- W empik go
Minecraft. Dungeons - ebook
Minecraft. Dungeons - ebook
Przed wami najnowsza oficjalna powieść ze świata Minecrafta! Poznajcie początki nikczemnego Arcyzłosadnika.
Dzielni bohaterowie łączą siły, by razem przemierzyć targany wojną świat Powierzchni i stawić czoła potężnym wojskom Aryzłosadnika. Tylko jak właściwie powstała ta budząca grozę armia? I skąd wziął się sam Arcyzłosadnik?
Straszna prawda jest taka, że potężny wódz wcale nie zabiegał o władzę i moc. Jeszcze pod imieniem Archie ten drobny złosadnik był gnębiony i poniżany przez towarzyszy ze z plemienia. Następnie padł ofiarą nieufności lękliwych osadników z wioski. Jego jedynym marzeniem było znaleźć sobie miejsce, które będzie mógł nazywać domem, tymczasem wszyscy kolejno postanawiali się go pozbyć.
Aż wreszcie, po samotnej tułaczce po lesie i górskich graniach, Archie trafia do ciemnej groty skrywającej mroczny sekret. Znajduje tam potężny artefakt, Kulę Władzy. Ta będzie odtąd szeptać mu do ucha obietnice potęgi.
Archie odkryje wkrótce, że dzięki swojemu znalezisku może wyczarowywać niesamowite rzeczy i zmieniać świat, który odwrócił się do niego plecami. Nie musi nawet sam snuć planów, wystarczy, że będzie robić to, co powie Kula…
Z pewnością nie nazywa się ona Kulą Władzy przez przypadek. Pytanie tylko, czy to Archie korzysta z niej, by sięgnąć po władzę, czy może to artefakt wykorzystuje jego?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1675-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karl nie za bardzo rozumiał, dlaczego zgraja nieumarłych mobów zaatakowała nagle złosadniczy najazd przemierzający tereny w pobliżu wioski, w której pomieszkiwał. Nie zamierzał jednak narzekać. Od tygodnia aż rwał się do walki. I wreszcie ten deszczowy, niemrawy dzień przyniósł to, czego nie mógł się doczekać.
Rozsądniejszy bohater znalazłby sobie dogodny punkt obserwacyjny – skrawek trawy czy chociaż kawałek pnia – i stamtąd przypatrywałby się starciu na polanie u stóp wzgórza. Tak byłoby łatwiej – usiąść i patrzeć, jak walczące strony stopniowo opadają z sił. Na koniec pozostałoby jedynie pokonać lub przepędzić niedobitków.
Ale nie Karl. On zawsze rwał się do działania. Niech inni mówią, co chcą, lecz on sam miał się za bohatera. Rozpoczynająca się walka wyglądała na fajną rozróbę, a on nie zamierzał zostawić całej zabawy tym głupkom na dole. Z bojowym okrzykiem na ustach dobył wyszczerbionego żelaznego miecza i ruszył pędem w dół zbocza. Na jego twarzy malował się szeroki brawurowy uśmiech.
Nieumarłe moby były zbyt zajęte swoimi przeciwnikami, by zauważyć pędzącego ku nim z krzykiem bohatera; złosadnicy dostrzegli go jednak i zaczęli łamać szyk. Zobaczywszy ich reakcję, Karl zachichotał triumfalnie. Jego sława nieustraszonego wojownika najwyraźniej go wyprzedzała.
Rozumiał, dlaczego złosadnicy przed nim uciekają. Zwyczajnie cenili sobie swoje życie. Nieposiadający tego cennego daru nieumarli nie zwracali na niego uwagi i skupili się na pościgu za złosadnikami.
Karl wiedział niby, że atakowanie wroga od tyłu nie do końca jest w porządku, ale nigdy specjalnie się nie przejmował zasadami tego rodzaju. Nieumarli to przecież moby, no nie? Była ich przy tym taka chmara, że ubijanie ich zdawało się wręcz rozsądne. Karl rzucił się pomiędzy szkielety i zombi, nacierając na nie od tyłu. Zing-bang! Ścinał kolejnych wrogów jak źdźbła trawy, a jego miecz wygrywał metaliczną melodię śmierci.
– Czas umierać, nieumarli! – wołał, zadając kolejne ciosy.
Gdyby przystanął choć na sekundę i się zastanowił (czego robić nie zamierzał), zaraz zorientowałby się, że jego okrzyk nie miał sensu. Nic go to jednak nie obchodziło. Nieumarli i tak nie wytkną mu braku logiki.
Karl trzasnął najbliższy szkielet, jednym uderzeniem miecza przemieniając go w stos kości. Następnie przystanął i osłaniając dłonią oczy od deszczu, przyglądał się, jak odrąbana biała czaszka przelatuje ponad uciekającymi złosadnikami i spada im pod nogi. Ci stanęli natychmiast jak wryci i z przerażeniem zastanawiali się, co może ich zaraz spotkać. Widząc ich reakcję, Karl zaniósł się donośnym śmiechem. Po chwili jednak zorientował się, że niedobitki szkieletów i zombi spostrzegły, kto jest dla nich większym zagrożeniem. Wszystkie zwróciły się teraz przeciw niemu. Szkielety próbowały zajść go z boku, wystrzeliwując przy tym w jego stronę grad strzał. Zombi tymczasem runęły na niego hurmem, wydając donośne złowrogie jęki.
Teraz Karl uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– No, sprawdźmy się! – wykrzyknął, wparowując pomiędzy zombi. Ciął mieczem na lewo i prawo, każdym zamachem powalając kolejnych wrogów.
Bycie bohaterem ma też swoje wady. To samotnicza robota na nieznanych terenach, gdzie nawet nie daje się zrozumieć, co gadają miejscowi. Człowiek raz po raz ratuje okolicę i nikt się potem nawet nie pofatyguje, żeby podziękować. Jedynymi, którzy go dobrze rozumieli, byli inni bohaterowie. Kłopot w tym, że część z nich też nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wszystko to nic jednak Karla nie obchodziło. Urodził się po to, by robić właśnie to. Kiedy powalał moby i zgarniał łupy, wtedy jak nigdy czuł, że żyje.
Zgraja zombi otoczyła Karla pierścieniem tak gęstym, że te stojące dalej nie miały szansy go dosięgnąć. Szkielety tymczasem nie przestawały wystrzeliwać w powietrze kolejnych strzał. Efekt był taki, że spadały one gradem na ich własnych kamratów.
Karl obracał się błyskawicznie raz po raz, zadając ciosy we wszystkich kierunkach. Kolejne zombi padały od jego miecza jak skoszone źdźbła trawy. Mało któremu udawało się choćby dosięgnąć Karla swoimi przegniłymi łapami, a i wtedy nie potrafiły nic mu zrobić. Zbroja chroniła go tak dobrze, że pozostawał niedraśnięty.
Kiedy otaczający Karla krąg zombi przerzedził się, dosięgła go w końcu jedna z wystrzelonych strzał. Utkwiła jednak w naramienniku zbroi, zupełnie jakby wbiła się w drzewo. Grot przebił żelazo, ale ledwie drasnął skórę pod spodem. To, że rana była drobna, nie miało jednak dla Karla znaczenia. Wpadł w furię, że wrogom w ogóle udało się go dosięgnąć.
– Ej! – wrzasnął w stronę szkieletów. – To bolało!
Rozjuszony powalił ostatnie zombi kilkoma szybkimi ciosami i natychmiast zwrócił się w stronę szkieletów.
– Zapłacicie mi za to! – syknął. – Dobiorę się wam do kości!
Obiegł chuderlawe potwory tak, by ustawiły się przed nim w nierównym szyku, dzięki czemu nie mogły strzelać do niego wszystkie naraz. Rzucił się pomiędzy nie i kosił kolejnych przeciwników jak łany zboża w czasie żniw.
Szkielety zasypywały go gradem strzał, z których kilka wbiło się nawet w jego zbroję. Jedyny skutek był jednak taki, że Karl wpadł w jeszcze większą furię. Przecież walka ze szkieletami nie powinna być niebezpieczeństwem, a czystą rozrywką!
Gdy ostatni kostuchowaty wróg padł od potężnych ciosów Karla, ten zawył triumfalnie i natychmiast rozejrzał się za kimś innym, kto mógłby chcieć oberwać. Jego wzrok padł na nieporadnych złosadników, którzy z wyciągniętą bronią zwrócili się w jego stronę. Najwyraźniej nabrali odwagi na widok pobitych nieumarłych i nie mieli dość rozumu, by obawiać się ataku na Karla. Każdy choć odrobinę myślący przeciwnik padłby na ich miejscu na kolana i błagał o litość. Koczowniczy rabusie rzucili się jednak do ataku, jakby naprawdę sądzili, że mają w tym starciu jakieś szanse. Cała ta sytuacja była tak niedorzeczna, że Karl znów się zaśmiał. Zaraz opuściła go złość, która kipiała w nim podczas walki ze szkieletami. Zakrzyknął z animuszem, po czym z wyciągniętym mieczem popędził w stronę nacierających złosadników. Nim jednak zdążył ich dopaść, zobaczył, jak jeden z atakujących, kurdupel o wielkim nochalu, zastępuje swoim towarzyszom drogę i coś do nich woła. Starał się ich chyba namówić, by poszli po rozum do głowy. Karl dawno już doszedł do wniosku, że w przypadku tej hałastry takie próby nie mają sensu.
– I tak nie posłuchają! – zawołał w stronę złosadnika, choć wiedział, że ten i tak go nie zrozumie. – Z nimi nie da się dogadać!
Z przewrotnej ciekawości Karl przystanął, by dać niziołkowi przemówić do swoich. Ten spryciarz chciał ich przecież przekonać, żeby nie usiłowali obciąć mu głowy. Trudno, żeby sam Karl próbował mu w tym przeszkodzić. Na wszelki wypadek nie opuszczał jednak miecza.
Niziołek trajkotał coś w swoim barbarzyńskim języku, najwyraźniej starając się przemówić reszcie do rozsądku. Starał się przekonać ich siłą logiki, emocjami i słowem. Karl przyglądał się całej tej scence, czując się tak, jakby wypatrzył w wiosce dwugłową świnię. Widok był niezwykły, ale i bezsensowny. Cokolwiek wyrabiałby niziołek, i tak nie mogło to odmienić sytuacji złosadników. Było jasne, że prędzej czy później i tak oberwą mieczem.
Wszystko na to wskazywało.
Pozostali złosadnicy słuchali przez chwilę, po czym ruszyli na przemawiającego wyraźnie rozdrażnieni jego paplaniną. Głos niziołka przeszedł teraz niemal w skowyt i Karl odniósł wrażenie, że kurdupel zaczął błagać swoich towarzyszy. Skończyło się tak, że złosadnik stojący najbliżej rąbnął go w skroń płaską stroną miecza. To momentalnie przerwało piskliwą tyradę. Niziołek zachwiał się i stracił przytomność, po czym runął na ziemię.
Nim roślejszy złosadnik zdołał wezwać pozostałych do ataku, Karl załatwił go szybkim cięciem. Umiał wyczuć wiszące w powietrzu starcie i nie zamierzał dać się zaskoczyć.
– No to jazda! – krzyknął w stronę złosadników i runął między nich. Przeciwnicy padali jeden po drugim jak trafione kulą kręgle.
Kilka minut później było już po nich. Znalazło się paru umiejących walczyć, ale większości zupełnie to nie szło. Niektórzy próbowali uciekać, ale Karl nikomu nie dał zbiec z pola walki. Doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli odpuści uciekającym, ci prędzej czy później wrócą i znów będą uprzykrzać mu życie. Podpalą wioskę czy diabli wiedzą co jeszcze. Jedynym sposobem, by temu zapobiec, było wykończyć wszystkich na dobre. W innej sytuacji może i miałby wyrzuty sumienia, ale to tamci zaatakowali. I to po tym, jak uratował ich przed mobami.
– Zero wdzięczności – mruknął, rozglądając się po pobojowisku i nie widząc nikogo, kto jeszcze mógłby stanąć do walki. – No to macie za swoje.
Z drugiego końca pobojowiska dał się słyszeć wysoki jęk. Karl wytężył słuch i zmrużył oczy, starając się wypatrzyć, skąd dokładnie dobiegał. Z pewnym zdumieniem dojrzał po chwili poruszającego się na drugim krańcu pola bitwy złosadnika.
– Dziwne… – rzucił, ruszając w stronę niedobitka. – Zdawało mi się, że załatwiłem wszystkich.
Kiedy zbliżył się do pojękującego złosadnika, zrozumiał swój błąd. Leżący był znacznie mniejszej postury niż cała reszta.
– Ach, to ty – powiedział Karl, rozpoznawszy niziołka, który próbował przemówić swoim kamratom do rozsądku. – Kurdupel mówca.
Przyklęknął i odwrócił leżącego na plecy.
– Próbowałeś, kolego – rzucił rozbawiony. – Nie wyszło, ale doceniam chęci.
Złosadnik niziołek wpatrywał się w Karla z przerażeniem, jednocześnie usiłując uciec. Leżał już na ziemi, więc jedyne, co mógł zrobić, to niezgrabnie wycofywać się na tyłku. W końcu uderzył plecami o pień ściętego drzewa.
Karl wstał, schował miecz i otrzepał ręce.
– Nic ci nie zrobię – powiedział do niziołka. – Wyświadczyłeś mi przysługę, odwracając uwagę tego dryblasa. Kiedy go położyłem, z resztą poszło już gładko.
Złosadnik leżący obok niziołka wydał z siebie głuchy jęk. Karl zbliżył się do powalonego i pochylił się, by lepiej mu się przyjrzeć. Czy był to ten sam, któremu zadał cios jako pierwszemu? Musiał przyznać, że słabo mu szło odróżnianie od siebie tych zbójów.
– Spokojnie – zwrócił się do niziołka, w którego oczach wciąż malowało się kompletne przerażenie. – Nie wygląda, jakby mógł jeszcze komukolwiek zrobić krzywdę. – Karl cofnął się o kilka kroków i uśmiechnął się nieco złośliwie. – Ty zresztą też nie.
Mówiąc to, czuł się bardzo wspaniałomyślny. Zależało mu tylko na tym, żeby moby nie zbliżały się do wioski, i swoje już zrobił. Chyba naprawdę nie było sensu wykańczać poranionych niedobitków. W głowie Karla zaświtał w tym momencie pomysł. Wpadł na to, jak nie wyjść w tej sytuacji na lenia, a na kogoś bardzo zmyślnego. Tak mu się przynajmniej zdawało.
– Słuchaj no – rzucił w stronę niziołka, widząc, że roślejszy złosadnik nie dałby nawet rady zebrać myśli – masz dziś szczęście. Dam tobie i twojemu jęczącemu kumplowi odejść. A wiesz dlaczego?
Było jasne, że przerażony niziołek nie rozumie ani słowa z tego, co mówi Karl. Być może jednak po jego łagodnym tonie domyślił się, o co chodzi, bo w odpowiednim momencie pokiwał głową o wielkim nochalu. Karl uśmiechnął się szeroko.
– Puszczę was, żebyście obaj wrócili do tej zapyziałej nory, którą nazywacie domem, i powiedzieli reszcie złosadników, że mają się tu nie pokazywać. Ta wioska jest pod moją ochroną, jasne? A kiedy będą cię pytać, co spotkało ciebie i twoich kumpli, masz mówić tylko jedno. – Tu Karl uniósł palec wskazujący, by podkreślić, że powie zaraz coś ważnego. – Tylko jedno, jasne?
Niziołek gapił się na Karla, usiłując wymyślić, co ma robić. Może dał za wygraną, a może w końcu domyślił się, o co chodzi. Tak czy siak, zaczął tak energicznie kiwać twierdząco głową, że zdawało się, iż zaraz mu ona odpadnie.
– Masz tylko wypowiedzieć moje imię. – Karl wskazał na siebie. – Masz powiedzieć: „Karl”.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji