- promocja
Minecraft. Łowcy mobów. Misja Nether - ebook
Minecraft. Łowcy mobów. Misja Nether - ebook
Bracia Chug i Tok mieszkają w miasteczku Róg Obfitości i prowadzą własny sklep. Tok marzy o produkcji cudownych mikstur. Eksperymentuje, co jakiś czas powodując niefortunne eksplozje. Chciałby wrócić do leśnego dworu, ale dorośli nie pozwalają dzieciom oddalać się od miasta.
Pewnego ranka Chug widzi, że łóżko brata jest puste. Tok zniknął, a wraz z nim zniknęły ze sklepu wszystkie mikstury. Skradziono też krzewy słodkich jagód, należące do Dawny, matki Jarra – największego łobuza w mieście. Przepadł także sam Jarro. Prawdopodobnie i on, i Tok zostali porwani.
Chug, Mal i Lenna wyruszają na poszukiwanie chłopców, chcą też rozwiązać zagadkę kradzieży mikstur i jagód. Odnajdują Jarro, który przyłącza się do nich. Po początkowych kłótniach i sporach, dogadują się jednak i we czwórkę kontynuują wyprawę. Tropy prowadzą do dworu i do portalu Nether. Chug, Mal, Lenna i Jarro docierają wreszcie do Netheru. Są już w innym wymiarze. Pietrzą się przed nimi przeszkody. Walczą nie tylko z tajemniczymi mobami: hoglinami, piglinami. Walczą ze zmęczeniem. Ale się nie poddają. Wreszcie ich oczom ukazuje się czarna forteca, gdzie bandyci przetrzymują Toka…
Czy uda im się uratować przyjaciela? Czy mają szanse na odzyskanie cennych mikstur?
Przeczytaj inne książki z serii "Minecraft. Najlepsze przygody". Każdą z nich napisał inny autor i w każdej spotkasz zupełnie nowych bohaterów!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2404-4 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHUG
Oto co powinniście wiedzieć: mam na imię Chug, walczę najlepiej ze wszystkich i mam czwórkę przyjaciół, najlepszych w całym zewnętrznym świecie, a jednym z nich jest świnka. Mieszkamy w mieście zwanym Rogiem Obfitości, które kiedyś kryło się za wysokimi, nieprzeniknionymi murami. Nasi przodkowie, ośmioro założycieli, zbudowali je własnymi rękami bardzo dawno temu, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo, a nasi nestorzy zawsze pilnowali ścisłego przestrzegania zasad, które ustanowili założyciele.
Może zbyt ścisłego.
Przez wiele pokoleń nikt nie wiedział, co się znajduje za murami – z wyjątkiem babuni, najstarszej mieszkanki miasta, ale ona nigdy nic nikomu nie mówiła, bo zawzięta z niej staruszka. Potem jednak dręczyciel zaczął zatruwać nasze uprawy, a nestorzy zamierzali odesłać stąd wszystkie rodziny już na zawsze. Moi przyjaciele i ja musieliśmy więc ruszyć na wyprawę do leśnego dworu, żeby ocalić miasto przed hordą złosadników i jednym hodowcą buraków przebranym za wiedźmę, a rozbójnicy ukradli nam lamy i zagrozili, że wrzucą nas do rzeki i…
Cóż, to już przeszłość, a przeszłość jest nudna. Musicie jedynie wiedzieć, że ostatnio nasze miasto otworzyło bramy i życie stało się inne – lepsze. Mój brat Tok i ja mieszkamy za murami, w Nowym Rogu Obfitości, gdzie Tok wytwarza różne przedmioty, używając przy tym swojej wielkiej mózgownicy, a ja używam swojej wielkiej osobowości, kiedy sprzedaję je w naszym sklepie. Sklep nosi nazwę Brat Skład. Chciałem go nazwać ChugTokMart, ale Tok powiedział, że to brzmi, jakbym się dławił jabłkiem, i pewnie miał rację.
Jest ranek, a łóżko mojego brata stoi puste. Tok zawsze budzi się pierwszy. Twierdzi, że cisza wczesnego poranka pomaga mu się skupić przy wymyślaniu nowych receptur na narzędzia i próbach opanowania sztuki warzenia mikstur. Wydaje mi się, że chce być sam, żeby mi nie odbiło, jeśli znów coś podpali. Robi mnóstwo wspaniałych rzeczy, ale i sporo okropnego bałaganu – oraz głośnych, dudniących wybuchów. Kiedy tak leżę w łóżku, kuląc i rozprostowując palce stóp pod kocem i rozmyślając o śniadaniu, wytężam zmysły i próbuję odgadnąć, nad czym pracuje Tok. Smród zwykle wskazuje na mikstury, huk młotka sugeruje zaś narzędzia albo zbroje i…
Bum!
Wyskakuję z łóżka i pędzę do warsztatu Toka. Z rozmachem otwieram drzwi i mogę odetchnąć z ulgą: pracuje na podwórku, więc nie uszkodził dachu. Znowu.
– Proch? – pytam.
– Proch – potwierdza, trochę oszołomiony.
– Bracie, brew ci skwierczy.
Przesuwa po niej ręką i potrząsa głową. Wokół jego czarnych włosów sięgających ramion wzbija się chmura szarego proszku.
– Mało brakuje – mówi. – Muszę tylko dopracować recepturę.
Problem polega na tym, że on nie ma żadnych receptur. Nestor Gabe jest jedyną osobą w mieście, której wolno warzyć mikstury, ale nie chce niczego zdradzić Tokowi. Podchodzę do statywu alchemicznego, lecz użyte przez Toka składniki – czymkolwiek były wcześniej – teraz zmieniły się w czarne plamy.
– Mógłbyś na przykład dziś zrobić kilka fajnych, bezpiecznych, niewybuchających kilofów. Albo zbroi. Ludzie uwielbiają twoje zbroje.
Koty Toka, Czyścioszka i Jaśniutki, miauczą płaczliwie za rogiem, gdzie się przezornie ukryły. Tok klęka i wyciąga do nich ręce, a one podbiegają i ocierają się o niego, zaniepokojone.
– Mamy dość zbroi. Sklep jest w pełni zaopatrzony. Ale te mikstury – jestem tak blisko! Nestor Gabe nie chce się podzielić przepisami ani dać mi żadnych składników, przejrzałem wszystkie książki babuni, ale tylu rzeczy jeszcze nie wiem! Przestudiowałem wszystkie mikstury, które udało mi się znaleźć, i wypróbowuję różne mieszanki na chybił trafił, jednak mam wrażenie, że brakuje mi jakichś podstawowych składników i po prostu… uch!
– Masz obsesję, bracie – komentuję cicho, poklepując go po ramieniu.
Zawsze taki był. Zanim dowiedział się czegoś od babuni o stołach rzemieślniczych, ciągle próbował konstruować maszyny, żeby zaoszczędzić trochę czasu przy domowych zajęciach – pieleniu dyniowych grządek naszych rodziców albo podbieraniu jajek naszym co bardziej kapryśnym kurom – lecz za każdym razem coś szło nie tak. Przypuszczam, że teraz, kiedy już umie to i owo zrobić, jego mózg nadal potrzebuje wgryźć się w coś trudnego.
Tok wstaje i spogląda na majaczące w oddali góry.
– Chciałbym wrócić do biblioteki w leśnym dworze, zobaczyć, co tam stoi na półkach. Założę się, że sporo ksiąg o miksturach.
– Starsi zabronili nam wracać do leśnego dworu – przypominam mu. – Zgodzili się otworzyć bramy, rozumieją, że ludzie chcą swobodnie wchodzić i wychodzić, ale…
– Wciąż jesteśmy dziećmi – kończy za mnie. – A tam jest niebezpiecznie.
Kiwam głową. To właściwie zabawne – kiedyś to ja zwykle pakowałem nas w kłopoty, czy to pyskując, kiedy nie powinienem, czy to wdając się w bójki w centrum miasta z pewnym łobuzem o imieniu Jarro i jego sługusami. Jednak teraz jestem spokojniejszy, a Tok stał się nieprzewidywalny, bo kiedy staje przy stole rzemieślniczym albo statywie alchemicznym, zachowuje się, jakby wpadł w trans, i nie myśli o bezpieczeństwie – ani łatwopalności. Jak lubię przypominać naszym rodzicom, którzy nadal mieszkają na znacznie nudniejszej farmie dyń w miasteczku – teraz to ja jestem dobrym synkiem, który nigdy niczego nie wysadził w powietrze.
– Może moglibyśmy dostać pozwolenie na wyprawę – zastanawia się Tok, z tym szaleńczym błyskiem w oku, na którego widok mam ochotę założyć hełm i się schować. – Teraz, kiedy Lenna kompletuje bibliotekę, wszystkim na pewno przydałyby się nowe książki.
– Czy ktoś mówił o mnie?
Obaj podnosimy wzrok i uśmiecham się szeroko na widok Lenny, która biegnie w naszą stronę razem ze swoją wilczycą Makówką oraz naszą drugą przyjaciółką, Mal. Lenna ma cerę w odcieniu dębowego brązu, a włosy wiąże w dwa puchate kucyki. Kiedyś donaszała bure używane ciuchy po dziewięciorgu rodzeństwa, ale teraz, kiedy wyprowadziła się od swojej surowej rodziny i opuściła ich ukochaną kopalnię, odkąd odbywa praktyki u babuni, ubiera się w jasne kolory, które zazwyczaj się ze sobą gryzą.
– Tok chce wrócić do leśnego dworu, poszukać książki receptur – wyjaśniam.
Nasza druga przyjaciółka, Mal, ma rude włosy splecione w warkocz i piegi do kompletu, no i jest praktycznie naszą przywódczynią. Jest również praprawnuczką babuni. Mierzy Toka wzrokiem, trzymając się pod boki, zauważa smugi sadzy na jego twarzy oraz proch w rozczochranych niebiesko-czarnych włosach. – Przybiegłyśmy, kiedy usłyszałyśmy ostatni wybuch. Waszym sąsiadom pewnie nawet się już nie chce wychodzić z łóżka, co?
– Powiedzmy tylko, że ludzie, którzy mieszkają obok, nie muszą płacić za naprawę motyk – mówi z zakłopotaniem Tok. – Naprawdę usłyszałyście to aż na krowiej farmie?
Mal kiwa głową.
– Właśnie doiłam krowy. – Przesuwa ręką po mokrej plamie na rudych włosach. – I krowa, i ja byłyśmy zaskoczone. To brzmiało jak większe bum niż zazwyczaj.
– Jestem tak blisko! – Tok nerwowo chodzi po podwórku przed warsztatem, a Czyścioszka zeskakuje z jego ramienia i wylizuje zabłąkane drobinki prochu z futra w rude paski. – Cóż, jasne, nestor Gabe umie zrobić mikstury życia i regeneracji, ale ja próbuję stworzyć coś zupełnie nowego. Będzie dawać całkowitą odporność na ogień.
Mal i ja wymieniamy spojrzenia. Jest moją najlepszą przyjaciółką i praktycznie czytamy sobie w myślach.
– A czy ogień naprawdę stanowi tutaj taki duży problem? – pyta łagodnie.
Tok spuszcza głowę.
– Kiedyś niechcący podpaliłem warsztat i zajął się ogon Czyścioszki…
Poklepuję go po ramieniu.
– Stary, to był wypadek. Już ci wybaczyła. A koniuszek ogona jej odrósł i jest jak nowy. – Nieszczęsna kocica przez chwilę wyglądała jak świeczka, ale o tym nie wspominam.
Tok kocha swoje koty nad życie.
– A mnie przydałaby się wyprawa. – Mal wsuwa dłoń do kieszeni i wyciąga swój diamentowy kilof, który wyszedł spod ręki jej prapraprababci, jednej z założycieli miasta, a zarazem matki babuni, bo babunia jest aż tak stara. – Nowa kopalnia działa sprawnie, ale brakuje mi…
– Odkrywania – wzdycha Lenna. – Nowych miejsc, nowych zwierząt, nowych roślin, zapachu świeżego wiatru.
– Łupów – dodaje Tok. – Otwierania skrzyń. Handlowania w wiosce. Zbierania różnych składników, które zostawiają wiedźmy. Sterty ksiąg!
– Walki z wrogimi mobami. – Wpatruję się w dal niewidzącym wzrokiem. – Od tygodni nie widziałem zombi. Ręce, w której trzymam miecz, przydałoby się trochę ćwiczeń.
Mal obejmuje mnie za szyję. – Och, więc sprzedawanie łopat już ci nie wystarcza?
– Łopaty! – Tok przewraca oczami. – Nawet nestor Stu umie robić łopaty. Ja chcę zrobić coś nowego. Chcę tworzyć nowe mikstury, których jeszcze nikt nigdy nie widział. – Wzdycha i spogląda na góry w oddali. – To zabawne. Kiedyś żyliśmy za murami i byliśmy szczęśliwi, ale chcieliśmy czegoś więcej. Potem wyruszyliśmy z domu i przeżyliśmy przygodę, a teraz mieszkamy z drugiej strony murów. Tyle że ja ciągle chcę czegoś więcej.
Lenna siada na podłodze, głaszcze Makówkę po miękkim szarym wilczym brzuchu.
– Jest tak, jak mówi babunia: wszyscy w Rogu Obfitości wywodzą się od poszukiwaczy przygód. Może niektórzy wolą się stąd nie ruszać, ale my jesteśmy inni.
Zadowolona Makówka się wierci, jakby też miała ochotę na przygodę.
– Chodźmy do niej i poprośmy, żeby nas wysłała na ważną ekspedycję do leśnego dworu. To dość bezpieczne. Już tam byliśmy. A babunia jest dziś w dobrym humorze. Och! Zapomniałam. – Sięga do swojej zaczarowanej, niemal bezdennej kieszeni (tej fajnej magicznej sztuczki nauczyła nas babunia, żebyśmy mogli nosić przy sobie tonę rzeczy) i wyciąga cztery ciastka. – Kazała mi wam dać dużo ciastek i powiedziała… – Podnosi wzrok w zamyśleniu, po czym marszczy brwi i mówi głosem babuni (no, prawie): – Powiedz temu chłopakowi od narzędzi, żeby przestał robić wybuchy przed południem. My, starzy ludzie, musimy się wysypiać dla urody.
Zjadamy ciastka, pomagamy Tokowi posprzątać alchemiczny bałagan, a potem idziemy ścieżką przez Nowy Róg Obfitości i machamy do strażnika, przechodząc przez otwór w gigantycznym murze do starszej części miasteczka. Koty Toka drepcą za nim, Makówka wybiega naprzód na zwiady, a moja świnka, Stworek, biegnie za nami, kwikiem domagając się uwagi. Drapię go po głowie, tak jak lubi, i żałuję, że nie zostawiłem dla niego trochę ciastka. Mijamy gospodarstwa i pola, a potem wchodzimy na ruchliwe skrzyżowanie w centrum, które wszyscy nazywają Krzyżówką.
– Auć! – Krzyczy Lenna.
Odwracam się na pięcie i widzę, że pociera tył głowy z grymasem bólu na twarzy. W stanie pełnej czujności wyciągam z kieszeni miecz – oczywiście, że zawsze mam miecz w swojej magicznej kieszeni: do samoobrony, na wypadek spotkania z jakimś zombi, i do pokazów handlowych, na wypadek spotkania z jakimś klientem. Tok i ja sprzedajemy bardzo dużo, i w sklepie i za każdym razem, kiedy przychodzimy do Krzyżówki, więc zawsze mam w kieszeniach pełno rozmaitych towarów. Za mną Mal trzyma już kilof w pogotowiu. Tok podnosi coś z ziemi u stóp Lenny.
– Trujący ziemniak? – pyta, pokazując go nam.
Moją uwagę przyciąga zduszony chichot z pobliskiej uliczki, więc Mal i ja wymieniamy skinienia głowy i rzucamy się biegiem w tamtą stronę. Oczywiście znajdujemy tylko oddalające się plecy głównego miejskiego prześladowcy, Jarra, oraz jego dwóch pachołków, Remy’ego i Edda, znikających właśnie za rogiem.
– Chciałabym, żeby dorósł – mamrocze Mal.
– Rzygać mi się chce na jego widok – odpowiadam.
Chowam miecz i wracamy do Toka i Lenny.
– Wiecie kto – potwierdzam.
– Ocaliliśmy miasto, dosłownie uratowaliśmy mu życie, a on ciągle nas gnębi. – Lenna kręci głową. Kiedyś była najsłabsza z nas i wszyscy w miasteczku uważają, że jest dziwna, ale teraz mistrzowsko strzela z łuku, choć ostatnio skupiała się raczej na książkach. Gdyby Jarro miał pojęcie, co ona naprawdę potrafi, w życiu by jej nie zaczepił.
Znów skupiłby się na moim bracie.
– Ocelot nie zmieni swoich cętek – przypomina jej Tok.
Nie żebyśmy kiedykolwiek widzieli ocelota, ale z książek babuni wynika, że są całkiem fajne.
Skoro już rozszyfrowaliśmy Wielką Ziemniaczaną Zagadkę Jarra, idziemy dalej do domku babuni. Bo widzicie, mama Jarra nie pozwala mu opuszczać miasta. Ostatnio opowiada każdemu, kto chce słuchać, jakim błędem było otwarcie murów, i twierdzi, że nigdzie już nie jest bezpiecznie. Przynajmniej dla nas ta jej paranoja jest korzystna: trzyma przy sobie Jarra właściwie przez cały czas, co oznacza, że od dawna nie podpadłem za rąbnięcie go w nerki. Lecz kiedy przychodzimy do miasta, zawsze próbuje czegoś takiego, czegoś wrednego, podstępnego i trudnego do udowodnienia, gdybyśmy chcieli poskarżyć się dorosłym. Ale dorośli i tak nie zrobiliby nic, żeby nam pomóc. Nie zrobili nic, zanim ocaliliśmy miasto, i nadal nic nie robią. Do tego stopnia boją się mamy Jarra – oraz faktu, że to ona trzyma rękę na wszystkich słodkich jagodach w Cornucopii. Nawet babunia trochę się jej obawia.
Odprężam się odrobinę, kiedy oddalamy się od Krzyżówki i wchodzimy do starannie zasadzonego lasu, w którym skrywa się dom babuni. Kiedy Lenna wprowadziła się do niej jako praktykantka, babunia poprosiła jednego ze swoich bratanków, żeby dobudował nowy pokój do jej niewielkiej chatki. Gdy moim oczom ukazuje się schludny ceglany komin wystający zza wierzchołków drzew, dochodzi mnie zapach piekących się ciasteczek. Stworek i ja podbiegamy do domku i pukamy do drzwi.
– Odejdź – wrzeszczy babunia. – Mamy komplet.
– Babuniu, to ja – woła Mal. – Twoja praprawnuczka, która nie działa ci na nerwy.
Drzwi się otwierają. Wygląda zza nich stara, pomarszczona twarz babuni.
– Ty – wskazuje palcem Toka – żadnych wybuchów w moim domu. A ty – wskazuje mnie i moje serce prawie zamiera – najwyżej cztery ciastka, i to wliczając świnkę. Zrozumiano?
– Tak, babuniu – odpowiadamy chórem, a ona cofa się i wpuszcza nas do środka.
Jestem pewien, że nawet nie wie, jak mam na imię. Po prostu mówi na mnie „ten napakowany”.
Babunia nadstawia Mal policzek do pocałunku i siadamy na swoich zwykłych miejscach przy jej stole. Lenna czuje się tu jak w domu i przynosi nam po szklance mleka, a staruszka podaje więcej swoich ciasteczek, które są najlepsze w mieście.
– Zgaduję, że to nie jest towarzyska wizyta – stwierdza babunia. – Dzieci nie odwiedzają starych ludzi bez powodu.
Mal się prostuje.
– Chcielibyśmy wyruszyć na ekspedycję do leśnego dworu. Gdyby Tok miał odpowiednie książki i mógł się więcej dowiedzieć o przepisach na mikstury, jego eksperymenty nie byłyby takie niebezpieczne. I głośne.
– A Lenna mogłaby znaleźć więcej książek do miejskiej biblioteki, którą wyposażasz – dodaje Tok i widać, że jest zakłopotany sugestią, jakoby powodował problemy, które trzeba rozwiązywać. – Mogłabyś nam napisać listę rzeczy do znalezienia.
Babunia unosi jedną krzaczastą siwą brew i mierzy nas po kolei surowym wzrokiem.
– Czego naprawdę chcecie?
– Dzikości – odpowiada Lenna, jak zwykle marzycielsko. – Miło tutaj, ale zbyt spokojnie. Powietrze ani drgnie. Nawet pszczołom się nudzi.
Gdyby Lenna powiedziała coś takiego w rodzinnym domu, wszyscy zaczęliby się z niej śmiać i przezywać ją Stukniętą Lenną, a ona schowałaby się pod łóżko i płakała w samotności. Ale tutaj, przy nas i babuni, jej słowa mają mnóstwo sensu.
Niektórzy dorośli odmawiają odruchowo, jednak babunia się do nich nie zalicza. Zastanawia się, żując ciastko, i wykrzywiając usta.
– Teraz to zły pomysł – oznajmia wreszcie, a mnie ściska się serce. – Kiedy otworzyli mury, nestorzy jednogłośnie postanowili ograniczyć podróże, zwłaszcza dzieciom. Wszyscy o tym wiecie. Wasi rodzice się zamartwiali, a niektórzy z was, nie pamiętam którzy, o mało nie zginęli, kiedy ostatnim razem oddaliliście się od miasta. Ale napiszę do Stu, zobaczymy, czy ktoś z dorosłych znajdzie czas na wycieczkę. Możemy poprosić, żeby poszukał książek o miksturach i ochronie przed ogniem.
– Ale my znamy drogę do leśnego dworu – nie ustępuję. – Wiemy więcej o świecie zewnętrznym niż ktokolwiek inny w miasteczku! Widziałaś, jak ci ludzie walczą mieczem? Mają rączki jak chude łodyżki. Dyndu, machu, fajtu. Moby ich rozniosą!
Babunia prycha.
– Tak, widziałam. Wprost zawstydzające, zwłaszcza jeśli to moi krewniacy. Ale posłuchajcie: ostatnim razem kiedy wyruszaliście, miasto było w niebezpieczeństwie. Wasza wyprawa stanowiła ostatnią deskę ratunku. Teraz, kiedy jest spokojnie, nie ma mowy, żeby rodzice pozwolili wam tam wrócić.
Nie podoba mi się to, ale wiem, że babunia ma rację. Wszyscy wiemy. Nasi rodzice kochają swoje bezpieczne, wygodne życie na farmie dyń i zgodzili się, żebyśmy z Tokiem otworzyli sklep za murami wyłącznie pod warunkiem, że będziemy codziennie przychodzić do domu na obiad. Mal jest bardzo potrzebna na farmie krów, należącej do jej rodziny, a babunia potrzebuje tutaj pomocy Lenny. Najwyraźniej nikomu innemu nie przyszedł do głowy odpowiedni argument, więc Tok po prostu spisuje listę tematów książek do znalezienia i wraca ze mną do sklepu, podczas gdy Mal rusza do kopalni na swoim podwórku, a Lenna zostaje z babunią.
Dzień jest ładny, a interes kwitnie, lecz obaj jesteśmy oklapnięci. Tok był podekscytowany perspektywą dobrania się do tamtej biblioteki, a ja byłem podekscytowany perspektywą dobrania się do miecza, którym następnie rąbałbym zombi i obrońców. Podczas obiadu z rodzicami zachowujemy się ciszej niż zwykle, ale oni chyba wolą nas takimi. Tok wygląda, jakby zgasła w nim jakaś iskierka, a ja nie mogę tego znieść.
Kiedy mościmy się w naszych identycznych, stojących obok siebie łóżkach, a koty zwijają się w kłębek do snu na stopach Toka, mówię:
– Hej, stary, przykro mi, że z wyprawy nici. Ale może dorośli przyniosą ci potrzebne książki i będziesz mógł zrobić miksturę, która zmieni nestora Stu w lamę.
Widzę, że Tok jest naprawdę przygnębiony, bo nawet się nie śmieje. Po prostu odpowiada:
– Może.
Tok ma trudności z wyciszaniem umysłu, ale ja umiem zasnąć od razu. Tuż przed zaśnięciem myślę jeszcze, że rano zrobię mu jego ulubione śniadanie na poprawę humoru.
Lecz kiedy się budzę, łóżko Toka jest puste. Nic nie wybucha. Nie ma go w warsztacie. Koty kręcą się przed domem i piszczą.
Mój brat zniknął.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji