliła się na trzy różne: był sobą, ale także Billie, osobowością kobiecą, oraz Śmiercią, która jechała konno obok samochodu, którym poruszali się Sedley i Billie.
Williams skontaktował się z agentem specjalnym Haroldem Hayesem, koordynatorem profilowania w biurze FBI w Memphis. Ten wyjaśnił prokuratorowi pojęcie morderstwa motywowanego pożądaniem i wspomniał o artykule na ten temat, zatytułowanym _The Lust Murderer_, który pięć lat wcześniej napisałem wraz ze swoim kolegą Royem Hazelwoodem do czasopisma „FBI Law Enforcement Bulletin”. Chociaż termin „pożądanie” jest w tego rodzaju sprawach nieco mylący, artykuł przedstawiał to, czego dowiedzieliśmy się ze swoich badań nad seryjnymi mordercami, jeśli chodzi o te wstrętne zbrodnie o podłożu seksualnym wiążące się z manipulacją, dominacją i kontrolą. Zabójstwo Suzanne Collins wydawało się klasycznym przypadkiem morderstwa motywowanego pożądaniem – zamierzonym, umyślnym czynem popełnionym przez zdrowego psychicznie osobnika cierpiącego na charakteropatię, która przejawiała się tym, że chociaż znał różnicę między dobrem a złem, nie pozwalał, by to moralne rozróżnienie wchodziło mu w drogę.
Williams zaprosił mnie do udziału w tej sprawie. Miałem mu doradzać w kwestii strategii oskarżenia i wymyślić, jak przekonać ławę przysięgłych złożoną z dwunastu uczciwych mężczyzn i kobiet – którzy w prywatnym życiu prawdopodobnie mieli niewielki bezpośredni kontakt z czystym złem – że moja wersja wydarzeń jest sensowniejsza niż wersja podsądnego.
Na początek musiałem wyjaśnić członkom zespołu prokuratorskiego parę rzeczy, których ja i moi ludzie nauczyliśmy się w ciągu długich lat zwalczania zbrodni, z perspektywy behawioralnej… i powiedzieć, jaką szczególną cenę zapłaciliśmy, żeby się tego nauczyć.
Musiałem ich zabrać w moją własną podróż w ciemność.
* Jednostka Nauk Behawioralnych przekształciła się później w Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (przyp. tłum.).