Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mirabelium. Pierwsze Ogniwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mirabelium. Pierwsze Ogniwo - ebook

Nadchodzą Ponure Dzieje…

Detektyw Mojmir Lupej z zasady nie lubi świąt – rodzą kłopoty. Nie jest więc zaskoczony, gdy w Noc Kupały zostaje wyrwany ze snu. Zgodnie z rozkazem stawia się na Placu Festiwalowym, a tam odkrywa, że córka hrabiego Werkusa de Vott została zamordowana.

Kiedy podejmuje się rozwiązania skomplikowanej zagadki, nie podejrzewa, że będzie to jednocześnie najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna sprawa w całej jego karierze. W trakcie jej prowadzenia przekonuje się, jak szybko z myśliwego można stać się zwierzyną. Do tego musi zmierzyć się z wyzwaniem rzuconym przez przędące nici losu Rodzanice i wejść do jedynego miejsca w całej krainie, którego progu przekraczać mu nie wolno… Czy uda mu się wyjść z tego cało i rozwiązać sprawę morderstwa Adrianny de Vott?

„Mirabelium” to pełna intryg opowieść przesiąknięta mistyczną aurą. Angażuje czytelników w niezwykłą zagadkę kryminalną i wprowadza ich do pełnego magii oraz fantastycznych istot świata, nad który stopniowo nadciąga zagłada…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-141-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SEN PIERWSZY

– Dzień dobry, kochanie. – Ciepły głos kobiety przygotowującej posiłek wydał się Mojmirowi dziwnie znajomy. Piękne, nad wyraz gęste blond włosy sięgały jej aż do pasa. Zapach piekących się baranich kiełbasek z cebulą wypełniał pomieszczenie smakowitym aromatem. Mojmir czuł zawroty głowy. Ostrożnie, jakby w półśnie, zataczając się na boki, doczłapał do stołu. Z trudem odsunął masywne dębowe krzesło i opadł na nie bezwładnie. Spod na wpół przymkniętych powiek obserwował, jak kobieta z kocią zwinnością krząta się po kuchennej części Dolnej Izby. Wiedział, że coś do tej dziewczyny czuje. Nie potrafił jednak określić, jakie emocje wzbudza w nim ta z pozoru delikatna osóbka. Była mu niezbędna i obojętna zarazem. Jak ktoś, bez kogo nie potrafiłby żyć i z kim nie może sobie wyobrazić tego wspólnego życia. Lekko niczym baletnica przeskakiwała z nogi na nogę. Kiedy stała na palcach, wydawało się, że nic nie waży. Zwiewna, ledwo zakrywająca pośladki bladobłękitna halka wykończona koronką z motywem jeżyn otulała jej ciało niczym mgła lub czar jakowyś. Mojmir się wzdrygnął. Nie lubił magii. Ponadprzeciętna wrażliwość sprawiała, że aura przynosiła mu wyłącznie trudny do wyobrażenia ból.

– Dobrze, że wstałeś, zaraz będzie śniadanie. Poczekaj, naleję ci piwa na miodzie. – Złapała duży antałek i ulubiony, ciężki mosiężny kufel Mojmira. Postawiła go na blacie obok pieca. Mojmir wciąż bacznie ją obserwował. Cały czas była odwrócona do niego plecami. Zwrócił uwagę na jej włosy lśniące tysiącami słonecznych refleksów. Ciągle stojąc na palcach, pochylała się nad blatem. Gdy skończyła napełniać kufel tak, że gęsta białokremowa piana wystawała wysoko ponad brzeg, odstawiła antałek.

– Wczoraj miałeś ciężki dzień, zaraz ci się poprawi. – W jej głosie detektyw wyłowił nutkę śmiechu. Usilnie próbował sobie przypomnieć, co wczoraj robił. Nie mógł. – Cieszę się, że niedługo znowu będziemy razem – powiedziała pewnie. Mojmir przez chwilę zastanawiał się, co ma na myśli. Jej dźwięczny głos, choć pozornie miły i życzliwy, wzbudzał w nim lęk. Kobieta objęła kufel dłońmi i ostrożnie go podniosła. Mojmir zauważył, że już nie stoi na palcach. Miał wrażenie, że czas zwalnia, a powietrze w pomieszczeniu wibruje. Ważąc każdy ruch, zaczęła się odwracać. Sekundy wydłużały się bezlitośnie… Nagły huk perunowej błyskawicy wdzierający się brutalnie do sypialni wyrwał zlanego zimnym potem Mojmira ze snu…ROZDZIAŁ I

Kołatka ciężkich drewnianych drzwi zagrzmiała metalicznie, zagłuszając cykanie świerszczy i rechot żab. Jej złowrogi stukot niósł się przez ciemność nocy głuchym krzykiem. Ustał jednak równie szybko, jak się pojawił. Przed wejściem stał mężczyzna w średnim wieku. Twarz miał szczupłą, pociągłą, włosy krótkie, wygolone po bokach. Wydatny orli nos łamał przyjemne dla oka rysy, dodając im charakteru i zadziorności. Przybysz ubrany był jak ktoś, kto wraca z dalekiej podróży. Mocny, brązowy, lekko przetarty i przybrudzony skórzany kaftan z licznymi kieszeniami spięty był po bokach solidnymi stalowymi klamrami. Czarne spodnie z bydlęcej skóry sprawiały wrażenie drogich, i takie były, choć jegomość nie kupił ich – wygrał w Dwie Dole. Buty nosił wysokie, podobne do tych, jakie mieli drużynni, jednak nieco lżejsze, wygodniejsze, mniej sztywne, choć nie mniej wytrzymałe. Przez ramię przewieszona na szerokim pasie była torba, zamknięta niewielką kłódką. Od kłódki biła bardzo delikatna, widoczna jedynie nocą, zielonkawa poświata, kontrastująca z rzadko spotykanym, spektakularnie jasnym odcieniem niebieskich oczu właściciela. Zasuwka w drzwiach przesunęła się, piszcząc przeraźliwie niczym mysz żywcem obdzierana ze skóry dla zabawy przez bezdomne sieroty.

– Kto? – zarzęził chrapliwy, nieprzyjemny głos wartownika.

– Otwieraj – odpowiedział mężczyzna beznamiętnie. Wiedział, że go znają. Bywał tutaj częściej, niż by chciał.

Klucze zadzwoniły, dźwięk otwieranych zamków ponownie zakłócił nocną ciszę, chrzęszcząc i zgrzytając. Pyzate, srebrzyste oblicze Lunarisa wędrującego po niebie schowało się za chmurami, z których powoli zaczynały spadać pierwsze ciężkie krople zbliżającej się letniej burzy. Na ułamek sekundy perunowa błyskawica rozświetliła ciemność nocy, a gwałtownie zrywający się wicher przyniósł z oddali zapach deszczu i skoszonej na łąkach trawy. Żaby i cykady, jakby na rozkaz wydany przez bóstwa, zamilkły zupełnie. Drzwi otworzyły się szeroko. Mężczyzna wszedł bez słowa do środka. Dziedziniec niewielkiej baszty zwanej „Jajeczną” miał kształt okręgu. Baszta cieszyła się wyjątkowo ponurą sławą, zarówno w grodzie, jak i całym królestwie. Jak sugerują opowieści, więźniowie, których zabrano do wnętrza, nigdy nie opuszczali jej przez drzwi. Przybysz wiedział, że to nie tylko plotki. Ich martwe – choć nie zawsze – ciała wrzucano zazwyczaj do studni, stojącej na samym środku dziedzińca, otoczonej wysokim na dwie stopy murkiem. Wyłożona śliskim kamieniem posadzka połyskiwała złowrogo w świetle pochodni. Zdarzało się, że z Otchłani – bo tak nazywano studnię – dało się słyszeć jęki umierających w jej odmętach straceńców, którym – jakimś okrutnym zrządzeniem Doli, kaprysem Rodzanic lub własnym uporem – udało się przeżyć tortury i upadek na dno. Ich okaleczone ciała służyły wtedy za żywy posiłek dla szczurów i wszelkiego plugastwa żyjącego w kanałach. Zbyt słabi, by się bronić, zbyt silni, by umrzeć, godzinami pożerani żywcem cierpieli niewysłowione męki. Ich zmaltretowane ciała w końcu postanawiały uwolnić ich dusze, by Jaźń mogła unieść się do Wyraju w objęcia Peruna i w przyszłości powrócić w kolejnym wcieleniu. Tchnienie natomiast by mogło zstąpić do Nawii i spocząć na wieki w przepotężnych boskich objęciach Welesa, odzyskując spokój po pełnym cierpień życiu.

– Jest u siebie – oświadczył wartownik, mieląc obleśnymi wargami uschłe źdźbło turzycy.

Jegomość spojrzał na niego ze wstrętem, którego nawet nie próbował ukrywać. W milczeniu, omijając szerokim łukiem Otchłań, skierował się w stronę drewnianych schodów wiodących na górną kondygnację budynku po drugiej stronie dziedzińca. Z okna biło jasne światło, zbyt jasne jak na możliwości świec. Kolejne stopnie skrzypiały boleśnie z każdym krokiem, zupełnie jakby kroki wędrowca sprawiały im ból. Gdy dotarł przed drzwi, usłyszał ciche jęki. Bez wahania nacisnął klamkę i wszedł do środka. Sala była duża, przestronna i jasna. Na prawo od wejścia stało czarne, dębowe, masywne biurko. Schludnie poukładane szpargały sprawiały wrażenie, jakby każde miało z góry przypisane miejsce. Pod ścianami, pełne ksiąg, dokumentów i teczek z aktami, uginały się regały i półki z drewna koloru czerwonego. Obok biurka stał duży, drewniany i – jak przypuszczał przybysz – ciężki sejf z metalowymi okuciami. Na samym środku biurka stał wysoki, lipowy posążek Welesa. Po drugiej stronie pomieszczenia, pod przeciwległą ścianą, umieszczone było ogromne łoże. Łoże, którego nawet wysoko urodzeni panowie by się nie powstydzili. Cztery złote, bogato zdobione kandelabry dawały zbyt dużo światła, by można uznać je za prawdziwe. Bez wątpienia były magiczne. Mężczyzna wiedział, że magia w oczach pani tego miejsca uchodziła za sztukę piękną i wartą każdej ceny. Na łóżku bez cienia skrępowania kochały się dwie kobiety. Obie zjawiskowo piękne. Obie zauważyły obecność gościa i żadna nie zamierzała reagować, a tym bardziej przerywać. Jedna bez wątpienia była rusałką, druga, choć miała w sobie głównie ludzką krew, nie była w stanie ukryć domieszki rusałczego światła.

– Witaj Marcel, dołączysz? – zapytała jedna z kobiet, ta, która wiodła prym. Ta, której światło rusałek stanowiło tylko część aury. Głos miała spokojny, miękki i przyjemny, choć stanowczy i silny.

– Tobie można odmówić? – zadrwił. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, ale tak, by to zauważył.

– Jak zwykle dowcipny i jak zwykle zaraz będzie tego żałował – skwitowała. – Można, choć to dość ryzykowne. Trafiła mi się godna przeciwniczka… – rzekła, wskazując skinieniem głowy na tę drugą, już wijącą się u jej stóp. Mężczyzna położył swoją torbę na brzegu biurka szefowej. Wiedział, że Nuria Otra nie jest kobietą, której można się sprzeciwiać. Wiedział też, że sprzeciw zawsze obejmował dość poważne ryzyko trwałego uszkodzenia ciała, a w ekstremalnych przypadkach mógł kosztować nawet życie śmiałka.

– Nuria… dopiero wróciłem… – jęknął, przesadnie manifestując zmęczenie.

– Żartuję, głupcze! Usiądź, załatwimy interesy, później… inne interesy… – Agentka nie kryła rozbawienia. Pocałowała towarzyszkę w czoło i zaczęła wstawać. Choć nie raz widział ją nagą, zawsze robiła na nim niesamowite wrażenie. Długie i smukłe nogi, krągłe biodra, imponująca talia i spore piersi, przyozdobione dużymi, ciemnymi sutkami, w połączeniu z raczej delikatnymi dziewczęcymi rysami twarzy i krótkimi, modnie wymodelowanymi czarnymi włosami dawały mieszankę, przy której po prostu nie było można pozostać obojętnym. Marcel przełknął ślinę i odwrócił wzrok, starając się nie gapić zbyt natrętnie. Szefowa służb specjalnych narzuciła na ramiona czarny, prześwitujący, koronkowy peniuar i kręcąc zalotnie biodrami, podeszła do mężczyzny. Przymilając się niczym kotka, potarła lekko zadartym noskiem o jego orli kinol.

– Pachniesz podróżą. – Spojrzała na niego wyraźnie zadowolona. – Dobrze, że już wróciłeś. – Ze skraju biurka wzięła torbę z wiedźmią kłódeczką i nadal kręcąc biodrami, odeszła, by usiąść na swoim miejscu. Rozsiadła się wygodnie w ogromnym fotelu, zarzucając zgrabne nogi na biurko. Torbę z raportami położyła na środku, przed posążkiem Welesa. Nie było tajemnicą, że jest jego gorliwą wyznawczynią, i to tego boga upatrzyła sobie jako swojego ulubionego. Choć sama wiedźmą nie była, nie przeszkadzało jej to, by magię i sztuki tajemne szanować i w ograniczonym zakresie korzystać z ich dobrodziejstw. Używała rozlicznych amuletów i eliksirów, w które zaopatrywała się w tylko sobie znanych źródłach. Potrafiła też wykonać kilka uroków i posługiwać się łatwiejszymi zaklęciami, głównie takimi, które w jakiś sposób mogły pomóc w trakcie przesłuchań i szeroko rozumianej pracy szefowej Wszeborskich Sił Specjalnych. Kobieta sięgnęła do lekko uchylonej szuflady…

– Masz, wypij ją – poleciła surowym tonem. Już bez uśmiechu podała przybyszowi czarną fiolkę z gęstym jak smoła eliksirem.

– Nie potrzebuję tego. – Zirytował się.

– Potrzebujesz! To tylko Czarny Syrop. Doda ci animuszu na kilka godzin i pomoże zebrać myśli.

Marcel nie lubił eliksirów. W przeciwieństwie do alkoholu mąciły mu w głowie. Tracił czujność. Fiolka, którą opróżnił na polecenie Nurii, zawierała jednak miksturę, która niemal natychmiast dodała mu sił i usunęła zmęczenie po długiej podróży.

– Gdzie ty to kupujesz? U wędrownych trucicieli? – Otrząsnął się, bo choć eliksir zadziałał wspaniale, smakował jak siki Topielca.

– Oczywiście, i to u najlepszych w całym Mirabelium. – Kobieta spojrzała na podwładnego z wyższością.

– Oczekujesz pełnego raportu?

– Nie, kurwa, połowy! – Spiorunowała go wzrokiem. W tym czasie rusałka na łóżku bezceremonialnie i całkowicie bez skrępowania oddawała się przyjemności korzystania z wynalazków, które Nuria trzymała w stojącej obok szafeczce. Mężczyzna skinął głową w stronę łóżka.

– Och, nie martw się o Sor. Jest bardzo dyskretna. Mamy pewne plany wobec niej…

– Sor… – powtórzył imię rusałki. – Ładnie…

– Dostarczyłeś listy? – zapytała Nuria, wyrywając go z zamyślenia.

– Tak. Myślisz, że posłucha?

– Mella Lorberger nigdy nie słucha rad, ze szczególnym uwzględnieniem tych rozsądnych – zaśmiała się agentka. Do uszu mężczyzny, gdzieś zza pleców, docierały przytłumione jęki…

– Jechałem nadaremno? – zapytał, wędrując myślami w okolice łóżka po drugiej stronie sali.

– Niee… Nie jechałeś nadaremno… Ostrzeżenie Lotrum przed zagrożeniem ze strony Vitoriusa było konieczne… Czy posłuchają, to już nie nasza rzecz, przynajmniej przez jakiś czas…

– Cara Vitoriusa – wtrącił mężczyzna. Kobieta jakby nie od razu zrozumiała to, co usłyszała. Spojrzała tylko na niego, wytrzeszczając oczy. – Teraz każe się tytułować carem… – W oczach szefowej służb specjalnych można było w tej chwili dostrzec zdziwienie i niesmak.

– Od kiedy to carem należy tytułować byle przybłędę?

– Szpicle twierdzą, że Vitorius przeprowadził w całym Trajtarze referendum, według którego to poddani mieli zdecydować o tym, jaki tytuł przyjmie władca – wyjaśnił Marcel, nie kryjąc rozbawienia. Kobieta wzdrygnęła się i zatopiła mocniej w fotelu.

– Rządy ciemniaków… – westchnęła i spojrzała na leżącą na biurku torbę. – Raporty? – Mężczyzna skinął głową.

– Czego się dowiedziałeś?

– Królowa przyjęła mnie osobiście – powiedział z naciskiem i zaczął relacjonować szczegóły audiencji.

– Daruj sobie szczegóły, bo się zrzygam. Przejdź do sedna.

– Droga do Didlim była spokojna, choć na gościńcach i w karczmach czuć nerwową atmosferę. W przesmyku widuje się obozowiska Stolemów. Schodzą z gór i kierują się w stronę jeziora Warczyn. Podobno całą wieś zagoniły do zawodów. Przeżyła tylko jedna dziewczynka. Bandyci też rozpanoszyli się po całej krainie. Ludzie gadają, że zbliża się wojna. Vitorius wysyła posłów do monarchów, co znaczniejszych możnych i żerców. Zwłaszcza żerców. Zwłaszcza tych niezależnych. Szpicle twierdzą, że ostrzy sobie kły na północne królestwa i usilnie czegoś szuka, jakiegoś artefaktu. Nie ustaliłem, czego dokładnie. Ludzie się boją. Na wszelkie pytania dostają szczękościsku, ale mówię ci Nuria, coś wisi w powietrzu i zaczyna gnić…

– To wszystko? – Agentka nie odpuszczała. Wiedziała, że Marcel, choć jest dobrym agentem, bywa roztargniony.

– Nie… Vitorius dobrze płaci. Krasnoludy z Kar-Batar wysyłają do Trajtaru całe karawany wszystkiego, co zdaje się im stare i przypomina magiczne przedmioty. Podobno już całą krainę przewrócili do góry nogami. Idą od domu do domu. Plądrują i zabierają wszystko, co ich zdaniem się nadaje. Po drodze mijałem jeden taki transport. Porządnie obładowane wozy, starannie okryte szarymi płótnami, nie dojrzałem niczego interesującego. Magii w tym też niewiele, moje amulety nie zareagowały, a są bardzo czułe na aurę. Jednak krasnoludy traktują te transporty bardzo poważnie. Kilkunastu dobrze uzbrojonych na kucach, do obstawy kilku wozów, to spory wysiłek… Zwłaszcza że podróżują jedynie nocą…

– Fakt… Coś jeszcze?

– Tak, wysyłają też pojedynczych gońców. Próbowałem nawet jednego zagadać na przełajach. Wiózł spory kufer i był wyraźnie rozdrażniony moim zainteresowaniem. Chciałem go ująć, ale mi zwiał… – Mówiąc to, zrobił naburmuszoną minę. Nuria lekko się tylko uśmiechnęła. Wiedziała, że Marcel jest dobrym agentem i w bezpośredniej walce daje sobie radę, ale polowanie na ludzi to nigdy nie była jego specjalność.

– Lorberger odebrała poselstwo ustne?

– No tak…

– Odpowiedź? – Szefowa służb specjalnych drążyła umysł Marcela z uporem krasnoluda kującego skałę.

– Nie… Nie dała… Powiedziała, że wyśle własnego posła z podziękowaniem. Sądzę, że nie potraktowała nas poważnie… Grimnur nie odstępuje królowej na krok. Czułem jego obecność nawet w łożnicy…

– Rozmawiałeś z nim?

– Tak. Choć był to raczej monolog niż rozmowa.

– Mam prosić o szczegóły? – Nuria wydęła usta, zirytowana koniecznością ciągnięcia podwładnego za język.

– Przepraszam, ciężko się skupić, gdy… – tłumaczył się, skinieniem głowy wskazując jęczącą na łóżku rusałkę.

– Sor, wstrzymaj się na chwilę. Rozpraszasz mi pracownika. – Rusałka posłusznie wykonała rozkaz swojej pani.

– Grimnur dał mi do zrozumienia, że królowa słucha jego rad bardzo skrupulatnie… To zresztą żadna tajemnica. Na dworze panuje dość beztroska atmosfera. Lorberger całkowicie lekceważyła zagrożenie. Odniosłem wrażenie, że nie myśli całkiem racjonalnie… Wzrok miała rozbiegany, ręce jej drżały… Podczas rozmów unikała kontaktu wzrokowego, a gdy Grimnur zaczynał mówić, kornie spuszczała wzrok. Każdą jego radę traktuje za to niemal jak rozkaz. Cała ta sytuacja jest tyleż niepokojąca, co komiczna…

– Nigdy nie była zbyt mądra, zawsze za to była bardzo podatna na manipulację i łatwo poddawała się emocjom. Płacze z byle powodu… Wiedziałeś, że jest nimfomanką? – zapytała agentka.

– Nie. Ale to by wiele wyjaśniało… Jednak to nie wszystko, jej zachowanie było groteskowe. Może to zbyt odważne, ale odniosłem wrażenie, że coś ją łączy z żercą.

– Zawsze ulegała wpływom silnych mężczyzn – powiedziała Nuria lekceważącym tonem. – W przeszłości spełniała wszelkie zachcianki ojca. Później brat zrobił sobie z niej służącą, a gdy i on zginął, zapewne dała się zdominować Grimnurowi. Dla niej liczy się tylko cipa… – Wydęła usta z dezaprobatą.

– Zupełnie jak dla ciebie – zadrwił Marcel i natychmiast pożałował, że się odezwał. Zbyt często miał niewyparzony język i już nieraz miał przez to poważne kłopoty. I tym razem nie mogło być inaczej.

Szefowa Służb Specjalnych spojrzała na niego wzrokiem kruka czekającego na padlinę. Zdjęła nogi z biurka. Powoli, majestatycznie wstała. Podeszła do mężczyzny z jego lewej strony. Krągły tyłek lekko oparła o biurko i delikatnie położyła swoją dłoń na jego dłoni. W jej oczach płonęły zimne odbicia magicznych kandelabrów i – furia. Spojrzała na niego przenikliwie. Nie śmiał nawet drgnąć. Wiedział, że nie uniknie kary.

– Weri dum ba’an – wyrecytowała formułę, a w tym samym momencie agent poczuł, jak pęka w nim każdy nerw. Ból przeszył całe jego ciało we wszystkich kierunkach. Twarz wykręciła mu się w niemym krzyku. – Nie próbuj więcej takich pyskówek – zagroziła. W jej głosie wyczuł wściekłość i lodowaty chłód. – Ba’aan! – Zwiększyła moc zaklęcia. Próbował krzyczeć. Jedyne, co mu się udało wydobyć z krtani, to kilka chrapliwych jęków. Sor od razu się tym zainteresowała. Błyskawicznie skoczyła na łóżko i ustawiła się na czworakach, niczym ogar węszący zdobycz. Obserwowała całą scenę, nie kryjąc ekscytacji. Z jej oczu biły podniecenie i fascynacja. Ból zadawany przez jej panią młodemu agentowi wyraźnie ją cieszył. Być może nawet sprawiał jej przyjemność. Nie próbowała ukryć radości. Nuria zauważyła jej ekscytację. Skinieniem głowy pozwoliła rusałce podejść bliżej. Dziewczyna podbiegła szybko, tupiąc bosymi stopami po dębowej podłodze. Zbliżyła przecudnej urody twarz do twarzy Marcela. Chłonęła jego cierpienie, tańcząc wokół fotela, na którym siedział. Oglądała napięte mięśnie. Patrzyła w boleśnie wywrócone białka oczu. Chciwie wdychała zapach jego potu. Promienny uśmiech nie schodził jej z ust. Oblizywała je, jakby za chwilę miała zatopić zęby w najpyszniejszym daniu. Nuria przeciągała torturę, a pomieszczenie wypełniał słodki zapach rozgrzanego ciała…

– Nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób – powtórzyła. W końcu wyszeptała: – Ba’an irk du. – Tym samym cofnęła zaklęcie. Mężczyzna odetchnął z ulgą… Ból ustąpił równie nagle, jak się pojawił. Rusałka, nie kryjąc rozczarowania, że to już koniec przedstawienia, wróciła na łoże. – Myślisz, że Grimnur celowo bagatelizuje zagrożenie? – zapytała od razu agentka, nie ruszając się z miejsca i głaszcząc czule swoją dłonią jego dłoń. Marcel dyszał z wysiłku.

– Jestem przekonany, że doskonale wie, że Vitorius coś planuje. Lotrum przecież też ma służby specjalne, ale mój informator twierdzi, że w mieście to zakazany temat. Żerca trzyma za jaja ministrów i dowódców, dlatego siedzą cicho. Ludzie się boją. Wszyscy wszystko wiedzą, ale radośnie udają, że nie wiedzą. Wypytywał mnie też o córki hrabiego de Vott, zwłaszcza o Adriannę. Zaproponował, żeby dziewczęta przyjechały do Didlim. Pod niebiosa wychwalał miejscowy uniwersytet. Nakazał przekazać propozycję hrabiemu. Mam to zrobić?

– Nie ma takiej potrzeby. Obie mają już zaplanowaną przyszłość…

– Wiem. Zauważyłem, że posprzątałaś w aktach. – Uśmiechnął się, próbując ocieplić atmosferę.

– Tak. – Agentka nagle spochmurniała. – Wygnano Detmolda…

– Obiło mi się coś o uszy. Nie sądzę, żeby było to szczególne zaskakujące. Hrabia Werkus od dawna chciał się go pozbyć z grodu. Nie miał tylko powodu. Martwi cię to? – Marcel spojrzał na agentkę. Dostrzegł zawahanie. Nieduże i trwające ledwie ułamek sekundy, jednak na tyle silne, by nie uszło uwadze osoby nawet tak nieuważnej jak on.

– To kłopotliwe… – Odwróciła wzrok, zmieszana, że dała się przyłapać na niepewności. Mężczyzna spojrzał na nią badawczo, nie odezwał się jednak.

– Straciliśmy go z oczu. I zostaliśmy bez żercy. Nie wiadomo, kto go zastąpi… – kontynuowała. – Nie to jest jednak teraz najważniejsze, mamy gorszy problem… Mam podejrzenia, dość silne, że Sonia Lupej nie zaginęła, tylko… uciekła. – Agentka ważyła słowa. Nie była pewna, czy to dobre określenie. Innego jednak nie znajdowała. Mówiła cicho, jakby w obawie, że ktoś może ją usłyszeć, choć wiedziała, że cały teren baszty obłożony został silnymi zaklęciami ochronnymi.

– Ta Sonia Lupej? – Marcel się wzdrygnął.

– A znasz jakąś inną? Jeśli to prawda, to Mojmir nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? – Skinął głową w potwierdzeniu. – On wciąż jej szuka, a jeśli dowie się, że żyje i że celowo uciekła, może się załamać. A nie możemy sobie pozwolić na taką stratę, jest zbyt cenny.

– Rozumiem.

Tajny współpracownik spędził w komnacie swojej mocodawczyni całą noc. Była dla niego bardzo wyczerpująca. Gdy wychodził, ponownie z nieskrywaną pogardą spojrzał na wartownika. Mężczyzna otwierający mu drzwi znowu przemielił obleśnymi wargami uschłe źdźbło turzycy, ale tym razem wypluł je wprost pod nogi agenta, po czym sięgnął kępy rosnącej tuż pod murem i zerwał kolejne, które bez spuszczania wzroku z Marcela włożył do ust i począł memlać równie obleśnie, jak poprzednie. Dzień po nocnej burzy zapowiadał się piękny. A wieczorem – Kupała!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: