Minuta przed północą - ebook
Minuta przed północą - ebook
Dwadzieścia lat po nuklearnej wojnie populacja Berlina liczy niespełna 30 tysięcy osób. Podzielona na frakcje, żyje w ciągłym napięciu i strachu przed mutantami, odmieńcami, canidami i innymi kreaturami…
Czy atomowy konflikt rzeczywiście unicestwił dotychczasowy świat? Czy komuś jeszcze zależy na przetrwaniu ludzkości?
Grupa stalkerów ledwie rozprawiła się z podziemnymi zagrożeniami, a już musi stawić czoła nowemu wrogowi, który nadciąga z nieoczekiwanej strony.
Pora zmierzyć się z makabryczną prawdą...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-84-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga bez powrotu
Okolice Alexanderplatz napawały Matthiasa Holta lękiem.
Nie tylko zresztą jego. Wystarczyło pojawić się na otwartej przestrzeni opodal ratusza albo wieży telewizyjnej i od razu na człowieka miała ochotę zapolować co najmniej setka małych i dużych stworzeń, od canidów poczynając, na wielkich smokopodobnych drakenach kończąc. Zwłaszcza te ostatnie budziły u stalkera jednocześnie niezdrową fascynację i obrzydzenie. Liczące od pełnego zębów pyska po ogon dobre pięć metrów mutanty z błoniastymi skrzydłami potrafiły spaść na niczego niepodejrzewającą ofiarę z góry i rozerwać ją w mgnieniu oka.
Może to i lepsze od powolnego zdychania w ciemnym, zatęchłym korytarzu parę metrów pod ziemią, gdzie przenieśli się ci, którzy przetrwali atomową zagładę sprzed dwudziestu lat.
Matthias się wzdrygnął. Wyjście z zacienionego holu i przebiegnięcie kilkuset metrów było nie lada wyzwaniem. Co go podkusiło, by zgodzić się na tę robotę? Było tyle bezpieczniejszych metod na zarobienie paru centów. Mogli przecież pójść na którąś ze stacji Ligi Muzułmańskiej i zostać ochroniarzami, może nie od razu samego kalifa, ale jego syna to już na pewno. Już raz uratowali gnojkowi życie, ledwo unosząc własne z przygody, która omal nie zakończyła się katastrofą. Ilekroć wracał myślami do tamtych wydarzeń, czuł rozlewający się w trzewiach strach. Niewiele brakowało, by za sprawą kompletnych szaleńców ludzie zniknęli z podziemi Berlina raz na zawsze.
Odetchnął głębiej, robiąc pierwszy krok. Palec na spuście automatu G36, maska przeciwgazowa na twarzy, na ciele skafander chroniący przed promieniowaniem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że po każdym kolejnym wyjściu na powierzchnię zwiększało się ryzyko zapadnięcia na chorobę popromienną. Już teraz obserwował u siebie szereg niepokojących objawów – był wiecznie zmęczony, dookoła oczu miał ciemne obwódki, włosy golił do samej skóry, nie mogąc patrzeć, jak wychodzą garściami, raz czy dwa z nosa pociekła mu krew. Dobrze, że nikt tego nie dostrzegł. Wówczas z wychodzenia na zewnątrz nici. Kto będzie chciał mieć do czynienia z chorym stalkerem? Gruber się nim zaopiekuje, ale co dalej? Z czego będą żyć? Z drobnych napraw, jakie potrafił wykonać Hans? W końcu znudzi się i pójdzie swoją drogą, bo taka była odwieczna kolej rzeczy. Co wtedy stanie się z Nerdem? Chłopak był stanowczo za młody i na pewno nie poradziłby sobie samemu. Właściwie tylko jego osoba utrzymywała integralność zespołu. Od kiedy zabrakło Jorgego…
– Matthi, na co czekasz?
Ponaglające wezwanie Grubera podziałało na Matthiasa niczym kubeł zimnej wody. Należało zająć się robotą, a nie myśleć o tym, co może się zdarzyć.
– Dobra, zaczynamy.
On, Gruber i ten trzeci, facet w ochronnym żółtym kombinezonie, przypominającym zabawkę, jaką kiedyś widział na jednym z targów, zdaje się, że właśnie na Alexanderplatz. Cholerny „pokemon”. Jeżeli czymś podobnym podniecali się ludzie sprzed zagłady, to nic dziwnego, że tamten świat musiał zginąć.
Facet nie szedł z nimi przypadkowo. Właściwie należało powiedzieć, że to on ich sprowokował do wyjścia na powierzchnię. O tym, że z Gruberem są ludźmi do wynajęcia, wiedział każdy, a że akurat przebywali w pobliżu, zostali zwerbowani do wykonania pewnej misji. Delikatnej misji. Z początku wyglądało to na rutynowe zadanie – przespacerują się do ratusza w towarzystwie Bauna, bo tak przedstawił się mężczyzna, przejrzą tamtejsze zasoby i wrócą. Stawka standardowa, pełen magazynek do G36 na głowę plus mała premia, o ile wszystko ułoży się po myśli pokemona.
Propozycja wydawała się uczciwa. Przecież robili to nie raz i nie dwa. Dopiero gdy zobaczyli Bauna w tym żółtym skafandrze, naszły ich wątpliwości.
Do głowy tego kmiota nie trafiały argumenty, że jak tylko w czymś podobnym pojawi się na powierzchni, ich szanse na przeżycie znacznie spadną. Najważniejsze to nie rzucać się w oczy, przemknąć chyłkiem, dotrzeć do celu, załatwić sprawę i wrócić. W odpowiedzi usłyszeli, że ten kombinezon dawał niemal stuprocentową ochronę przed promieniowaniem. Dyskusja została ucięta. Albo akceptują taki stan rzeczy, albo wynocha. Na Alexanderplatz nie brakowało stalkerów do wynajęcia.
Gruber wzruszył ramionami. To Matthias był szefem. Nerd w ogóle nie miał nic do powiedzenia. Chudy dwunastolatek nosił wyposażenie zwiadowców i odzywał się tylko wtedy, gdy był pytany.
Ryzyko ryzykiem, ale żołądek miał swoje prawa. Środków, jakie posiadali, wystarczy najwyżej na parę dni. Później pozostanie już tylko wbić zęby w ścianę i żreć beton. Nikt nad nimi nie będzie się litował. Masz dwie ręce i dwie nogi – pracuj. Darmozjadów tu się nie utrzymywało. Osławiony niemiecki socjal skończył się dwie dekady temu w błyskach nuklearnej wojny.
Matthias pewniej chwycił rękojeść automatu i zrobił pierwszy krok. Najpierw przyjrzał się ciężkiemu ołowianemu niebu ponad nimi. Czysto. Z tej strony jak na razie nie groziło im niebezpieczeństwo.
Teraz gruzowisko, jakie rozciągało się przed nimi. Dostrzegł sforę canidów, ale te szybko znikły z pola widzenia stalkera. Pewnie wypatrzyły łatwiejszą zdobycz. Na psopodobne mutanty należało szczególnie uważać. Jednego czy dwa bez trudu dawało się odstrzelić, ale sfora piętnastu czy dwudziestu bestii kierowanych przez inteligentnego przewodnika to zupełnie inna sprawa. Osaczały człowieka nie wiadomo kiedy, a gdy pierwszemu udawało się dosięgnąć gardła ofiary, z nie dość przezornego śmiałka pozostawały przetrawione resztki.
Matthias się wzdrygnął. Gdy człowiek za dużo myśli o ostateczności, to w jakiś sposób ją do siebie przywołuje. Lepiej będzie, jak się skupi na zadaniu.
Przeszli zaledwie parę metrów, a on już dyszał jak po ciężkim biegu. Lekki zawrót głowy sprawił, że się zachwiał. Lepiej, żeby nikt tego nie zauważył. To wszystko z głodu. Ostatni raz jadł… wczoraj rano. Od tamtej pory nic, szklana mętnego samogonu się nie liczyła. Przecież w jakiś sposób należało oszukać głód. Co prawda Gruber wykombinował trochę grzybów, ale Matthiasowi na widok nadpleśniałych kapeluszy zrobiło się mdło. Podziękował i wspaniałomyślnie zrezygnował z posiłku, uśmiechając się przy tym sztucznie. Powiedział, że nie jest głodny.
Gruber i Nerd chyba nie uwierzyli, ale dyskutować z nimi o niuansach egzystencji nie zamierzał. Zjedli, co było, i poszli spać.
Dobrze, że następnego dnia spotkali Bauna. Jak wrócą, naje się do syta. Jak wrócą… oczywiście.
Przyśpieszył kroku, wodząc lufą automatu po ruinach na prawo od nich. I pomyśleć, że znajdowali się w centrum dawniej najpotężniejszego europejskiego państwa.
Jak wspaniale musiał wyglądać tamten świat. Ruiny dawały pewne wyobrażenie. Nawet nie pewne, a całkiem realistyczne. Przez ostatnich parę lat trochę się po nich kręcił, wciąż nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego z trzech i pół miliona mieszkańców do chwili obecnej przetrwało nieco ponad trzydzieści tysięcy. Kwestie techniczne niewiele tu znaczyły. Metro znajdowało się stosunkowo płytko. Poszczególne linie często wychodziły na powierzchnię tam, gdzie korytarze przecinały liczne kanały i sama Szprewa.
Zawalenie części tuneli w pierwszych miesiącach po zagładzie stało się zadaniem priorytetowym. Reszta mogła poczekać. Jak żyć w miejscu, gdzie odczuwało się promieniowanie, a ludzie wciąż padali jak muchy? Tamten pierwszy, bez mała heroiczny okres zapisał się w historii metra złotymi zgłoskami. Szkoda, że tak wiele osób musiało wtedy umrzeć – niemal połowa z tych, którzy pod ziemią szukali ratunku. Później było już łatwej, aż w końcu powstały zagrożenia, o jakich wcześniej nawet nie myślano. Życie w napromieniowanych ruinach wcale nie zginęło. Ono ewoluowało w zupełnie nowym kierunku. Pojawiły się pierwsze mutanty, a co za tym idzie, również ci, którzy byli gotowi z nimi walczyć – łowcy i stalkerzy.
Ilekroć Matthias zastanawiał się nad tym, nie potrafił się nadziwić głupocie sprawujących wówczas władzę. Najchętniej jednego z drugim wziąłby za mordę, zaprowadził do epicentrum wybuchu i wsadził do leja. Ich polityczne gierki, tchórzliwość i zwykły strach przed własnymi obywatelami doprowadził do tego, że obecnie resztka dumnego niegdyś narodu wegetowała, a szanse na przetrwanie malały z każdym rokiem.
Dawna wieża telewizyjna wzbudzała w nim mieszane uczucia. Wiedział, że to był kiedyś symbol miasta. Potężna, betonowa konstrukcja zwieńczona srebrną kulą z metalu i szkła, a nad nią iglica pnąca się do samego nieba. Podobno w bezchmurny dzień z góry roztaczał się niesamowity widok. Wszystkie dzielnice Berlina, a nawet to, co znajdowało się dalej, jakby leżało u stóp.
Obecnie po budowli pozostało wspomnienie. Jej kikut straszył każdego, kto krążył w pobliżu. Matthias nie potrafił wyobrazić sobie siły, która dokonała aktu zniszczenia. Raz nawet słyszał wersję, że to samolot podchodzący do lądowania na Tegel roztrzaskał się o ten niegdyś najwyższy punkt Berlina. Jeżeli tak było w istocie, gdzie podziały się jego szczątki i kiedy wypadek miał miejsce, bo na pewno nie po dniu zagłady? Wtedy na niebie nie pojawiały się maszyny pilotowane przez człowieka. Szybciej uwierzyłby w to, że zniszczenia dokonała fala uderzeniowa, jaka powstała po wybuchu nuklearnym.
– Patrz pod nogi.
Zduszony szept Grubera sprawił, że się zatrzymał. O mało nie wpadł do studzienki kanalizacyjnej, której czarny otwór wlotowy znajdował się pół metra dalej.
– Dzięki – burknął zły na siebie. Jak na kogoś z doświadczeniem zachowywał się wyjątkowo nierozsądnie. Taki szczegół jak dziura w betonie nie powinien ujść jego uwadze.
– Panowie, chodźmy już. – Baun wydawał się mocno zaniepokojony.
– Spokojnie. – Gruber położył pokemonowi rękę na ramieniu. – Proszę tylko robić to, co powiemy, a nic się nikomu nie stanie.
Przez głowę Matthiasa przemknęła myśl, że to były mechanik, a nie on, powinien być szefem spółki. W ciągu ostatnich paru tygodni Gruber stał się zupełnie innym człowiekiem. Dawny żołnierz brunatnych przeistoczył się w pewnego siebie przedsiębiorcę. Jeszcze pilnował Matthiasa, ale bliski wydawał się dzień, gdy to jego zdanie zadecyduje o tym, jaką drogę wybiorą. I czy w ogóle wybiorą. Być może Gruber zdecyduje się na radykalne rozwiązanie i swoje sprawy weźmie w swoje ręce. Z czym wówczas zostanie on? Zdaje się, że z niczym. Tak oto pojawił się kolejny problem, który czekał na rozwiązanie.
Bezpośrednie przejście obok rozpadliny wydawało się mało rozsądne. Lepiej, jeśli zatoczą małe kółeczko. Parę metrów wystarczy. Jak to się mówiło – przypadki chodzą po ludziach, a złego nie należało kusić.
Tak po prawdzie to nie dziura niepokoiła stalkera, a ruiny po lewej. Cholera wie, co się mogło w nich kryć. Małą sforę wystrzelają, ale jeżeli będzie to coś większego, mogą nie dać rady. Miał wrażenie, że jeszcze parę miesięcy temu chodzenie po ulicach i alejach było o wiele bezpieczniejsze.
Właściwie to już znalazł się po drugiej stronie studni i zaczął od niej oddalać, gdy impuls kazał mu odwrócić się i przyjrzeć ziejącemu czernią otworowi.
Gruber się nie pomylił. Tu na każdym odcinku należało mieć oczy dookoła głowy. To w końcu strefa. Strefa Berlin, a nie jakieś miłe i spokojne miejsce. Zresztą miłych i spokojnych miejsc na tej planecie już nie było.
Brunatno-szara wijąca się witka, która pojawiła się w samym środku studzienki, sprawiła, że Matthiasowi zrobiło się niedobrze. Gruber również ją dostrzegł, przystanął na sekundę, a potem ruszył truchtem, popychając przed sobą Bauna. Matthias zaczął iść tyłem, nie odwracając spojrzenia. Skojarzenie z krakenem nasuwało się samo. Nie tak dawno mieli do czynienia z hordą tych krwiożerczych bestii. Ledwie uszli cało z pogromu, jaki przygotowali mieszkańcom metra darwiniści.
Stwory rozpełzły się po tunelach w pobliżu Tiergarten. Wybicie ich kosztowało sporo zachodu, śmierć poniosło wówczas wielu porządnych ludzi. Jeżeli obecnie miało się to powtórzyć, nie wyobrażał sobie tego.
Macka tymczasem pięła się coraz wyżej. Wyglądała jak pęd fasoli. Gruba na centymetr, najwyżej półtora, jej końcówka znajdowała się ponad głową Matthiasa.
To na pewno nie kraken. Odnóża potwora były grubsze, zakończone ostrym pazurem, a tutaj to…
W masce na twarzy, z mocno zmatowiałym okularem nie dostrzegał zbyt wielu szczegółów. Może to faktycznie jakaś roślina? Mało to ich wybujało się na promieniotwórczej glebie?
Przewiesił automat przez ramię i wyciągnął długą i ostrą maczetę.
– Co ty chcesz zrobić? – Zduszony szept Hansa nie powstrzymał Matthiasa od podejścia w stronę niecodziennego zjawiska. – Życie ci zbrzydło?
– Nie chcesz wiedzieć, co to takiego?
– Nie.
Uśmiechnął się pod maską. Gruber mógł wygadywać najróżniejsze brednie, ale nie odstąpiłby go na krok.
Witka, która wcześniej wiła się w hipnotycznym pląsie, teraz się uspokoiła. Nie wydawała się groźna, choć wrażenie mogło mylić.
– Co o tym sądzisz? – zapytał mechanika.
– Nic.
– Panowie, pryskajmy stąd – niespodziewanie ożywił się Baun, który wcześniej schował się za plecami Grubera.
Ani mechanik, ani tym bardziej Matthias nie podjęli tematu. Jeżeli to jakiś nowy mutant, należało to sprawdzić zawczasu. Być może niebezpieczeństwo uda się zlikwidować w stadium, w jakim nie stanowiło śmiertelnego zagrożenia dla ludzi.
Eee, to chyba nic takiego. Matthias zrobił kolejny krok już śmielej. Jeszcze kawałek i wijące się paskudztwo znajdzie się w zasięgu ostrza maczety, a wtedy wystarczy jeden ruch i pośle witkę do diabła.
Oblizał spierzchnięte wargi i głębiej odetchnął. Dobrze, że przed wyjściem wymienił filtr w masce przeciwgazowej. Przynajmniej nie musieli zapierniczać biegiem. W końcu czerwony ratusz nie znajdował się szczególnie daleko. Baun tam poszpera, co potrwa najwyżej pół godziny, i zaraz potem wrócą. Pobyt na powierzchni zajmie godzinę. Najważniejsze to nie panikować.
Na Matthiasa spłynęło uspokojenie. Nie z takimi zagrożeniami dawali sobie radę, on i Gruber. Co znaczyła jedna mikra macka dla dwóch starych wyjadaczy?
Opuścił dłoń z maczetą i śmiało podszedł do krawędzi otworu. Był tak zmęczony, że najchętniej opuściłby nogi, siadając na samym skraju dziury. Po co się tak szarpać? Czy nie lepiej poszukać jakiegoś mniej stresującego zajęcia?
Właściwie to mogą uruchomić mały warsztat. Gruber znał się na mechanice jak mało kto. Wyszkoli Nerda, a i on się czegoś przy nich nauczy. Znajdą odpowiednie narzędzia. Już nie będą nimi handlować, tylko zatrzymają je dla siebie. Przy okazji odwiedzą którąś z niezależnych stacji i dogadają się z naczelnikiem. Dla osób z konkretnym fachem zawsze znajdzie się miejsce. Mało prawdopodobne, by ktoś ich przegonił. A że obcy? I co z tego? Wcześniej czy później ponownie natknie się na Jasmin.
Silne pchnięcie w ramię wytrąciło Matthiasa z równowagi.
– Co jest? – Ocknięcie okazało się bolesne. Nogi stalkera zostały spętane przez co najmniej kilkanaście cieniutkich macek oplatających kończyny zwiadowcy aż po kolana. Gdyby nie Baun, który jako jedyny zachował ostrożność, przygoda mogła się zakończyć tragicznie.
Spróbował się cofnąć, lecz nie, skrępowane nogi sprawiły, że poleciał na plecy. Przejście od zupełnego spokoju do stanu bliskiego panice trwało ułamek sekundy. Adrenalina zaczęła krążyć w żyłach Matthiasa.
– Hans, pomóż mi! – wrzasnął na całe gardło. Ręka z maczetą zatoczyła długi łuk, uderzając obok stopy. Przeciął jedno pnącze, ale pozostałe zaczęły się zaciskać, nie pozwalając uciec zdobyczy. W odruchu desperacji chwycił za nogę Bauna. Nie chciał dać się wciągnąć do środka studzienki.
– Hans, do jasnej cholery, ocknij się wreszcie!
Mechanik, który do tej pory stał sztywno, podziwiając widoki, zachwiał się i złapał za głowę.
– Kopnij tego durnia!
– Co? – Baun wiercił się, próbując się oswobodzić z uchwytu stalkera.
– Kopnij! – wycharczał Matthias przez zaciśnięte gardło. – Niech zacznie działać.
Pchnięcie było niezdarne, niemniej wystarczyło.
– Matthi…
– Zaraz mnie wciągnie… – W ruchach zwiadowcy więcej było desperacji niż planowanego działania.
Siekł ostrzem na oślep, odcinając kolejne macki, co i tak na niewiele się zdawało, bo wciąż czuł, jak szoruje tyłkiem i plecami po resztkach gruzu.
– Pośpiesz się!
– Robię, co mogę! – Gruber z właściwą sobie nonszalancją odbezpieczył karabinek i podszedł w stronę dziury w ziemi.
– O, kurwa!
– Jakie…
Dalsze słowa zagłuszyła krótka seria, potem kolejna, a następnie to już palec strzelca sam zacisnął się na spuście.
Kanonada nie sprawiła, że uścisk stał się lżejszy. Wręcz przeciwnie, był jeszcze mocniejszy. Matthias nadludzkim wysiłkiem obrócił się na brzuch, wbijając palce w spękany beton. Nosił wilk razy kilka…
– Baun, podaj mi rękę!
– Ale…
– Nie gadaj, tylko dawaj. No już! – Od otworu dzieliło go najwyżej pół metra. Wspólny wysiłek już na niewiele się zda. Witki naprężone jak struny nie chciały puścić Matthiasa. Nie pomagało ich cięcie. Od naprężonych macek ostrze odbijało się, co wprawiło zwiadowcę w jeszcze większą panikę.
Gruber nie przestawał strzelać, aż w końcu iglica uderzyła w pustą komorę nabojową.
– Zrób coś! – Myśli stalkera galopowały szaleńczo. Może oprze się stopami o przeciwną stronę studzienki i w ten sposób zabezpieczy przed wciągnięciem do wnętrza? A co się stanie, gdy pełna zębów paszcza chwyci i rozszarpie mu łydki? Na coś musiał się zdecydować.
– Gru… – Znajdował się na samym skraju. Mimo wysiłków i jego, i Bauna zapieranie się niewiele pomogło. Niech to szlag… Łatwa misja, kur… Zajrzał do środka i przestraszył się jeszcze bardziej.
Stwór, o ile był to rzeczywiście mutant, a nie jakaś mięsożerna roślina, rozdziawił paszczę. To nawet nie była paszcza, tylko szereg kłów zwróconych do wnętrza. Nikt będący w ich zasięgu nie wydostanie się na zewnątrz. Jakby tego było mało, wyrastające z boków odrosty migotały na biało i seledynowo. To koniec, to na pewno koniec. Jak wpadnie, zostanie zmiażdżony, a następnie przetrawiony. Nic z niego nie zostanie.
– Uwaga!
Gruber, nie spiesząc się zbytnio, wyjął zawleczkę z granatu, który miał przytwierdzony do szelek taktycznych, i cisnął walcowatą i oplecioną ponacinanym drutem skorupę do studzienki. Granat wpadł idealnie w punkt, znikając w trzewiach potwora. Ucisk, jaki czuł Matthias, jednak nie zelżał.
– Raz!
Gruber chwycił za drugą dłoń Matthiasa i wspólnie z Baunem zaczęli ciągnąć przestraszonego stalkera.
– Dwa!
Oby tylko wybuch nie urwał mu nogi.
– Trzy!
Siła detonacji sprawiła, że kawał organicznej materii został wyrzucony w powietrze. Pęta krępujące zwiadowcę puściły. Wszyscy trzej potoczyli się po ziemi, obijając się o siebie. Długi na metr, płonący kawał macki spadł obok Matthiasa. Ten wzdrygnął się i zerwał na równe nogi. Z otworu wydobywał się siny dym. Stalkerowi dzwoniło w uszach.
– Ja pierdolę. – Pomógł wstać Baunowi, który nieprzyzwyczajony do takich atrakcji wydawał się kompletnie oszołomiony. – Co to było?
– Moja konstrukcja – odparł z dumą mechanik. – Oryginalny patent.
– Masz takich więcej?
– Jeszcze jeden. – Przy pasie, osłonięty parcianą torbą, tkwił kolejny walec. – Niezłe, co?
– Masz rację. Baun, żyjesz?
– Jest OK.
– Teraz biegiem.
Ruszyli truchtem, mając jednego z zarządców Związku Handlowego pomiędzy sobą. Tylko bystrości Grubera zawdzięczał życie. To parszywe „coś” w jakiś sposób oddziaływało na psychikę. Nie miał pojęcia jak, ale tak się właśnie działo. Nieostrożny przechodzień dostawał się w pole działania potwora i w konsekwencji padał jego ofiarą. Natura obdarzyła dziwadło całkiem zręcznym mechanizmem pozwalającym polować i odstraszać wrogów. Nie trzeba się było ruszać z miejsca. Wystarczyło poczekać, aż ofiara pojawi się w zasięgu.
Swoją drogą zachował się jak idiota. Powinien być bardziej ostrożny. Przeżył cudem. Gdyby nie Baun i Gruber, kto wie, co się mogło stać.
Na wspomnienie otworu pełnego kłów Matthiasa wciąż ogarniało przerażenie. Głupek z niego i tyle.
Po kilkudziesięciu metrach zwolnili. Bieganie wśród labiryntu pełnego niebezpieczeństw nie wydawało się rozsądne, zresztą i tak Baun zaczął odstawać, nie nadążając za stalkerami. Już wyjście na powierzchnie musiało być dla niego szokiem, a co tu dopiero mówić o napotkanym zjawisku, które o mało nie zakończyło się śmiertelnym zejściem Matthiasa. Jedna sprawa słyszeć o mutantach, zupełnie inna – widzieć je na własne oczy.
W przeciwieństwie do wielu obiektów znajdujących się w pobliżu gmach czerwonego ratusza wydawał się w miarę kompletny, oczywiście na tyle, na ile budowla porzucona dwie dekady wcześniej mogła taka być.
Matthias nie dostrzegł ani jednego okna z szybami. Wszystkie powybijane, dach wgnieciony, ale fasada w całości. Drzwi wiodące do środka otwarte na oścież. Nic, tylko wchodzić. Kto pierwszy?
Baun ruszył przodem, lecz zrobił jedynie kilka kroków i przystanął, odwracając się do zwiadowców. Płacił, a skoro tak, to wymagał. Narażali się dla niego inni.
Matthias uspokoił oddech i wymijając Bauna, pierwszy znalazł się przy wejściu. Nogą ostrożnie odsunął walające się wszędzie szkło i z wycelowanym przed siebie automatem wkroczył do wnętrza. Właściwie to mógł się spodziewać wszystkiego – od stada wygłodniałych mutantów po rój wielkich jak kciuk dorosłego mężczyzny mucho-kleszczy. Paskudztwa przywierały do kombinezonu i rozpuszczały gumę żrącą substancją, czymś w rodzaju kwasu, a następnie przenikały dalej, w ciało. Jedno czy drugie ścierwo, dostrzeżone w porę, dawało się zatłuc, ale rój już nie. Zwalczało się go za pomocą miotacza ognia, o ile taki znajdował się na wyposażeniu oddziałów pilnujących stacji, lub wynajmowano desperatów specjalizujących się w eksterminacji wszelkich zagrożeń. Rynek wymuszał popyt na tego typu usługi.
Jak na razie Matthias nie dostrzegł niczego niepokojącego. Miejsce jakich wiele – biura, korytarze, schody na kolejne piętra. Czego Baun mógł tu szukać, przecież nie druków, kwitów czy zaległych zeznań podatkowych? Komputera nie odpali. Brak zasilania. Twardego dysku nie wymontuje, bo co zrobić z takim fantem? Na dole nie przyda się do niczego.
Matthias przystanął w holu, przyglądając się otoczeniu. Baun, mrucząc pod nosem, podszedł bliżej. Wodził przy tym głową na prawo i lewo. W końcu podreptał schodami w dół w czarną czeluść piwnicy.
– Widzisz go, jaki szybki? – mruknął Gruber, ruszając w ślad za mocodawcą.
Po chwili mrok został rozjaśniony blaskiem ręcznego reflektora. Drogę przegradzała masywna, zardzewiała krata. Baun podszedł do niej, chwycił ją w dłonie i spróbował zatrząść. Stalowe pręty oczywiście ani drgnęły. Kopniak przyniósł podobny efekt. No pięknie, po to zasuwali taki kawał drogi, aby się przekonać, że dalsze przejście jest niemożliwe?
Baun się odwrócił. Nie wydawał się zmartwiony. Zdjął przewieszoną przez ramię torbę i rzucił w stronę Grubera. Ten złapał ją w locie. Od razu też zajrzał do wnętrza. Parę żółtawych kostek, kłąb drutu, niewielka bateria, detonatory. Ten facet jednak przygotował się do wyprawy.
– Panowie, do roboty, czas ucieka.
Kurczę, ale się im trafił zawodnik. Wcześniej musiał słyszeć o tym miejscu i możliwych przeszkodach. Wiedział co i jak. Sukinsyn.
Gruber tylko pokiwał głową. To on był tu od czarnej roboty. Wysadzenie tej kraty to dla niego pestka.
Matthias przyświecił. Instalacja ładunków szła mechanikowi wyjątkowo sprawnie. Nie musieli niszczyć wszystkiego, wystarczy, jeśli się im uda wykonać przejście, wywalając znajdujące się w samym środku konstrukcji drzwi wykonane z prętów. Po jednej kostce na zawiasy i dwie w zamku. Powinno wystarczyć. Teraz zapalniki i drut. Tu już żartów nie było. Gruber powoli rozwijał izolowany na niebiesko i czerwono drut w stronę schodów. Starczyło go na tyle, aby skryć się za załomem korytarza.
Na koniec bateria. Impuls pobiegnie do zapalników i bum. Tak mówiła teoria. Praktyka zresztą też.
Baun wszedł trochę wyżej. Rozsądny z niego człowiek. Jak huknie, nieprzygotowanego delikwenta może wyrwać z butów.
– Zaczynamy. – Matthias dał znak, przywierając plecami do ściany.
Gruber wokół elektrody oplótł najpierw jedną końcówkę kabla, a potem drugą. Walnęło równo. Wydawało się, że gmach zatrząsł się w posadach. Równocześnie z dołu uderzyła masa kurzu i pyłu. Jeżeli gdzieś w pobliżu znajdowała się szyba w jednym kawałku, właśnie musiała wylecieć z futryny.
Matthias sprawdził, czy nikomu nic się nie stało. Gruber był cały. Baun też. Dobra, poczekają parę minut, aż opadnie unosząca się w powietrzu zawiesina.
Nabrał wielkiej ochoty na papierosa, takiego zwykłego, z wysuszonych liści i z niewielkim dodatkiem zielska. Na głodnego jeden sztach dawał niezłego kopa. Przynajmniej na parę minut można było oszukać głód. Dobry drag kosztował sporo – trzy, a czasem i cztery albo pięć nabojów do Gewehr G36, dawnego standardowego uzbrojenia żołnierza Bundeswehry. Ale też trzymał odpowiednio długo. Zdarzało się, że potrafił sponiewierać człowieka na cały dzień. Najlepszy towar hodowano na Breitenbachplatz i Rüdesheimer Platz. Urzędowali tam prawdziwi specjaliści. Wielu zresztą niedługo. Stara zasada, aby nie brać własnego wyrobu, przestała obowiązywać. Niewielu było takich, którzy non stop zachowywali pełną świadomość. Gdy rzeczywistość okazywała się nie do wytrzymania, należało się znieczulić, najlepiej szybko i konkretnie. Żadne tam półśrodki. Od razu i na maksa.
Gruber, który powoli zwijał resztki kabli, sprawiał wrażenie pogrążonego w cichej melancholii.
– Nie śpij, brachu.
– Nie śpię.
Wydawało się, że Gruber ziewnął, ale pod maską nie było tego widać wyraźnie.
– Czego Baun może tam szukać?
– Bo ja wiem… Uratował ci tyłek.
– O tak. – Przez plecy Matthiasa przebiegł dreszcz. – Pierwszy raz widziałem coś podobnego. Nie mam pojęcia, czy próbowała nas usidlić roślina czy nowy mutant.
– Hybryda.
– Co?
– Pamiętasz diabelskie zielsko? – niespodziewanie zapytał Gruber.
– Nie potrafię o tym gównie zapomnieć do dzisiaj.
– Działało podobnie.
– Chcesz powiedzieć…
– Słuchaj, Matthi, ja tam nic nie wiem – obruszył się mechanik. – Wyciągam tylko wnioski. Jorge wlazł w to świństwo a… skończył, jak skończył.
– I nas czeka to samo?
– Matthi, proszę cię. Co ja, dziecko jestem i nie wiem, co się wokół wyprawia? Ludzie znikają. Dziś to samo mogło spotkać nas.
– Nie bardzo pojmuję. Chcesz się zaszyć w jakimś ustronnym korytarzu i poczekać na koniec?
– Gdyby było tak, jak mówisz, po powierzchni chodziłbyś tylko z Nerdem.
– Nie chciałem cię urazić – pojednawczo powiedział Matthias.
– Wiem, że nie chciałeś. Pamiętam, że również tobie zawdzięczam moje nowe życie.
– Nie musisz mi o tym przypominać.
– Ale chcę.
– Przestań, bo się rozpłaczę. – Matthias ostentacyjnie pociągnął nosem. – Na starość zrobiłem się sentymentalny.
Choć często sobie dogryzali, łączyła ich silna więź. O pewnych sprawach się nie zapomina. Właściwie to można było powiedzieć, że we dwóch uratowali metro przed ostateczną katastrofą i nie popadli przy tym w szaleństwo. Co prawda była wtedy z nimi Jasmin, więc nie we dwóch, a we troje… Tak, Jasmin, na jej wspomnienie Matthiasa ogarnęło zniechęcenie. Wydawało się… Właściwie to jemu się wydawało… Dziewczynie już niekoniecznie. Po paru tygodniach postanowiła podążyć własną drogą.
Pił przez trzy tygodnie z rzędu. Do pewnego momentu Gruber nie odstępował go ani na krok, lecz w końcu i on odpadł. Matthias z nieszczęściem pozostał sam. Podobno nic nie trwa wiecznie. Tak było i z nim. Jego zwycięstwo i porażka również miały swój kres, a poza tym przecież trzeba było jeść, aby żyć, a żarcia bez pieniędzy, tak na piękne oczy nie rozdawali.
– Dość tych pogaduszek. – Baun zbiegł po schodach i podążył w stronę kraty.
Matthias jeszcze by tu trochę posiedział, ale trudno. Przecież nie wybrali się na piknik.
Gruber jak zwykle okazał się niezawodny. Precyzyjnie odstrzelone zawiasy i zamek umożliwiały przedostanie się w głąb korytarza. Reszta pozostała na swoim miejscu. Unoszący się w powietrzu pył powoli opadał na ziemię. Im zresztą i tak to w niczym nie przeszkadzało. Może nie dawało się dostrzec wszystkich szczegółów, ale oddychali swobodnie.
Baun wyciągnął pistolet z kabury, starego, solidnego Walthera P38, oksydowanego na czarno, i nie oglądając się za siebie, ruszył przodem. Nie przystanął ani przed pierwszym, ani przed drugim bocznym odgałęzieniem, szedł na pewniaka, aż w końcu dotarł do solidnych drewnianych drzwi opatrzonych numerem 62. Ciekawe, jak chciał je sforsować, bo dawny zarządca oczywiście zamknął je na cztery spusty. Trotylu już chyba nie mieli. Zapas w posiadaniu Bauna został zużyty na wywalenie kraty. Jeżeli ten gość ze Związku Handlowego nie dysponował cudownym sposobem na poradzenie sobie z problemem, to ich dotychczasowy trud był pozbawiony sensu.
I tu Baun zaskoczył Matthiasa po raz kolejny. Może i ubrał się jak idiota w ten gówniany żółty skafander, ale przynajmniej wiedział, co im się przyda. Tym razem był to wytrych, a właściwie zestaw wytrychów. Odpowiedni z nich należało dopasować do zamka, trochę pogmerać… Baun pochylił się, manipulując kompletem drutów. Pierwszy nie, drugi nie, trzeci… też do dupy.
Matthias pociągnął nosem. Oczekiwanie się dłużyło. Tkwienie w ciemnym korytarzu czerwonego ratusza to nie był szczyt marzeń. Baun nie wydawał się sprawnym włamywaczem. Tak dłubać można było do samego rana, a jego już zaczynały boleć nogi. Tam, gdzie zacisnęły się macki, porobiły się siniaki. Przy tych wszystkich wygibasach dodatkowo nadwyrężył lewą kostkę, co nie było bez znaczenia. Przez parę następnych dni będzie kulał, dopóki rwanie samo nie przejdzie. A teraz na dodatek tkwili jak pacany w mrocznym tunelu i przyglądali się wypiętemu tyłkowi Bauna.
Szlag by to…
Pokemon w końcu się wyprostował i podparł ręką w krzyżu. Stękał przy tym i złorzeczył. Wreszcie sięgnął do sakwy i zaczął w niej grzebać.
– Poświeć tutaj.
Gruber posłusznie przeniósł snop światła z korytarza w kierunku torby.
– Dobra.
Matthias dostrzegł spory pęk kluczy. Baun odrzucił kilka pierwszych, wybrał jeden i przymierzył. Prawo, lewo, nic. Jedziemy dalej. W końcu po którymś razie zamek ustąpił, a drzwi się uchyliły.
– Poczekajcie.
Polecenie nie spodobało się Matthiasowi. Co ten grubas sobie wyobraża, że kim jest, mistrzem świata w bujaniu się na linie?
Zawiasy zgrzytnęły, a Baun z własną latarką przestąpił próg. Niech tego złamasa pokręci. Co znajdowało w środku, że trzeba było zrobić z tego tajemnicę?
Gruber wydawał się tak samo rozczarowany jak on.
– A to gnida – wyrwało się Matthiasowi, gdy za Baunem zamknęły się drzwi.
– Przesadzasz.
– Ja przesadzam?
– Nic nam do jego spraw.
– Od kiedy jesteś taki potulny? – Matthias miał ochotę splunąć, ale nie bardzo było jak. – Jak wyjdzie, dostanie w ryj.
– Uhm, ty dasz mu po gębie, a jak rozniesie się, co zrobiłeś, to już nikt nas nie zatrudni.
– A muzułmanie?
– Od tych świrów wolę trzymać się z daleka.
– Przynajmniej płacą, jak należy. – W Holta wstąpił diabeł. – Ci ze związku niby tacy bogaci, a jak przyjdzie co do czego, wychodzą z nich sknery.
– Żal ci, że nie masz tyle co oni.
– A żebyś wiedział. Nie jestem gorszy.
– Nie obraź się…
– A idź w cholerę!
Przez chwilę stali w milczeniu. Życie nie było sprawiedliwe. Owszem, egzystowali lepiej od wielu berlińczyków, ale czy to aż taki wielki sukces?
Holt przymierał głodem, a od częstego wychodzenia na powierzchnię dostanie w końcu jakiegoś choróbska. Pewnych rzeczy nie dawało się uniknąć. Jak długo pociągnie? Rok, dwa? Jeśli będzie miał szczęście, to i pięć lat. Potem koniec. Średnia długość życia to coś koło trzydziestki. Największe szanse na dociągnięcie do sędziwego wieku mieli naczelnicy stacji i ci jeszcze wyżej: wodzowie, przywódcy, führerzy, cała ta gromada fiutów, którzy mówili im, co mają robić, co jest dobre, a co nie. Ty żarłeś grzyby, oni codziennie mięso, ty piłeś brudną wodę, oni piwo do śniadania, obiadu czy kolacji… Matthias dosyć naoglądał się tych przemądrzałych strategów, którzy w konsekwencji okazywali się niewiele warci. Owszem, zdarzali się i tacy, co potrafili spojrzeć dalej, uczynni i sprawiedliwi, ale stanowili mniejszość. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki.
Dobrze, że w ogóle byli.
– Długo tam siedzi – zauważył Gruber.
– Przesadzasz. Dopiero co wszedł.
Zawiasy stęknęły i w drzwiach ukazał się Baun. Matthias ledwie widział jego twarz, ale wydawało się, że mężczyzna był ożywiony. Jeżeli znalazł to, czego szukał, w żaden inny sposób się z tym nie zdradził. Wszedł, posiedział w tajemniczym pomieszczeniu pięć minut i wyszedł. Niby nic, a jednak.
Baun starannie zamknął drzwi i zaczął manipulować przy zamku. Cholery z nim można dostać. Czy naprawdę myśli, że Gruber i on nie wrócą tu ponownie? Rozpieprzenie tych dech zajmie im parę minut, ale w końcu dostaną się do środka i sprawdzą, co tam jest. Takie zachowanie sprawiało, że nabrali jeszcze większej ochoty na ponowną penetrację piwnicy już pod nieobecność Bauna.
Matthias przyjrzał się sakwie, którą mężczyzna miał przy sobie. Do środka na pewno wepchnął jakieś materiały i nie chodziło tu o przedmioty, jakie można było wymienić na pierwszym lepszym podziemnym bazarku. Oni na odczepkę dostaną po pełnym magazynku, a ten drań obłowi się po same uszy.
Zachowanie zwiadowców musiało zdeprymować Bauna, bo spojrzał na nich niespokojnie i machnął ręką.
– Możemy wracać.
Za bardzo wzięli tę wyprawę do serca. Za dwadzieścia minut ponownie znajdą się na Alexanderplatz, dostaną wypłatę i pójdą odpocząć. Można powiedzieć, że to zwykły dzień w pracy, całkiem zresztą udany. Dotrwali do końca, a przy okazji unicestwili groźnego mutanta. Lepiej być nie mogło.
Matthias przekręcił głowę, aż usłyszał odgłos strzelających kręgów w szyi. Wizja pełnej michy zaczęła wypierać pozostałe myśli.
Baun na nikogo nie czekał, tylko podreptał korytarzem w stronę schodów. Gdyby tak zahaczyć się u niego na dłużej, to można pożyć. Raz na parę dni małe zlecenie. Trzeba pogadać. W końcu im też coś się od życia należało.
Po raz ostatni omiótł wzrokiem piwnicę i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej