- W empik go
Miodowa pułapka - ebook
Miodowa pułapka - ebook
W sennym norweskim miasteczku, gdzie dni mijają leniwie, a furgonetki z lodami przypominają o beztroskim dzieciństwie, nagle ginie dziecko.
Siedmioletni Patrik Øye znika bez śladu w ciepły, letni dzień, pozostawiając jedynie wspomnienie swoich ostatnich chwil widzianych przez starszą kobietę z sąsiedztwa. Śledztwo komplikuje się, gdy tydzień później tragiczny wypadek niespodziewanie odbiera życie tajemniczej Łotyszce.
Czy detektywom uda się połączyć dwie sprawy i odnaleźć Patrika?
Idealna dla fanek i fanów Camilli Läckberg.
Unni Lindell - urodzona w Olso w 1957 roku, jest jedną z najbardziej utytułowanych norweskich autorek. Największy sukces przyniosła jej seria kryminalna o detektywie Cato Isaksenie z Olso. Książki Lindell zdobyły kilka nagród i zostały przetłumaczone na kilka języków.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-3745-2 |
Rozmiar pliku: | 561 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W bruzdach wąskich na palec samotne pszczoły
Gospodarują wśród traw. Przyklękam,
Zaglądam do otworu i napotykam oko
Krągłe, zielone, niepocieszone jak łza
Królowa pszczół zaślubia zimę twoich lat.
Sylvia Plath, _Córka pszczelarza,_ z tomu _The Colossus and other Poems_ (1960), tłum. Ewa Truszkowska._10 CZERWCA (14.42)_
Vera Mattson zmęczonym gestem przeciągnęła dłonią po szerokim czole. Farbowane włosy, zebrane na karku w nieporządny węzeł, nie były już intensywnie czarne: przetykały je srebrne nitki i znaczyły brązowe odrosty.
Siedziała na malowanym stołku kuchennym, ściskając w dłoniach kubek z kawą, i wyglądała przez szparę między firankami. Zerknęła na garaż z falistej blachy, wzdłuż którego rósł gęsty i ciernisty żywopłot z berberysu poprzerastany powojem. Obok niej na stole leżała zmięta, szara od brudu ściereczka. Farba z parapetu zaraz odpadnie. Dzisiaj na dworze nie było policji ani węszącego, powiewającego ogonem owczarka na naprężonej smyczy. Chyba skończyli już tutaj dochodzenie?
Popatrzyła na żółty dom po drugiej stronie ulicy. Łodygi pnących róż okryła świeża zieleń liści, pąki lada moment miały rozwinąć się czerwienią na żółtej ścianie. Córka sąsiadów i jej trochę przysadzista przyjaciółka o rudych włosach znowu skakały na batucie. Ich histerycznie ostre głosy napływały przez szczelinę w oknie. Widziała niewyraźnie dwie skaczące sylwetki – góra, dół, góra, dół. Migały nad i pod gałęziami, obwieszonymi kiśćmi niebieskoliliowego bzu. Dziewczynki miały na sobie dżinsy i jakieś krótkie bluzeczki, które odsłaniały połowę brzucha. Że też rodzice w dzisiejszych czasach nie dbają, żeby dzieci były porządnie ubrane. I dlaczego dziewczynki są w domu w środku dnia? Czyżby rok szkolny już się skończył? A może zatrzymano je ze względu na to, co przed tygodniem zdarzyło się z chłopcem?
Nagle dźwięk pojawił się znowu. Vera Mattson zatrzymała na chwilę w ustach łyk letniej kawy, nim go przełknęła. Coraz bliższy, irytujący dzwonek samochodu rozwożącego lody mieszał się z pokrzykiwaniem dziewcząt. Ta-ta. Ta-ta. Ta-ta. A potem zapadła cisza.
Samochód z lodami przyjeżdżał co poniedziałek i za każdym razem do głębi ją denerwował. Nie chodziło tylko o to, że monotonny dźwięk niemal zadawał jej fizyczny ból. Szło też o niepokój, jaki wywoływał. Napływający ludzie, wołania, hałas. Nie lubiła zakłóceń. Vera Mattson z lekkim stuknięciem odstawiła kubek na blat stołu i przyjrzała się swoim grubym palcom. Sytuacja mogła się zmienić w ciągu sekundy.
Zdjęcie chłopca, który zniknął tydzień temu, było wszędzie – w telewizji i we wszystkich gazetach. Zamknęła na moment oczy i zobaczyła dziecko z blond włosami, półotwartymi ustami i zbyt dużymi przednimi zębami. Była ostatnią, która go widziała.
Wstała, podeszła do pojemnika z chlebem i otworzyła go. Były tam tylko dwie piętki, tak więc musiała ruszyć do sklepu. Najgorsze, co mogło się jej przydarzyć. Problem stanowiła nadwaga. Vera Mattson nie lubiła spotykać się z ludźmi. I mimo że było lato, dalej chodziła w zimowym płaszczu. Właściwie nie był specjalnie gruby. Przede wszystkim – wytarty. Nosiła też skarpetki do spódnicy i używała starej nylonowej siatki na zakupy.
Sygnał samochodu z lodami rozległ się znowu.
– Nic się nie stało. Czuję się dobrze – powiedziała do siebie, zatykając uszy dłońmi.
Przeszła do wąskiego przedsionka i stanęła, przyglądając się swojej twarzy w wiszącym na ścianie lustrze, ze starości pokrytym ciemnymi plamami. Jej odbicie było tak pozbawione wyrazu i mało zachęcające, że najchętniej umknęłaby wzrokiem przed własnym spojrzeniem. Przez ostatnich dziesięć łat niewiele się zmieniła. Wszystko inne – tak, ale ona – nie.
Wielokrotnie powtarzała policjantom, że nie chce być w nic wmieszana. Ale nie dali jej spokoju. Nalegali, żeby opowiedziała wszystko, co wie. Przecież nic nie wie, odparła. Bo co by to miało być? Co niby miała wiedzieć?
Tłumaczyła ciągle od nowa to samo – że widziała tych trzech chłopców tego dnia. Że wołała za nimi, bo jak zwykle szli skrótem przez jej ogród. Bardzo to irytujące, zwierzyła się detektywom. Gdyby ją zapytali, powiedziałaby, że zwymyślała chłopców. Doprowadzali ją do szaleństwa tym wiecznym skradaniem się pod ścianami. Nie ma wątpliwości, że uwielbiali ją prowokować. Tego dnia, kiedy zniknął blondynek, otworzyła drzwi, wybiegła i krzyczała za nimi na cały głos, że teraz ma naprawdę dosyć, że pójdzie na skargę do ich rodziców i tak dalej. Dwóch z nich zdążyło przeleźć przez rozebrany płot na końcu ogrodu i zniknęło, zbiegając zboczem w stronę Oddenveien. Trzeci, blond półdiablę, zawahał się i stanął. A potem zawrócił. Jej pyskowanie poskutkowało. Wystraszony i zdezorientowany zatrzymał się parę metrów od niej, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Trwało to zaledwie chwilę. Zerwał kiść bzu. Patrzyła wściekła, jak drobnymi dłońmi gniecie liliowe kwiatki. Jak rozciera je w palcach na miazgę i rzuca na ziemię.
Dziś mija dokładnie tydzień od tego dnia. Policja powiedziała jej, że przypuszczalnie jest ostatnią, która widziała Patrika Øye. Oczywiście nie miała pojęcia, jak chłopiec się nazywa, dopóki policjanci nie zapukali do jej drzwi. Powiedziała im wszystko: że nie pobiegł za tamtymi dwoma, ale odwrócił się i wyskoczył za bramę, a potem pognał żwirowaną drogą w tym samym kierunku, z którego go przyniosło. Wtedy widziała go po raz ostatni. Zbyt duży czarno-beżowy tornister z ukośnym zielonym paskiem podskakiwał mu na plecach.
_10 CZERWCA (15.16)_
Signe Marie Øye podniosła się na łokciu i pozostała w tej pozycji. Na stole stała szklanka wody. Obok niej leżała biała serwetka z brązową plamą tłuszczu. Wpatrywała się w zamknięte drzwi werandy i w niebo, które barwiło szybę błękitem. Silne letnie światło nachalnie i przygniatająco rozgrzewało godziny do białości.
Nagle znowu pojawiła się siostra i wzięła ją za rękę.
– Chodź – odezwała się. – Usiądź. Zrobiłam omlet.
Usta wydawały się suche i obce. Siostra cały czas nalegała, żeby jeść. Zadzwoniła przyjaciółka, obiecała przyjść i skosić trawę. Trawnik całkiem zarósł, bo wiosna była ciepła. Ale co tam trawa wobec tego, że Patrik zniknął.
Zmusiła się, by usiąść. Siostra postawiła przed nią talerz, przycupnęła obok na kanapie i zaczęła ją karmić. Wkładała jej do ust żółte kawałki. Signe Marie Øye żuła powoli, jakby usta nie były jej.
Od dłuższego czasu nie sypiała. Tej nocy i poprzedniej też nie.
Wtem usłyszała samochód na drodze za oknem. Odwróciła głowę. Silnik przez chwilę pracował na wolnym biegu, potem wrzucono wsteczny i samochód się kawałek wycofał. Skręcił z powrotem na drogę i odjechał. A więc tym razem to też nie policja z informacją o Patriku. Nie było go już od tygodnia. Cały tydzień.
Powietrze ciężkie i nieruchome. Okno otwarte na oścież. Szum samochodów z autostrady E18 wlewa się jednostajnym strumieniem do pokoju i miesza z sygnałem nadjeżdżającego samochodu z lodami.
Setki razy przemierzyła jego drogę do szkoły, w obie strony. Uliczkami krążyło sporo osób – starsi państwo na spacerze, młode matki z wózkami, dzieci w wieku szkolnym, ludzie z psami na smyczy. Chodzili, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Kiedy spotykała kogoś znajomego, spuszczała głowę. Wielokrotnie podchodziła pod samą szkołę, stawała i przyglądała się budynkowi, schodziła w dół Selvikveien aż do końca, gdzie ulica nagle kończyła się dwoma rozległymi ogrodami. Gdzie zaczynał się tajny skrót.
Szła między słupami bramy i dzwoniła do drzwi brązowego domu. Mieszkała tam starsza pani, która, jak powiedziała policja, widziała go jako ostatnia. Nikt nie otwierał. Tylko biały kot lizał się na schodkach. Rozmawiała z ludźmi mieszkającymi w żółtym domu. W ich ogródku stał duży batut. Patrik wspominał o tym batucie, że razem z Klausem i Tobiasem skakali na nim kiedyś po kryjomu, ale przegoniły ich dziewczyny, które tam mieszkają. Patrik obawiał się starszych dziewcząt. Tylu rzeczy się bał... lekarza, dentysty, rozgniewanych dorosłych i Severusa Snape’a z filmów o Harrym Potterze. Bał się też obcych psów. I niebezpiecznych mężczyzn. Tego sama go nauczyła.
Zawsze się bała, że synek spadnie z wysokiego drzewa. Patrik uwielbiał wspinać się na drzewa. Oczami duszy widziała go bez życia leżącego na ziemi albo unoszącego się w wodzie twarzą w dół, z blond włosami oplatającymi głowę jak bujna trawa.
Nikt nie potrafił jej powiedzieć, co się wydarzyło trzeciego czerwca. Patrik po prostu zniknął, zapadł się pod ziemię gdzieś na żwirowanej uliczce między dwoma ogrodami. Policja powiedziała, że ktoś musiał go zwabić albo siłą wciągnąć do samochodu. Miała go przed oczami w migawkowych ujęciach. Blond włosy. Twarz, sposób, w jaki się śmiał... Dała policji fotografię zrobioną w sierpniu minionego roku, w pierwszym dniu szkoły.
Wieczorem przed dniem zniknięcia kłócili się z Klausem i Tobiasem o piłkę. Słyszała ich przez otwarte drzwi werandy. Patrik chciał stać na bramce, ale jeden z tamtych też chciał. Pokrzykiwali na siebie w złości, potem dwaj przyjaciele odeszli. Tamtego wieczora Patrik nie chciał się położyć. Był zmęczony i bez humoru. Kiedy go w końcu zapędziła do łóżka, pomyślała, że mogłaby mu coś poczytać, ale nie miała siły. Zmierzwiła mu tylko blond czuprynkę i powiedziała, żeby spał.
Następnego ranka humor mu wrócił. Jak zwykle przepłukała pod kranem kubek po kawie i zawołała, żeby się pospieszył, bo się spóźni do szkoły. To był Ostatni Ranek. Pamięć zarejestrowała wszystko. Otwarte okno, letnie powietrze, przenikające pokoje jak cienka srebrna nić. A potem zawiozła Patrika do szkoły.
_11 CZERWCA (9.15)_
Dzieci z osiedla Frydendal w Asker już dawno wymiotło do szkół i przedszkoli. Inspektor Cato Isaksen wyjechał z parkingu nieoznakowanym radiowozem. Przez uchylone okno wdarło się ciepłe letnie powietrze. Rzucił okiem we wsteczne lusterko i przyjrzał się swojej wyrazistej twarzy pokrytej dwudniowym zarostem. Pięćdziesiątka na karku to nielichy ciężar. Ale wyglądał nie najgorzej. W końcu najstarszy syn, Gard, miał dwadzieścia dwa lata. Średni, Vetle, godzinę temu poszedł do szkoły, a chwilę po nim odjechała na rowerze z szokująco różowym koszykiem Bente. Miała poranną zmianę w domu opieki, gdzie pracowała, i jej zdaniem powinna wrócić wystarczająco wcześnie, by zrobić obiad.
Na siedzeniu pasażera leżała starannie złożona świeża „Aftenposten”. Dziś również połowę pierwszej strony zajmowało zdjęcie siedmiolatka, który osiem dni wcześniej zniknął z Høvik w Bærum. Cato Isaksen rzucił okiem na słodką twarzyczkę chłopca. Cieszyło go, że to nie on zajmował się tą sprawą. Ktoś musiał uprowadzić biedaka. Jeżeli go znajdą, to zapewne nieżywego.
Cato Isaksen skręcił na autostradę E 18. Wyjechał na zewnętrzny pas, minął cztery samochody i wrócił na prawy. Spóźni się, ale postanowił w pierwszym tygodniu po powrocie do pracy zachować ostrożność. Przez sześć tygodni był na zwolnieniu po tym, jak przez dłuższy czas bezwzględnie sam siebie eksploatował. Najpierw w Tajlandii utonął jego partner, Preben Ulriksen. Potem Georg, najmłodszy syn, został wciągnięty w prowadzone przez niego dochodzenie w sprawie o zabójstwo. Kiedy Cato Isaksen znalazł winnego, ten zapałał do niego nienawiścią i w odrażający sposób zaatakował jego rodzinę. Żeby się zemścić, uprowadził ze szkoły siedmioletniego Georga. Skończyło się tym, że porywacz odebrał sobie życie, a chłopca odnaleziono w jednej z altanek w ogródkach działkowych na Sogn. Wszystko to było prawdziwym koszmarem i po raz pierwszy w swojej karierze zawodowej Cato Isaksen musiał poprosić o czas dla siebie.
Zaledwie wrócił do pracy, pojawiły się nowe kłopoty. Podczas jego nieobecności Ingeborg Myklebust, szefowa wydziału, zatrudniła w jego zespole na miejsce Prebena Ulriksena nowego detektywa. Zrobiła to bez konsultacji z Isaksenem. Nowo przybyła nazywała się Marian Dahle. Została adoptowana z Korei, robiła wrażenie introwertyczki i miała lekką nadwagę. Pracowała wcześniej w wydziale prewencji, w biurze do spraw świadków. Od wyznaczania terminów przesłuchań świadków miała – ot tak sobie – przejść prosto do działu zabójstw. Samo to już... Zaledwie ją poznał, poczuł nadciągającą burzę z piorunami. Ale da jej szansę. Zespól miał braki w obsadzie i nowa miotła naprawdę się przyda.
Chociaż zbliżało się wpół do dziesiątej, koło Lysaker zaczął formować się korek. Cato Isaksen obejrzał swoje odbicie w lusterku. Wyglądał na rozeźlonego. Westchnął ciężko. Po powrocie do roboty wparował prosto do gabinetu szefa wydziału i zakwestionował dobór nowego pracownika. Ingeborg Myklebust usprawiedliwiła podjęcie decyzji bez zasięgnięcia jego rady niechęcią do zakłócania mu spokoju. Oczywiście wymówka była dobra, ale przejrzał szefową. Pasowało jej to, że nie musi się odnosić do jego opinii. Zwłaszcza że jego i jej opinie często zdecydowanie się różniły.
Przed przyjściem Marian Dahle zespół funkcjonował optymalnie. Cato Isaksen od lat był w śledztwach szefem Rogera Høibakka, Aslego Tengsa, Randi Johansen i Ellen Grue. Szanowali go, słuchali i wykonywali swoje zadania.
Zawsze mógł w stu procentach na nich polegać. Teraz i to zaczęło się psuć. Asle Tengs odmówił dyskutowania z nim o Marian Dahle, a Randi Johansen czuła się najwyraźniej nieswojo, kiedy poruszył ten temat w rozmowie z nią. Do niedawna Randi zawsze i we wszystkim go wspierała. A więc tej Dahle już się udało podzielić zespół, pomyślał, hamując. Poczuł przeszywający ból w lewej skroni.
Tylko Roger Høibakk jako jedyny pozostał lojalny. Przedmenstruacyjną bombą hormonalną nazwał nową pracownicę, która zdążyła wypowiedzieć się do prasy w związku z oświadczeniem ich zwierzchników, że nie mogą dłużej finansować analiz śladów biologicznych. Jakby się na tym znała. Wprawdzie Randi tłumaczyła, że Dahle o to poproszono, ale mimo wszystko... Marian Dahle najwyraźniej ma bogate zasoby cechy zwanej bezczelnością, pomyślał Cato Isaksen, sygnalizując skręt w lewo na wielkim rozjeździe przy Dworcu Centralnym w Oslo. Nowy gmach opery ze szkła i betonu wznosił się na tle morza.
_11 CZERWCA (20.54)_
Elna Druzika otworzyła kluczem drzwi pustego budynku magazynu, wyszła i zatrzymała się na chwilę. Przez ramię miała przewieszoną musztardową torbę, którą utkała jej matka. Wsunęła klucz w boczną kieszonkę. Bolały ją nadgarstki. W jej głowie ciągle rozlegał się brzęk talerzy, ubranie i włosy miała przesiąknięte zapachem potraw. Zawsze czuła się nieswojo, kiedy wieczorem zostawała sama w pomieszczeniach firmy cateringowej, ale dziś wrażenie było szczególnie nieprzyjemne. Przez całe popołudnie ściskał ją za gardło strach: najpierw podczas przygotowywania nugacików z wanilią, potem w trakcie podawania w kantynie, wreszcie przy spłukiwaniu porcelany, wyrzucaniu resztek i zmywaniu blatów. Obraz z chłodni wmarzł jej na stałe w mózg i zmienił rytm oddechu.
Na placu przed budynkiem panował spokój. Tylko coś strzelało w płytach falistej blachy przykręconych u dołu ściany po to, by nie uszkodziły jej ciężarówki ani wózki widłowe. Słońce, które za dnia je ogrzewało, zaszło za magazyny. Płyty oddawały ciepło. Nie było widać żywej duszy, jedynie hale przemysłowe wznosiły się obok siebie jak góry, tworząc czworokątny dziedziniec, na którym parkowały tylko dwa samochody. Jeden rozpoznała, należał do firmy ochroniarskiej. Za nim stał jakiś nieznany jej czerwony. Przypomniała sobie, że go kiedyś widziała, ale nie pamiętała gdzie.
Zaczęła ostrożnie schodzić po metalowych schodach. Odzywały się śpiewnym dźwiękiem, gdy stawiała nogę na kolejnym stopniu. Musiała szybko dotrzeć do domu, do Ingi.
To, co zobaczyła kilka godzin temu, gdy wyciągnęła spod ostatniego regału w głębi chłodni zamrożoną na kość pakę, prawie odebrało jej dech w piersiach. Za kilkoma pustymi pudłami ze styropianu pod półką ktoś starał się ukryć czarny worek na śmieci. Kucnęła, wyciągnęła go i zaczęła obmacywać, lecz zaraz przestała. Otworzyła worek i zajrzała do środka. Znajdowało się w nim drobne ciałko. Choć trwało to sekundy, obraz utrwalił się w jej świadomości. Czym prędzej odwróciła wzrok, poderwała się na równe nogi i stopą wepchnęła czarny worek z powrotem pod półkę. Właśnie wtedy usłyszała huk przelatującego nad budynkiem samolotu. Jednocześnie za jej plecami pojawił się znienacka Noman Khan. Zaczęła coś pleść trzy po trzy, paplała, że jeszcze nie odmierzyła składników, ale wszystkie ciastka będą gotowe na czas, że pokryje kilka z nich marcepanem i przyozdobi kawałkami czekolady, żeby były ładniejsze. Tak, tak, skwitował, machając ręką. Rzucił jej zirytowane spojrzenie i powiedział, żeby najpierw zrobiła miodowe. I poszedł.
Nagle otworzyły się drzwi do pokoju śniadaniowego kierowców, odgłosy ich rozmów i śmiechu nałożyły się jak tłumiący ekran na jej podejrzenia.
I wtem on znalazł się tuż za nią. Odwróciła się. Z wyrazu jego twarzy poznała, że zobaczyła za dużo. Nie potrafiła się odezwać, nawet szeptać.
– Żebyś mi nie... – powiedział, chwytając ją za ramię.
– Nie – odparła.
– Nawet z Ingą.
Było jednak dla niej jasne: on wie, że będzie rozmawiała z Ingą. Mówiła z nią o wszystkim.
Przyciągnął ją do siebie i popchnął za regał. Wyrwała się, ale nie ustąpił. Przyparł ją do ściany, chwycił za ramiona i mocno nią potrząsnął. Próbowała się oswobodzić. Udało jej się to i już chciała biec do wyjścia, gdy ją dopadł i zacisnął dłonie na jej szyi. Wtedy nagle z głośnym zgrzytem rozwarły się dwuskrzydłowe drzwi i ktoś wjechał do magazynu z mrożonkami wózkiem widłowym. Puścił ją więc, wycofał się i zniknął w słońcu.
Dopiero potem, gdy znowu stała przy zlewozmywaku, naprawdę sobie uświadomiła, że coś się niebezpiecznie zmieniło. Co ma robić? Tam, skąd pochodziła, ludzie mieli bardziej naturalny stosunek do życia i śmierci niż w Norwegii. Kiedy w domu wyprawiała pogrzeb kotu, twarzyczki jej młodszych sióstr były spokojne. Kotów jest dosyć, mawiała matka. Ale zwierzę i człowiek to nie to samo.
Później Noman poszedł na spotkanie, natomiast Ahmed dalej jeździł wózkiem po magazynie. Słyszała szum silnika aż w kuchni. Zostały tylko we dwie z Milly. Milly gadała bez przerwy, jak to ona. Elnie trudno się było skoncentrować. Uczono ją, że opanowanie jest cnotą, ale nie w tym rzecz. Musiała porozmawiać z Ingą. Tylko że Inga dziś obsługiwała przyjęcie na zakończenie lata w jakiejś dużej firmie informatycznej na Sjølyst. Nie pogada z nią, póki nie wróci do domu.
*
Elna Druzika przycisnęła do siebie torbę od matki, jakby to było koło ratunkowe.
Przecięła szybko dziedziniec i podeszła do wyjścia, stanowiącego część wielkiej metalowej bramy. Zaraz opuści teren. Spojrzała na zegarek. Autobus ma za dziesięć minut.
W tej samej chwili kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Przeszyło ją nagłe przeczucie. Usłyszała odgłos kluczyka przekręcanego w stacyjce jednego z zaparkowanych samochodów. Silnik zapalił. Minęła dobra chwila, zanim zaczęła biec, jakby dopiero teraz to do niej dotarło. Samochód z tyłu przyspieszył. Nie odwróciła się, biegła ze wzrokiem utkwionym w bramę odległą zaledwie o kilka metrów. Samochód zrównał się z nią. Ktoś otworzył drzwi od strony pasażera. Elna nie wsiadła. Idź wolno i zwyczajnie, pomyślała, jakby nic się nie miało stać. W ułamku sekundy ryk silnika upewnił ją, że się pomyliła. To nie zabawa. On był tak zdesperowany, że chciał ją zabić. Umrze. Otworzyła usta do krzyku, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Kiedy samochód po niej przejeżdżał, przez głowę przemknął jej strumień obrazów: stary koń i zniszczony wóz przed domem w Bene. Wygrzane słońcem, poszarzałe ze starości drewniane ściany. I ubita ziemia na podwórku. Kwiaty wzdłuż muru latem, lód na szybach w zimie. Matka Fanja i siostry. I brat. Chmury jak biały jedwab nad dachem. Cisza i księżyc na czarnym niebie jesienią. Kręta droga, która kończyła się przy przełazie na początku pola. Wszystko to zobaczyła na chwilę przed śmiercią, niemal w przerwie między dwoma uderzeniami serca.
Myśli się urwały. Dźwięki zamilkły. Szorstki asfalt zniknął w jasnym białym świetle.Marian Dahle stała lekko pochylona ze skrzyżowanymi rękami i lekko uniesionymi ramionami. Wąskie usta, mały nos, wydatne kości policzkowe. Czarne jak smoła włosy zebrane w cienki koński ogon. Miała trzydzieści dwa lata, ale wyglądała na osiemnaście.
Za zakurzonymi oknami komendy policji panowało ciężkie, nieruchome, wywołane słońcem gorąco. Był 12 czerwca, o dziesiątej miała się stawić w sądzie rejonowym. Szybko przekartkowała dokumenty sprawy, które leżały przed nią na blacie. Dokładnie miesiąc pracowała w zabójstwach. To było pouczające. Wejście do zespołu dochodzeniowo-śledczego Cato Isaksena okazało się ekscytujące i obfitowało w wyzwania. Miała dość wzywania świadków na przesłuchanie. To teraz było dużo ciekawsze. Tego właśnie chciała – pracować z ludźmi przekraczającymi granice prawa, takimi, którzy posunęli się za daleko. Była szczególnie dobra w dopasowywaniu klocków. Taktycznych. Dorastając, zawsze musiała być czujna, zawsze wyprzedzać to, co mogło się zdarzyć. Dlatego stworzyła sobie wzorzec negatywnego myślenia, który nakierowywał wyobraźnię na destrukcję. Dystans do zabójców, z którymi miała mieć do czynienia, nie byłby wcale taki duży. To spory plus. Jedyną łyżką dziegciu był powrót kierownika zespołu. O Cato Isaksenie słyszała, że jest przyjazny i miły. Okazał się zupełnie inny. Przynajmniej wobec niej. Najwyraźniej jednak się pohamował i powitał ją formalnie w zespole.
Marian Dahle niespecjalnie lubiła ludzi. Od kompletnej samotności ratowała ją bokserka Birka, która sypiała w nocy w jej łóżku. Marian słyszała miarowy oddech i sama co wieczór zapadała w kamienny sen. Najważniejsze jednak, że wykonuje dobrą robotę.
Teraz miała się na krótko spotkać z Ellen Grue, specjalistką od badania miejsca zbrodni, a potem pójść na spacer z Birką, która czekała w samochodzie, i pojechać na rozprawę w sądzie.
Randi Johansen wyjawiła Marian powód złego humoru Cato Isaksena: nie miał wpływu na decyzję o jej zatrudnieniu. Poczuł się lekko urażony i dlatego mógł sprawiać niesympatyczne wrażenie. (Tylko niech Marian nie zdradzi, że Randi tak właśnie powiedziała). Tak czy owak, nie ma to nic wspólnego z nią, ciągnęła Randi, Marian nie powinna zatem traktować tego osobiście. Dodała, że szef potrzebuje czasu. Marian i tak wzięła to sobie do serca. Nie była z tych, co dają ludziom czas. Ten etap zostawiła za sobą. Nie miała zamiaru mu okazywać, że odrzucenie przez niego ją obeszło. Tej przyjemności mu nie sprawi. Przetrwała już gorsze burze.
Chłód Cato Isaksena był tak wyczuwalny, że praktycznie od razu przyjęła pozycję obronną. Wyrąbała, że ma ambicję, by stać się najlepszą, i dodała, że z całą pewnością się stanie. Słyszeli to Randi Johansen i Roger Høibakk. Randi posłała jej uśmiech zachęty, natomiast Roger wyszedł z pokoju z obojętną miną. Marian poczuła się zmrożona od środka, bo nagle na mgnienie wszystko do niej wróciło. To dobrze znane uczucie: świadomość braku godności. Musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby móc spojrzeć szefowi zespołu w oczy. W życiu wszystko jest łatwe, wystarczy udawać, że takie jest, pomyślała z goryczą. To była jej mantra, odkąd dorosła i wreszcie wydostała się z domu. Toteż przeraziła ją świadomość, jak bardzo jest mimo wszystko wrażliwa, jak łatwo ją zranić i jak kruche okazało się jej poczucie własnej wartości. Kiedy dopadał ją podszyty strachem niepokój, stawała się twarda wobec ludzi z najbliższego otoczenia. Nie zawsze idzie mi jak z płatka, ale nikt nie będzie mnie ignorował, pomyślała.
*
Technik kryminalistyczny Ellen Grue rozmawiała w głębi korytarza z Rogerem Høibakkiem, gdy zadzwonił jej telefon komórkowy. Na wyświetlaczu pokazała się nazwa: Instytut Medycyny Sądowej. Dzwonił profesor Wangen, najsympatyczniejszy z medyków sądowych, miły, siwowłosy, wysportowany pan u progu pięćdziesiątki, zdeklarowany amator aktywności fizycznej. Jak zwykle nie owijał w bawełnę. Poprzedniego wieczoru na terenach przemysłowych w Alnabru samochód przejechał młodą kobietę. Policja odebrała meldunek koło dwudziestej pierwszej. Zrobiono rutynową sekcję zwłok. Lekarz twierdzi, że oprócz uszkodzeń spowodowanych przez samochód znalazł na ciele zmarłej wyraźne ślady użycia siły. Czy Ellen Grue mogłaby natychmiast przyjść do Instytutu?
– Już idę – powiedziała.
Poprosiła Rogera o przekazanie wiadomości Cato Isaksenowi i o powiadomienie Marian Dahle, żeby porozmawiała o raporcie związanym z rozprawą w sądzie rejonowym z którymś z dochodzeniowców, po czym pobiegła do swojego pokoju. Wyciągnęła z torby kanapkę. Nie zjadła śniadania i lekko ją mdliło z głodu. Miała szczerą nadzieję, że nie jest w ciąży. Mężczyzna, za którego wyszła trzy lata temu, był od niej znacznie starszy, miał dorosłe dzieci. Ellen Grue nie widziała powodu, by przysparzać światu kolejnych obywateli. Nigdy nie zdecyduje się na macierzyństwo. Jeżeli ta praca czegoś ją nauczyła, to właśnie tego.
*
Powietrze drgało pod sufitem, gdzie jarzyło się przypominające owada stalowe dzieło sztuki.
Cato Isaksen rzucił okiem na niekończącą się kolejkę osób czekających na paszport. Dzwoniły automaty do wydawania numerków, jakiś dzieciak darł się jak opętany. Koło recepcji skręcił w lewo. Przeciągnął kartę przez czytnik i wjechał windą na czwarte piętro. Dziś także dotarł tu prawie o dziesiątej.
Wszedł do swojego pokoju i od razu otworzył okno. Słoneczna plama przesunęła się z drżeniem po ścianie. Spoczęła na stosiku papierów zawierających informacje o dwóch przypadkach zadźgania nożem i jednym prawdopodobnie podpaleniu z zamiarem zabójstwa – młody chłopak podłożył ogień pod dom ojczyma.
Chociaż od powrotu do pracy minął zaledwie tydzień, na jego biurku już piętrzyły się dokumenty. Po drugiej stronie ulicy grupka młodzieży, wlokąc się noga za nogą, przechodziła obok kościoła. Zbliżały się wakacje. Za tydzień skończy się rok szkolny. Bente z chłopcami wyjadą do letniego domku, który wynajęli w Stavern. Dołączy do nich na początku lipca.
Roger Høibakk uchylił drzwi i wsunął do środka ciemną głowę.
– Dziś też spóźniony. – Uśmiechnął się z sarkazmem. – Ellen poszła do IMS-u. Może będzie nowa sprawa. Młoda kobieta potrącona w Alnabru ze skutkiem śmiertelnym. Na ciele znaleziono ślady, które nie pochodzą z wypadku samochodowego. Poza tym Marian Dahle po kryjomu pali. Właśnie widziałem. Była w parku ze swoim psem.
Høibakk wykrzywił się w uśmiechu i zniknął z pola widzenia.
A więc kryje się z paleniem. Cato Isaksen też ostatnio natknął się na nią, kiedy w środku dnia pracy wyprowadzała psa – brązowo pręgowanego boksera z białymi plamkami. Spytał ją, czy stale zamierza przyprowadzać psa do pracy. Odcięła mu się agresywnie:
– Uchodzi pan za zdolnego, choć nieco trudnego szefa. Jeśli będę wykonywać swoją robotę, nie powinno pana obchodzić, czy wożę w samochodzie psa. Ta biała furgonetka w garażu na dole jest moja. Większość czasu suka spędza tam. Przerwę na lunch wykorzystuję na spacer z nią. Nie palę, jak wielu innych, więc i tak nie marnuję czasu.
Bombardowała go słowami. Czego jak czego, ale tupetu jej nie brakowało. I kto tu mówił, że to on jest trudny?
Pies przysiadł przy jej nodze i czekał w napięciu, czy mu nie każe czegoś zrobić. Cato niespecjalnie lubił psy. Miał rudego kota, Marmoladę, leniwego i tłustawego długowłosego stwora. Automatycznie pouczył ją, że jeżeli nie wykaże się odpowiednim nastawieniem, będzie jej bardzo trudno pracować w jego zespole.
– Jesteśmy dobrze dobraną grupą, więc jeżeli chce pani piec własną pieczeń przy wspólnym ogniu, to nie ma tu pani nic do roboty.
– Nastawienie mam prawidłowe – powiedziała i spojrzała na niego z powagą. – Nie jestem tutaj dla zabawy. I nie przywykłam do pracy z babami.
Cato przyglądał się jej w milczeniu przez pół minuty. W środku aż gotował się z wściekłości.
Kobieta milczała. Pies siedział ze spuszczonym łbem, jakby wiedział, że atmosfera nie jest dobra.
Baby! Nazwała ich babami! Potem złościł się na siebie, że od razu wyłożył karty na stół. Marian Dahle wślizgnęła się do wydziału chyłkiem, bez jego akceptacji, i musiał się z tym pogodzić. Preben Ulriksen był irytujący. Preben z Bærum. Uczciwie mówiąc, brakowało mu go. Rozmawiał z nim, zaproponował mu coś w rodzaju przyjaźni. Preben odmówił. A potem utonął. Ta myśl bolała.Droga do Rikshospitalet zajęła mniej niż kwadrans. Ellen Grue zaparkowała w piętrowym garażu. Rzuciła okiem w lusterko wsteczne i poprawiła ciemne włosy, zanim zamknęła samochód i poszła schodami w górę do głównego wejścia. Zgłosiła swoje dane w recepcji, a potem jasno oświetlonym korytarzem skierowała się ku drzwiom, które prowadziły do Instytutu Medycyny Sądowej w suterenie.
Specyficzny słodkawy zapach śmierci i rozkładu uderzył ją już w przebieralni, gdzie zdjęła swoje ubranie, a włożyła zielone bawełniane spodnie i taką samą górę. Białe kafelki na ścianach wyszorowano na błysk. Gdzieniegdzie na lśniącej powierzchni pozostały prawie niewidoczne smugi proszku. Wyciągnęła ze swojej szafki miękkie płócienne pantofle i naciągnęła na nie niebieskie plastikowe ochraniacze.
Za drzwiami prosektorium dołożyła do tego żółty fartuch, plastikowy czepek i rękawiczki.
Profesor Wangen czekał na nią przy stole w głębi sali. Odłożył na brzeg zlewu niebieską podkładkę do pisania.
– Witaj, Ellen, jak leci?
– W porządku.
Spojrzała na zwłoki na stole. Matowe szyby w oknach wychodzących na tyły budynku szpitala wpuszczały do pomieszczenia szare światło. Świetlówki na suficie były zapalone.
– Elna Druzika. Z Łotwy – zaczął lekarz. – Dwadzieścia trzy lata. Łotewska przyjaciółka zmarłej, która ponoć pracuje w tym samym miejscu, przyszła tu wczoraj na identyfikację z kimś z wydziału prewencji i rozpoznała ją. Oczywiście poprosi pani taktyków z sekcji zabójstw, żeby się z nią skontaktowali. Jej chłopak nie chciał oglądać ciała.
Ellen kiwnęła głową i ponownie poczuła mdłości. Oblała się zimnym potem. Profesor Wangen spojrzał na nią zatroskany.
– Nie jest pani w formie?
– Nie – odparła. – Cały dzień mnie mdli.
– Zanosi się na coś?
– Mam nadzieję, że się w każdym razie nie zaniesie – odpowiedziała z sarkazmem i uśmiechnęła się blado.
Profesor Wangen skinął głową ze zrozumieniem i zaczął opowiadać o swoich ustaleniach.
– Tymczasowy raport z sekcji będzie gotowy dziś po południu. Nie ma oznak gwałtu, prawdopodobnie nie była w ciąży.
Ellen powstrzymała się od komentarza. Młoda naga kobieta na stole prosektoryjnym wyglądała zupełnie zwyczajnie. Brązowe włosy średniej długości odsunięto z bezkrwistej twarzy. Białe ciało, skóra, jak to u zmarłych, o barwie łoju, blade sutki drobnych piersi.
Ofiara miała rozległe uszkodzenia po lewej stronie ciała i na głowie. Została umyta, toteż rany były wyraźnie widoczne. Lekarz poprawił rękawiczki.
– Jest przygotowana do zrobienia zdjęć. Uszkodzenia zostały zdefiniowane. Zebraliśmy fragmenty lakieru i szkło z reflektorów do torebek. Są już opisane. Przejechał ją czerwony samochód.
– Dobrze, wyślemy ten lakier do analizy do Niemiec. Miejmy nadzieję, że potrafią określić, jaki to byl samochód.
– Ma wszystkie uszkodzenia typowe dla potrącenia przez samochód. Połamane nogi, rany na twarzy, rozległe otarcia naskórka na całym ciele i tak dalej.
Ellen potaknęła. Zauważyła, że oprócz tego ofiara ma wyraźne ślady palców na ramionach i sinawe obręcze wokół nadgarstków.
– Tak. I proszę tu spojrzeć – ciągnął profesor, pochylając się nad zwłokami. – Punktowe krwawienia i krwawe podbiegnięcia na szyi. Ktoś ją naprawdę porządnie ścisnął. Tu z boku, gdzie skóra na szyi jest najcieńsza, widać odciski palców. Powstały, zanim zmarła. Tak więc ktoś ją dusił i trzymał za ramiona. Podejrzewam, że był to mężczyzna. Ona prawdopodobnie starała się wyrwać. Potem ten ktoś złapał ją za nadgarstki, żeby uniemożliwić jej ucieczkę. Zaledwie kilka godzin później wpadła pod samochód, bo siniaki nie całkiem dojrzały. Gdyby powstały dobę albo dwie wcześniej, byłyby ciemniejsze.Słońce świeciło prosto w przednią szybę, toteż musiał opuścić wewnętrzną osłonę, żeby ochronić oczy. W samochodzie było tak gorąco, że miał problemy z oddychaniem. W całym ciele czuł dyskomfort, choć miał na sobie tylko dżinsy i podkoszulek na ramiączkach. Wiggo Nyman wcisnął guzik otwierający okno. Napotkał swoje spojrzenie w małym lusterku po wewnętrznej stronie osłony. Szczupła twarz z czujnymi niebieskimi oczami. Na policzku trzy duże blizny po pryszczach. Jasne, niesforne włosy pod niebieską czapką z daszkiem. Westchnął ciężko, przetarł oczy. Włączył kierunkowskaz i skręcił w pobliżu szkoły podstawowej na Lysejordet, po czym zaparkował w tym samym miejscu co zwykle, na początku osiedla domków szeregowych.
Brzeg asfaltu zaczynał się topić. W trawiastych rowach na poboczu roiły się komary. Kilka metrów dalej jakieś dzieci sprzedawały z czerwonego stoliczka domowe ciasta. Dwójka podbiegła do jego samochodu. Wiggo zaciągnął ręczny hamulec, wychylił się przez okno i poprosił, żeby dzieci chwilę poczekały. Musi sobie zrobić przerwę, zanim zacznie. Podreptały z powrotem do stoliczka.
Pachniało olejem, który wlał do silnika wcześniej tego dnia. Miał samochód z najbardziej wypasionym stereo. Johnny Cash śpiewał _Run softly, blue river._ Wiggo prawie nie mógł się obrócić, tak zesztywniał mu kark. Oparł głowę o zagłówek i wpatrzył się tępo w przednią szybę.
Gdyby tylko mógł dziś uniknąć wyjazdu w trasę, byłby to zrobił. Ale szef mu powiedział, że nie ma mowy. Elna poprzedniego wieczoru wpadła pod samochód i została zabita, fakt. Ale Wiggo nie jest chory. Zresztą, kto za niego pojedzie? Tylko on znał na pamięć wszystkie stałe miejsca.
Dokładnie wiedział, który dom ma jaki kolor, czy drzwi są czerwone, niebieskie, czy zielone. I które matki przychodziły z takim to a takim wózkiem w konkretne miejsca. A przecież przy zupełnie jednakowych ulicach stały zupełnie jednakowe domy.
Wziął z osłony deski rozdzielczej paczkę papierosów i wystukał z niej jednego. Przed oczami miał Elnę, a w uszach związane z nią dźwięki. Brzęk noży i widelców w szufladzie ze sztućcami. Szum wody w kranie, gdy wyżymała ściereczkę. Rzucił okiem na zegarek. Od dziesięciu minut wyrabia nadgodziny. Najlepiej, jak się weźmie do roboty. Zgasił papierosa o pudełko i wyrzucił niedopałek za okno. Nacisnął guzik, który włączał sygnał, i wyskoczył z samochodu. Ostry dźwięk dzwonka przejął go do szpiku kości. Dzieciaki od ciast krzyknęły zachwycone i rzuciły się biegiem ku niemu.
Pokrzykiwały z radości, kiedy otwierał oba skrzydła tylnych drzwi i wspinał się do wnętrza. Dźwięk dzwonka szarpał mu nerwy. Musi wyregulować głośność, żeby dało się wytrzymać w środku i nie ogłuchnąć. Uderzyła go fala chłodu pachnącego słodko malinami i miodem. Maluchy podskakiwały, żeby zobaczyć, co on robi. Zdjął trzy kartony lodów. Nazwę „Happy Star” wydrukowano na każdym niebieskimi i różowymi literami z żółtymi gwiazdkami tu i tam. Nie wybierał smaków, po prostu oparł kartony o klatkę piersiową i postawił je na podłodze. Kiedy pomyślał o tym, co się przydarzyło Elnie, dreszcz przebiegł mu po plecach. Nie żyła, była martwa.Raptem wszystko się zmieniło. Musi się nauczyć odsuwać takie myśli. Dawne chwile trzeba zastąpić nowymi. Nie powinien tego rozpamiętywać. Dla wszystkich był silny jak stal. Czuł się, jakby przebywał w wodzie. Jakby oglądał ludzi przez wodę.
Zaczęli napływać klienci. Najpierw dwie młode matki z wózkami, potem małymi grupkami młodzież w drodze ze szkoły do domu, kilku chłopców, cztery dziewczynki i samotny staruszek o lasce.
– Boże, jak gorąco – powiedział i zdjął krawat.
Wiggo zeskoczył z samochodu i podszedł do kabiny, żeby wyłączyć sygnał. Przez głowę przebiegały mu obrazy. Poczuł się pobudzony i rozdrażniony. Niechby klienci kupili to, po co przyszli. Wtedy będzie mógł zatrzasnąć tylne drzwi, odjechać i rozładować samochód. A potem pojedzie prosto do matki i brata w Maridalen i opowie im, co się stało z Elną. Przez telefon nie umiał. Znaleźć się w domu u matki i brata – tylko o tym teraz myślał. Oczami duszy widział biały dom z obłażącą ze ścian farbą, dwie czerwone stodoły, wybieg dla kotów, kuchnię i wiklinowe meble pod dębem. Musiał zatrzymać ten obraz, żeby przetrwać. Wyobraził sobie leśny piaszczysty dukt, mnóstwo dzikich kwiatów na poboczach. Pola zielone i porośnięte żółtym rzepakiem przeplatające się jak w patchworku. I te wysokie klony przy wjeździe do lasu. Najbardziej chciałby po prostu zasnąć i pozbyć się wszelkich myśli.
Kiedy jedna z młodych matek spytała, który rodzaj lodów by jej polecił, nie odpowiedział od razu. Jeżeli ludzie nie potrafią się zdecydować, to jest im wszystko jedno. Gdy powtórzyła pytanie, odparł, że malinowe są dobre. Jednak kobieta dalej przyglądała się zdjęciom lodów na patyku umieszczonym na drzwiach, nie umiejąc podjąć decyzji. Poprosił następnego klienta z kolejki.Cato Isaksen patrzył zirytowany, jak nad parapetem pobłyskuje, latając w tę i z powrotem, bzycząca mucha. Drzwi otworzyły się z hukiem. Stanął w nich Roger Høibakk.
– Dzwoniła Ellen – powiedział. – Ta młoda kobieta w Alnabru to prawdopodobnie zabójstwo.
Cato Isaksen skinął głową i zaprosił go do środka.
– Co o niej właściwie sądzisz? – zaczął.
– O tej kobiecie z Alnabru?
– Nie.
– O Ellen?
– Nie, o Marian Dahle oczywiście.
Roger uśmiechnął się krzywo i opadł na krzesło.
– Mówiłem, że to hormonalny ładunek wybuchowy. – Uśmiechnął się, wyjął z kieszeni grzebień i przejechał nim po włosach.
– Reszta ją lubi. Randi, Asle... Wydaje mi się, że Ellen też.
– Ale racja jest po twojej stronie, szefie. Na mnie robi wrażenie niezdefiniowanego zakłócenia.
– Nazwała nas babami. – Cato Isaksen cisnął trzymane w dłoni pióro, aż potoczyło się po blacie. – Rozwali nam tu całą robotę. Uśmieszek wykrzywił wargi Rogera.
– W tym punkcie ma w gruncie rzeczy rację. Sekcja zabójstw rzeczywiście zbabiała. Poczekaj, aż pensje skoczą na przyzwoity poziom, a chłopaki wrócą. Tak na marginesie, złożyłem wczoraj ofertę kupna mieszkania, ale go nie dostałem.
– Pensje nie skoczą na przyzwoity poziom.
Cato wstał. Promień słońca ogrzał mu dłoń.
– Ile dawałeś?
– Dwa miliony dwieście.
Cato przyjrzał się koledze, westchnął. Otworzył okno i wypuścił bzyczącą muchę.
– Do diabła! Nie ma mnie kilka tygodni, kiedy wracam, wszystko tu stoi na głowie. Spróbuję chyba podejść do tego trochę z dystansem.
Roger przyglądał mu się bacznie.
– No, powinieneś podejść do tego trochę z dystansem. Zresztą, zapomniałem ci powiedzieć... Chodzą plotki, że dostaniemy do zespołu jeszcze kogoś.
– Kto tak mówi?
– Plotki, powiadam. – Roger wzruszył ramionami.
W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Roger obrócił się bokiem i odebrał.
Cato czuł ukłucia igiełek frustracji. Miał już tego dość.
– Nie łapię, o co chodzi szefowej wydziału – mruknął. – Jeżeli Ingeborg Myklebust chce się mnie pozbyć, to stanie się wedle jej woli.
Roger Høibakk patrzył zdumiony, jak Cato rusza do drzwi i pod pełnymi żaglami pruje korytarzem.
Czy chce go zdegradować? Minął pędem dwójkę kolegów, nawet się z nimi nie witając. Dość tego. Powietrze w korytarzu było gorące i suche. Mdlący zapach szarego mydła prawie wywietrzał.
Jeżeli taki był jej plan, jest gotów odejść, myślał z zawziętością. Dostanie, czego chciała.
Zapukał krótko w oszklone drzwi pokoju szefowej wydziału, otworzył je z impetem i wszedł. Ingeborg Myklebust obróciła się na fotelu, poprawiła rude włosy, zdjęła okulary i spojrzała na niego pytająco.
– Siadaj – powiedziała, ale Cato zignorował zaproszenie.
– Nie ma potrzeby – prawie burknął. – Mam tylko małe pytanie. Wieść niesie, że mamy dostać jeszcze kogoś do zespołu. Czy to prawda?
Ingeborg Myklebust skinęła potakująco.
– Tak, dostaliśmy dodatkowe środki.
– A więc to prawda?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.