Mira. Kobieta światowa - ebook
Mira. Kobieta światowa - ebook
Mira Michałowska z domu Zandel (1914–2007) – polska pisarka, dziennikarka, satyryczka i tłumaczka literatury amerykańskiej, m.in. powieści Ernesta Hemingwaya, Sylvii Plath, Bernarda Showa czy Joan Didion. Na podstawie jej książki powstał kultowy dla kilku pokoleń serial "Wojna domowa".
Pisała powieści, książki dla dzieci, felietony, opowiadania oraz sztuki teatralne, po polsku i po angielsku. Wprowadziła do Telewizji Polskiej program Tele-Echo. Zaczynała pisać w latach pięćdziesiątych dla „Przekroju” a kończyła na pisaniu do „Twojego Stylu”. Żona ambasadora, intelektualistka mówiąca kilkoma językami, zaprzyjaźniona z pisarzami, politykami, krótko mówiąc: kobieta światowa. Jednocześnie przez całe życie cierpiała na depresję i PTSD, bowiem cała jej rodzina zginęła w zagładzie. Monika Ksieniewicz-Mil kreśli wnikliwy portret tej niezwykłej postaci, wyraźnie zaznaczając tło epoki, okresu wojny i czasów komunizmu w Polsce, pokazując, że historia nigdy nie jest czarno-biała.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-225-3 |
| Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Julian Barnes, Papuga Flauberta, tłum. Adam SzymanowskiTRENING DZIENNIKARSKIEGO UWODZENIA
Wchodzę do reprezentacyjnej kamienicy przy alei Szucha, ruszam po schodach w górę, zatrzymuję się na półpiętrze, żeby złapać oddech, i po chwili dzwonię do drzwi. Mam potworną tremę. Niby idę tylko po autograf, ale też w odwiedziny do autorki mojej ulubionej książki – jestem ciekawa, jak żyją takie sławy i co od niej usłyszę. W myślach powtarzam pytania do wywiadu, który chciałam wysłać do szkolnej gazetki. Może już wtedy uaktywnił się we mnie gen reporterski?
Nie pamiętam, czy otworzyła ona, chyba ktoś inny. Z przejęcia niewiele zarejestrowałam podczas mojej pierwszej wizyty u Miry. Mieszkanie było duże, pełne korytarzy i urządzone ciemnymi meblami, w środku nawet za dnia panował półmrok. W głębi ktoś się krzątał, ale nie mam pojęcia kto – wstydziłam się zapytać. Miałam dziewiętnaście lat, Mira Michałowska osiemdziesiąt jeden.
Zawsze siadałyśmy w salonie, a ona wyciągała ozdobne pudełko z ciasteczkami, mówiła, że woli twarde herbatniki, bo „lubi sobie pochrupać”. Ja też lubiłam, chrupałyśmy więc wspólnie, a ja trajkotałam o swoim nastoletnim życiu. Chyba tylko raz zawołała mnie do kuchni, żebym pomogła przynieść imbryk z herbatą. Największe wrażenie zrobił na mnie oprawiony w ramkę rękopis Juliana Tuwima, fragment Kwiatów polskich, które przepisywała mu w Nowym Jorku na maszynie.
– Rzadki rodzaj talentu i niesamowicie skromna osoba – powiedziała o nim Mira. Dla mnie zabrzmiało to mniej więcej jak: „Byłam na Księżycu, podobało mi się”.
Była dla mnie kimś wyjątkowym – postacią z telewizji, z książek i czasopism, dziennikarką, pisarką, tłumaczką. Ikoną znającą sławnych poetów, menedżerką kultury, legendą piszącą do „Przekroju” czy autorką scenariusza Wojny domowej, a nie partnerką do rozmowy. Co ja jej mogłam wtedy powiedzieć? Co najwyżej pożalić się na swój los najstarszej z wielodzietnej rodziny, podczas gdy ona była sławna – każdy z pokolenia lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wychował się na nadawanych w kółko w telewizji powtórkach Wojny domowej. Starsi przysłuchiwali się kulturalnym rozmowom w „Tele-Echu”, relaksowali się, oglądając w Teatrze Sensacji „Kobra” sztuki w jej tłumaczeniu.
Kiedy szukałam materiałów do książki, odnalazłam kolejną Mirę – już nie tylko akuszerkę projektów literackich i kulturalnych, ale też autorkę publikującą pod kilkoma pseudonimami. Wcześniej wiedziałam jedynie o Marii Zientarowej, bo moje wydanie Wojny domowej z lat dziewięćdziesiątych zostało opublikowane pod tym pseudonimem, choć prawdziwe imię i nazwisko autorki pojawiło się na okładce w nawiasie.
Książki miały wówczas niewyobrażalne jak na dzisiejsze czasy nakłady – sto, dwieście tysięcy, które rozchodziły się na pniu. Książki (słowniki, encyklopedie) były nawet na kartki¹! Dziś o tytułach z taką sprzedażą pisze się osobne artykuły, bo przeciętny nakład według danych Biblioteki Narodowej wynosi dwa tysiące czterysta egzemplarzy. Z kolei nakład „Przekroju”, do którego Mira pisała felietony, w zależności od koniunktury politycznej wahał się od trzystu do pięciuset tysięcy, a w czasach największej świetności osiągał aż siedemset tysięcy! Tak wiele czytelników i czytelniczek, do których puszczało się oko, jednocześnie wyprowadzając w pole cenzora – to była dopiero sztuka. A Mira była w niej mistrzynią. Jako żona dyplomaty mogła pozwolić sobie na więcej, o wiele więcej niż przeciętny Kowalski, a jej poczucie sprawczości było wręcz zaraźliwe. Podczas naszych spotkań zawsze zachęcała mnie do różnych aktywności i podsuwała nowe pomysły, poszerzała moje horyzonty. Podobało jej się, że chcę zostać dziennikarką.
Kilka wizyt u niej i byłam oczarowana Mirą jako osobą, tak samo jak pisarką. Miała naturę uwodzicielki i chętnie poddałam się jej urokowi, nie podejrzewając nawet, że stoją za tym socjotechniki wykorzystywane w dyplomacji. W tym też była mistrzynią.
– Patrz dookoła – zachęcała. – Wszędzie są ciekawi ludzie, nowe możliwości, wystarczy tylko otworzyć usta i zacząć rozmawiać. Tak jak podeszłaś do mnie wtedy na wieczorku poświęconym Tyrmandowi.
Właśnie tak poznałam Mirę – stremowana podeszłam do niej na spotkaniu literackim w kawiarni Czytelnika. Był rok 1995, ja uczennica, ona celebrytka, autorka telewizyjnego hitu. Siły były nierówne, ale nawet trema mnie nie powstrzymała. „Jak by pani zobaczyła mój rozpadający się egzemplarz, uwierzyłaby pani, że to moja ukochana książka! Gdybym wiedziała, że pani tu będzie, wzięłabym go ze sobą i poprosiła o autograf!” – zapewniałam gorąco, a ona przyjęła moją adorację z rozbawieniem i z lekkim przekąsem zaproponowała, żebym wpadła kiedyś do niej po autograf. Ze szczęścia zaszumiało mi w głowie.
W jej salonie wszędzie leżały książki. Nie tylko ułożone normalnie, leżały też poziomo, między porcelanowymi figurkami i durnostojkami czy w charakterze podpórek dla cenniejszych przedmiotów.
– Czytaj teraz jak najwięcej, bo kiedy będziesz miała dzieci, nie będzie na to czasu – powiedziała, dając mi w prezencie kolejną książkę.
Dlaczego akurat te słowa tak dobrze zapamiętałam? Byłam najstarsza z szóstki rodzeństwa, pomagałam w opiece nad młodszymi i w wieku piętnastu lat przysięgałam sobie, że nigdy nie będę mieć dzieci.
– Zawód dziennikarki jest świetny: pisać można wszędzie, w redakcji jest na to za głośno – mawiała i chwaliła moją decyzję o studiowaniu dziennikarstwa: – Łatwo pogodzić z macierzyństwem i posiadaniem rodziny.
Dziś – prawie trzydzieści lat później – świetnie rozumiem, co chciała mi przekazać i co jednocześnie miał na myśli jej syn Piotr, kiedy wspomniałam, że Drobne ustroje i Wojna domowa to moje ulubione książki i czytam je przynajmniej raz w roku. Powiedział wtedy, że wraz z bratem wcale nie byli ani tacy zabawni, ani tacy inteligentni jak ich literackie alter ego, bo większość Mira zmyśliła. Choć z ich życia Mira też czerpała pełnymi garściami. Zastanawiam się, jak udawało jej się to wszystko zapamiętać i spisać. Sama jako matka mam na podorędziu telefon komórkowy z edytorem tekstu, a tego nie robię!
A jaką matką była Mira? Z rozmów z jej synami wiem, że bardzo dbała o ich rozwój kulturalny i intelektualny, niekoniecznie o stopnie i czerwone paski na świadectwie, a później razem z mężem wypchnęła ich na Zachód, żeby mieli lepszy start w życiu. Jako rodzina zapłacili za to ogromną cenę, bo nie widywali się tak często, jak by chcieli. Dziwiłam się, że Mira nie lata do nich na każde święta, właściwie nie mogłam tego pojąć, bo w mojej rodzinie pielęgnowanie więzi było zawsze bardzo ważne. Zresztą nasze domy bardzo się od siebie różniły – Mira nie umiała gotować, jej dzieci zasypiały przy stukających klawiszach maszyny do pisania, w salonie bywał sam Rostropowicz, na ścianach wisiały prawdziwe dzieła Franciszki Themerson – nie reprodukcje, jak u mnie.
Doskonale pamiętam charakterystyczną barwę jej głosu i to „r”, które w Paryżu zapewne brzmiało autentycznie. Wciąż wyraźnie widzę jej wyprostowaną sylwetkę, starannie uczesane włosy, sukienkę podkreślającą kolor oczu i pasek odcinający talię. Jako nastolatka ubierałam się w sukienki worki ze sklepów indyjskich, a długie włosy wiązałam w kok. Gdy dziś patrzę na nasze wspólne zdjęcia – ja, nieopierzony podlotek, i ona, kobieta światowa – mam wrażenie, że wyglądałam na dużo starszą, za to Mira była wiecznie młoda. Nic dziwnego, że wzbudzała zazdrość koleżanek – szyła stroje u samej Jadwigi Grabowskiej, twórczyni Mody Polskiej, w czasach, gdy Zachód zachłystywał się niegniotącym się nylonem. Zresztą zazdroszczono jej nie tylko wyglądu – przez długi czas była obiektem powszechnej zawiści, z czego pewnie zdałaby sobie sprawę dopiero, gdyby przeczytała te wszystkie donosy „życzliwych” i notatki służbowe pisane przez agentów. Nigdy tego nie zrobiła, najwyraźniej wystarczyło jej, że przez niemal całe dorosłe życie podsłuchiwała ją bezpieka i inwigilowały służby wywiadu różnych państw. O tym akurat dobrze wiedziała i nawet potrafiła się z tego śmiać. A śmiała się często. Pamiętam, że prawie każde zdanie kończyła zabawną anegdotą, celną puentą czy śmiesznym komentarzem. Jej inteligencja i sarkastyczny humor tworzyły znakomity duet. Z powodzeniem zastąpiłaby Irenę Dziedzic w słynnym „Tele-Echu”, programie, który dla niej stworzyła, albo zagrała Matę Hari. Why not? – jak wielokrotnie sama pytała, gdy nie miałam do czegoś przekonania.
Dostałam od niej kilkanaście książek, większość to jej przekłady z języka angielskiego. Była świetną tłumaczką: sumienną, obłożoną zagranicznymi słownikami idiomów i listami znajomych osób zza granicy, z którymi konsultowała frazy. Sama miała dzięki temu ubaw i przyjemność – o ciekawych autorach i perypetiach z tłumaczeniem ich dzieł pisała nie tylko do przyjaciół, ale również do „Literatury na Świecie”. W jednym z jej tłumaczeń Agathy Christie pojawia się… gospoda Pod Serem Tylżyckim.
To ona namówiła mnie na nowo otwarty amerykański kurs dziennikarski. „Trzeba szukać możliwości i łapać okazję” – powtarzała. Łapać okazję. Ale co to znaczyło? Ona w moim wieku konspirowała z komunistami, a ja się bałam, że moja znajomość języka angielskiego nie wystarczy, żeby zrozumieć wykład dziennikarza z „The Washington Post”!
To ona podsunęła mi pomysł na to, jak zdobyć pieniądze na kurs. Powiedziała, że mam iść na spotkanie autorskie Jacka Kuronia.
– Potraktuj to jako wyzwanie, dziennikarskie zadanie. Uwiedź go słowami. – Przyznam, że dziś taką radę przyjęłabym jako kontrowersyjną. – Zadaj mu jakieś pytanie haczyk, które będzie musiał rozwinąć, albo podejdź po spotkaniu i porozmawiaj na osobności. Podejdziesz tak samo jak do mnie i powiesz mu o tym kursie. I żadnego „ale”. Na kolejnej wizycie wszystko mi opowiesz. Na kursie będziesz miała podobne ćwiczenia, typu wywiad ze sławną osobą. Będziesz miała trening uwodzenia dziennikarskiego. Kuroniowi powiedz, że w końcu dziennikarstwa będą uczyć zachodni profesjonaliści, którzy nie wiedzą, co to cenzura. Na pewno da ci pieniądze! – Roześmiała się.
Poszłam na tamto spotkanie, podeszłam do Kuronia i… rzeczywiście, Mira miała rację. Trening uwodzenia dziennikarskiego, o którym mówiła, okazał się później bardzo przydatny, szczególnie gdy przeprowadzałam wywiady ze sławnymi osobami.
Co za ironia losu, że to właśnie dzięki Mirze, szkalowanej za bycie PRL-owską ambasadorową czy sowiecką szpieżką, poznałam ikonę Solidarności! Dzięki tej dwójce zmieniło się moje życie – przerzuciłam się z dziennikarstwa na filozofię („Masz teraz czas, żeby zgłębić coś gruntownie, a dziennikarką możesz zostać zawsze” – przekonywał Kuroń i jak się później okazało, miał rację), zaczęłam zastanawiać się nad tym, dlaczego o Simone de Beauvoir mówi się na zajęciach „kochanka Sartre’a”, zainteresowałam się koncepcją płci społeczno-kulturowej, pracowałam w rządowych komórkach do spraw równości, zwiedziłam służbowo cały świat, byłam dyplomatką podczas pierwszej polskiej prezydencji w Radzie UE i zabrałam głos w imieniu minister Jolanty Fedak na sesji Komisji ds. Statusu Kobiet w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. Później, kiedy skończyłam moją przygodę z rządem, odświeżyłam dyplom dziennikarski i zaczęłam szlifować warsztat, a teraz… Teraz jestem winna światu opowieść o tym, jak niezwykłą postacią była osoba, która zmieniła bieg mojego życia.
Gdyby Mira wiedziała, że postanowiłam napisać jej biografię, nie byłaby zadowolona. Podejrzewam, że wieść o książce przyjęłaby z pokerową twarzą dyplomatki, a podczas kolejnych wizyt opowiadałaby niestworzone historie, których nie miałabym jak zweryfikować. Zawsze płynnie przechodziła z roli dziennikarki do roli pisarki, a obycie w pracy za granicą i w dyplomacji nauczyło ją sztuki kamuflażu.
– Mam w stosunku do siebie wystarczająco dużo krytycyzmu – mówiła. – Nic na mój temat mnie nie zaskoczy.
Mnie przy pisaniu tej opowieści zaskakiwała wiele razy.
Mój obraz Miry stopniowo się zmieniał. Wciąż byłam nią zafascynowana, ale zaczęłam zauważać rysy na cokole. Dokumenty z polskich i międzynarodowych archiwów czytałam zdumiona tym, jak ogromny elektorat negatywny miała – jaką zawiść budziła w ludziach, cokolwiek robiła albo czego nie robiła. Zastanawiam się też, dlaczego nie mówiła mi o tak wielu rzeczach, o których dowiedziałam się dopiero, szperając w dokumentach i stenogramach podsłuchiwanych rozmów. Przecież mogła mi się pochwalić, że wydrukowała opowiadanie w „New Yorkerze”! Mogła pokazać mi artykuły, jakie pisali o niej dziennikarze w zachodniej prasie. Mogła powiedzieć, że jest z pochodzenia Żydówką. Że jej rodzice się rozwiedli, że matka była hazardzistką, że ukochany brat zaginął bez wieści.
Nie zrobiła tego jednak, przemilczała znaczną część swojego życia. Mnie i światu pokazywała jedynie maskę Miry – maskę, za którą skrywała ogromny ból.
Zaglądałam pod nią wiele razy, kiedy szukałam materiałów do tej książki. Patrzyłam na prawdziwą twarz Miry Michałowskiej i nie mogłam wyjść ze zdumienia, że to jest ta sama osoba, do której tak często wpadałam. Pisarka, dziennikarka, autorka scenariuszy, menedżerka kultury, tłumaczka, dyplomatka, podejrzewana o bycie tajną agentką – sowiecką i amerykańską, matka, żona, ambasadorowa. Która z tych ról była jedynie maską, wybraną przez nią albo narzuconą jej przez los, a która pokazywała prawdę o Mirze?
– Tłumacz musi na nowo dzieło stworzyć – mówiła, dając mi swój przekład Ragtime’u E.L. Doctorowa. – Musi napisać książkę od nowa, tylko w języku, na który tłumaczy.
Ta biografia jest moją opowieścią o Mirze. Dla mnie ta historia zaczęła się ponad trzydzieści lat temu, podczas naszych spotkań w jej warszawskim mieszkaniu. Obraz Miry zmieniał się w trakcie zbierania materiałów i rozmów z bliskimi jej osobami. Próbuję w tej książce zrozumieć jej fenomen i wskrzesić pamięć o niej, bo dziś niewiele osób pamięta o Mirze Michałowskiej, choć chyba wszyscy nadal czytają Szklany klosz Sylvii Plath w jej przekładzie, a ci powyżej czterdziestki na pewno kojarzą Wojnę domową. Jest to też forma osobistego pożegnania z kimś, kto tak bardzo wpłynął na moje życie.
Miałam niezwykłe szczęście, że ją poznałam.