- W empik go
Misja dla dwojga - ebook
Misja dla dwojga - ebook
Agnieszka chce zmienić swoje życie. Decyduje się wyjechać na pół roku do Londynu. Konsekwentnie realizuje punkty z listy, przybliżające ją do osiągniecia celu. Rezygnuje z pracy w muzeum, sprzedaje samochód, a wreszcie wynajmuje własne mieszkanie. Gdy pozostał już tylko lot do Anglii, nagle sprawy całkowicie się komplikują. Podczas podróży na lotnisko Agnieszka gubi dokumenty i pieniądze. Na dodatek spada na nią informacja, że jej narzeczony ją zdradza. Dziewczyna decyduje się na radykalne kroki...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-1171-0 |
Rozmiar pliku: | 325 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pechowców jest tylu na świecie co głupców – mówi ojciec. – Gdzie tylko postawisz nogę, na jakiegoś nadepniesz, wszędzie leżą jak żaby na ścieżce po deszczu. A może przed deszczem, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie świat się od nich roi. Ale że i ciebie będę musiał zaliczyć do tej kategorii, to się nie spodziewałem!
Siedzi rozparty w fotelu i, jak żartuje matka, pasie brzucha.
– Najwyraźniej czuwa nad tobą oko Opatrzności – ględzi ojciec. – Ciesz się, że zgubiłaś dokumenty, bo dzięki temu nie musiałaś wsiadać do samolotu. To wbrew naturze, żeby kupa żelaza fruwała w powietrzu. Przecież gdyby Pan Bóg chciał, by człowiek latał, dałby mu skrzydła!
Ojciec z domu prawie nie wychodzi, do pracy ma tyle co przejść przez pokój. A skoro nie wychodzi, nie rozumie komplikacji związanych z nową sytuacją. Zresztą on w ogóle nie miewa komplikacji. Co najwyżej przez godzinę nie może znaleźć okularów, bo je akurat położył w nietypowym miejscu. Ostatnio była to doniczka z chińską różą.
– Czy wiesz, Wiewiórko – pyta ojciec – że nasza Agnieszka zgubiła wszystkie dokumenty?
Wiewiórka to oczywiście moja matka. Ale nikt jej nie nazywa matką, nawet ja, bo w rodzinie Matką jest babcia Henryka.
– Tak? – dziwi się zapytana. – To chyba dlatego jeszcze nie wyjechała do tej nowej pracy.
Siedzi naprzeciw ojca, w drugim fotelu, robi na drutach kolorowy sweter, zerkając kątem oka w telewizor. Pokazują tam serial meksykański, a może brazylijski.
– Wolę brazylijskie – wzdycha matka. – Posłuchaj tylko, jak tam pięknie mówią. Co za melodię ma ich język! Szkoda, że się go kiedyś nie uczyłam. Ale nawet jak nie rozumiem, co mówią, i tak mam przyjemność z samego słuchania. Co powiedziałeś o Agnieszce?
– Że zgubiła wszystkie dokumenty.
– Wszystkie? Ale chyba nie paszport?
– Paszport przede wszystkim – podpowiadam spokojnie.
Teraz jestem już zupełnie spokojna. Posiałam go rano i zrozumiałam, że skoro nie znalazł się od razu, nie znajdzie się i później.
– Dziś nie ma problemu z wyrobieniem nowych dokumentów – zauważa ojciec przytomnie. – Pamiętam, że jak pierwszy raz miałem jechać za granicę, to czekałem ze dwa lata. Dziś wystarczą dwa tygodnie.
Ojciec lubi sięgać do wspomnień. Opowiada coś długo, a wtedy Wiewiórka podnosi głowę i uzupełnia te opowieści o kolejne szczegóły. Oboje bardzo lubią mówić o dawnych podróżach. Najpierw ojciec jeździł sam, potem z żoną i mogą ciągnąć wspomnienia bez końca. Teraz też jeżdżą czasami, wcześniej starannie planując wszystkie wycieczki, czytają przewodniki, a ojciec wykreśla trasy na mapie. Całymi tygodniami się do tego przygotowują.
– Gdzie zgubiłaś te dokumenty?
– Na lotnisku. A może w taksówce. Nie wiem. Chyba szukałam czegoś w torebce i mogły mi wypaść...
– Szkoda, że nie zapisałaś numeru taksówki.
– A ty zapisujesz? – pytam zdziwiona.
– Oczywiście. Najpewniej portfel wypadł ci w taksówce. Kobiety noszą w torebkach taki miszmasz...
Nie wyprowadzam go z błędu. Ojciec uważa, że każda kobieta ma w torebce bałagan, nazywany przez niego miszmasz. I niech tak zostanie.
– Zadzwoniłaś, żeby zastrzec karty płatnicze?
Pyta, więc potakuję. Ale taka byłam zdenerwowana całym tym zamieszaniem, że nie zadzwoniłam od razu. Przecież i tak nie miałam zapisanych pinkodów na kartach. Ojciec na pewno myśli, że miałam, więc i tę wątpliwość uprzedzam.
– Nie zapisuję kodów PIN na kartach – mówię, co on przyjmuje z zadowoleniem.
– No! – uśmiecha się rozpromieniony. – To znaczy, że jest coś optymistycznego w tej historii.
Siedzi w fotelu, na kolanach ma grubą książkę, na którą przez jego prawe ramię pada światło lampki. Na stoliku przed nim leży kilka kartek papieru i dwa ołówki.
– Na wypadek, gdybym chciał coś zanotować – wytłumaczył mi kiedyś. – Człowiek w pewnym wieku nie może liczyć na pełną sprawność umysłu.
To kokieteria, bo pamięć ma znakomitą. Ale jak każdy mężczyzna przede wszystkim lubi być chwalony i przepada za tym, żeby pod niebiosa wynosić jego zasługi. Wymienił żarówkę na werandzie – dostał oklaski. Wprawdzie zbierał się do tego dobre trzy dni, ale w końcu dał radę. Innym razem podkleił kawałek wykładziny na podłodze, bo stale się o nią potykał.
– Z ciebie prawdziwy mechanik – mówi wtedy z podziwem moja matka.
Kiedyś, jak miałam czternaście lat, wydawało mi się, że mój przyszły mężczyzna będzie tylko w niewielkim stopniu podobny do ojca. Miałabym chłopa w domu chwalić za to, że wykonuje swoje podstawowe obowiązki? Nigdy w życiu!
Potem nieco mi ubyło tej pewności. Bo ojciec ma niewątpliwie więcej zalet niż wad.
Do największych zalet należy to, że się zupełnie nie wtrąca do mojego życia. Ciekawi się, owszem, zapyta o to i tamto, pochwali albo zgani, ale nigdy nie mówi, co i jak mam robić.
– Wolność jest jedną z najważniejszych zdobyczy naszej europejskiej cywilizacji – oświadczył w dniu, kiedy zobaczył moje świadectwo maturalne. – Teraz jesteś wolna.
Nigdy nie wpływał na mój sposób ubierania się, wybór kierunku studiów ani dobór przyjaciół. Gdy dowiedział się, że złożyłam papiery na wydział zarządzania, nie okazał zdziwienia.
– Według statystyk będziesz jedną z dwustu tysięcy studentów na takim kierunku – zauważył tylko. – Mogłaś wybrać coś bardziej elitarnego.
No to przeniosłam się na historię, bo statystyki mówiły tylko o sześćdziesięciu tysiącach.
– O! – ożywił się. – Widzę, że planujesz zostać jedną z piętnastu tysięcy bezrobotnych nauczycielek historii.
Największą wadą mojego ojca jest to, że się nie wtrąca do mojego życia. U kogo mam szukać pocieszenia, gdy coś pójdzie nie tak?
– Tak mi poradziłeś – odpowiadam.
– Ja? – dziwi się. – To przecież twój wybór i twoje życie. Tak naprawdę, zupełnie nie ma znaczenia, co będziesz studiować, bo najważniejsze to uczyć się. Ja sam, gdybym był młodszy...
– Nie przesadzaj – odzywa się Wiewiórka. – Wciąż jesteś młodym, przystojnym mężczyzną.
To ulubione powiedzonko ojca: gdybym był młodszy. Powtarza je, bo chce, żeby żona zaprzeczała i zapewniała, że jest wspaniały.
Właściwie wcale nie jest stary. Jesienią skończy pięćdziesiąt lat, ale trzyma się znakomicie i wygląda na dużo młodszego. Tylko lubi, żeby mu prawić komplementy. A dokładniej, żeby te komplementy mówiła mu Wiewiórka.
– No więc co z tymi dokumentami? – pyta moja matka. – Może się jeszcze znajdą, a ty polecisz do Londynu później?
– Sprawa już nieaktualna – wyjaśniam po raz kolejny. – Dziś o jedenastej miałam być na miejscu. Ustaliliśmy, że jeśli przyjadę, to będę, a jak nie przyjadę, to zrezygnowałam. Poza tym nie mam dokumentów, kart i tak dalej.
– Przecież można zadzwonić.
– Ale mam tylko jeden numer na komórkę. Jest wyłączona.
Ojciec podnosi głowę, przygląda mi się przez chwilę.
– Nie wydajesz się szczególnie zmartwiona, Agnes.
– Nie jestem – odpowiadam. – Przecież nie ma się czym martwić. Nic się nie stało. Tylko zrezygnowałam z pracy w muzeum dla tego nowego zajęcia, co się tak pięknie rysowało. Straciłam robotę, nie mam mieszkania, bo swoje wynajęłam na czas nieobecności, sprzedałam samochód. Po prostu wspaniale! Dlatego postanowiłam wymusić na was moje utrzymanie.
– Nie mamy nic przeciw temu – odpowiada matka spokojnie. – Poza tym na pewno znajdziesz coś innego. W końcu to była praca tylko na pół roku.
Ojciec odkłada okulary na półkę i kieruje się w kąt pokoju, gdzie stoi jego biurko z komputerem.
– Trochę sobie podłubię – zapowiada, co oznacza, że będzie tam siedział do nocy.
I zostawiają mnie samą z moimi zmartwieniami. Jak zwykle. Bo i matka przechodzi na drugą stronę, gdzie lubi czytać książki albo przeglądać kolorowe magazyny i mieć ojca na widoku. Kiedy ten siedzi przy biurku, rzadko się odzywa, ale przynajmniej muzykę dobiera w taki sposób, żeby byli zadowoleni oboje. Po rodzaju muzyki Wiewiórka nauczyła się określać, na jakim etapie swojej pracy jest ojciec, i bez pudła odgaduje, kiedy może o to czy tamto zapytać. Wiem, że wtedy lepiej im nie włazie w paradę.
– Nie martw się – uśmiecha się do mnie. – Wszystko będzie dobrze.
Jest druga połowa czerwca, panuje okropny upał, ale kiedy wychodzę na powietrze, otacza mnie miły chłodek. Wokół werandy rośnie sporo rozmaitego zielska, jakieś krzewy i drzewka, które dają przyjemny cień. Rosną w sposób dość nieuporządkowany, bo matka nie pozwala ich ruszać, podwiązywać ani prostować i upiera się, żeby żyły w zgodzie z naturą. Ojciec żartuje, że to nie jest żadna zgoda z naturą, ale niedopatrzenie.
– A ja lubię właśnie tak! – ucina dyskusję Wiewiórka, a przed takim argumentem on zawsze ustępuje.
Siadam w jednym z wiklinowych foteli, skąd mam widok na nasz ogródek, i siedzę bezmyślnie dłuższy czas. Bo niby o czym ma myśleć bezrobotna dziewczyna?
Do ogródka babci Henryki przylatuje na jabłoń para gołębi, ale tutaj, choć siedzę dłuższy czas, jakoś nie mogę się dopatrzyć zaprzyjaźnionych ptaków.
– No i dobrze – mruknął kiedyś ojciec. – To dlatego, że sam jestem orłem i nie potrzebuję marnego towarzystwa.
Po jakimś czasie wychodzi matka, zaniepokojona moją nieobecnością.
– Niepotrzebnie się separujesz, kochanie. Przecież znajdziemy jakieś wyjście.2.
Po południu dzwonię do Izy.
– Agnieszka! – drze się do słuchawki. – Jaka pogoda w Londynie?
– Nie mam pojęcia.
Czekam na jej dalsze pytania.
– Nie wiesz? Jesteś w Londynie i nie wiesz, jaka tam pogoda? Ile drinków wypiłaś w samolocie? Jak można nie wiedzieć, jaka jest pogoda?
– Nie – odpowiadam. – Nie i nic.
– Co nic? O, w mordę! Telefon mi siada!
Izie zawsze rozładowuje się bateria w telefonie w najmniej spodziewanym momencie. Dzwonię na jej numer stacjonarny.
– To ja. Nie poleciałam.
– Nie poleciałaś?! Nie poleciałaś wcale?
– Zgubiłam dokumenty, a może mi je ukradli na lotnisku. Nie mam pojęcia.
– Ukradli ci dokumenty?
– Bilet też. I w ogóle cały portfel.
– Biedactwo! – pojękuje Iza.
Jest stanowcza i zawsze skora do pomocy.
– Dobra! – mówi zdecydowanym tonem. – Gdzie po ciebie podjechać?
– To było rano – przypominam cierpliwie. – Teraz jestem u rodziców.
– Zaraz będę! – krzyczy do słuchawki. – Słyszysz? Nigdzie nie wychodź!
Rzuca słuchawką i prawie ją widzę, jak pędzi przez swoje wielkie mieszkanie, wpada do windy, zjeżdża do garażu i wtedy sobie przypomina, że nie zabrała kluczyków. Wraca do domu, a tu drzwi zatrzaśnięte i musi prosić o pomoc w ich otwarciu. Zajmuje to pół godziny, dojazd kolejne pół. Będzie zatem za godzinę-półtorej, nie wcześniej.
Robię sobie kawę, zupełnie nie pamiętając o wszystkich przykrościach, jakie mnie dziś spotkały. Może to palec boży?
Znowu siadam na werandzie, przeglądam pisma, a Izy ciągle nie ma. Przyjeżdża po czterdziestu minutach i od razu rzuca mi się na szyję.
– Jezusiczku! Co za nieszczęście!
– Zdarza się – odpowiadam dzielnie.
Mam nastrój bohaterski. Zostałam pokonana, ale przecież walczyłam.
– Okropnie się przestraszyłam, jak zadzwoniłaś – tłumaczy się Iza. – Bardzo cię przepraszam, że tak się spóźniłam, ale dopiero w garażu zauważyłam, że nie mam kluczyków i...
– i w dodatku drzwi się zatrzasnęły – podpowiadam.
– I drzwi się zatrzasnęły – kończy, robiąc wielkie oczy. – Skąd wiesz?
– Zawsze ci się zatrzaskują – przypominam. – A poza tym Pan Stróż mi powiedział.
Dziwi się jeszcze bardziej.
– Naprawdę odważył się zadzwonić? Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć.
Pan Stróż to ładny student, który pracuje na nocną zmianę w jej budynku i, według Izy, tajemnie do mnie wzdycha. Mnie się nawet podoba, ale po pierwsze, jest rudy, a po drugie, mam przecież Szymona.
Iza rzuca się na fotel naprzeciw.
– Opowiadaj! – rozkazuje. – Wszystko po kolei. Najpierw co ci mówił.
– Niby kto? – udaję głupią.
– Jesteś beznadziejna! – wzdycha. – No przecież Pan Stróż! Mówiłam, że zadzwoni. Zaprosił cię na randkę? Dokąd idziecie? Co ci zaproponował? Gotowa byłabyś pójść z nim na całość? No, odezwij się wreszcie!
Na szczęście z opresji wybawia mnie ojciec, wyszedł właśnie z domu tylko w krótkich spodenkach i podkoszulku.
– Pani Izabela! Proszę nie wstawać.
Grzecznie kłania się z daleka. Moje koleżanki lekko wariują na tym punkcie, bo ojciec nie podaje ręki i zawsze trzyma się na dystans. Jest przystojny, jak twierdzą, i chyba chętnie sprawdziłyby, jak smakuje.
Na jego widok Izka zrywa się na równe nogi, jakby była uczennicą przed surowym profesorem. I dyga jak maturzystka.
– Kiedy na urlop? – pyta ojciec uprzejmie.
– Za trzy tygodnie – odpowiada Iza. – Nie mogę się już doczekać. W tym roku wybieramy się do Grecji, dokładnie na Korfu, bo tam podobno...
– Tak – mówi ojciec. – Jest bosko.
Zawsze chwali plany moich przyjaciółek, co go uwalnia od ich paplaniny. Bo co może dodać Iza, kiedy już wiadomo, że ojciec na Korfu oczywiście był, w pensjonacie „Agamemnon” naturalnie, i mógłby godzinami opowiadać, jaki piękny miał widok z okna.
– Olimpio – zwraca się do mnie. – Ponieważ wyjechałaś do Londynu, twój dawny pokój i pokój gościnny zarezerwowałem dla naszych gości. Będą koło ósmej. Twoją walizę zaniosę na stryszek.
Wspaniale! Na stryszek, gdzie nie ma nic prócz łóżka.
– Zechcesz przyjść do stołu czy mam ci zamówić pizzę?
– A kto to jest tym razem?
Pytam, bo świat wokół ojca jest pełen jego znajomych, a większość z nich prędzej czy później trafia do naszego domu. Śpią, jedzą i strasznie dużo gadają.
– Pewien rolnik – uśmiecha się ojciec. – Dokładniej, wiceminister rolnictwa. I prawnik.
Kiwa dłonią do Izy i wraca do domu. A Izka znowu się dziwi.
– Olimpio? – pyta. – To już nie mógł wybrać lepiej?
– Pisze akurat o Aleksandrze Macedońskim – wyjaśniam. – Pewnie ma tam z jakąś do czynienia.
Ojciec rzadko używa mojego imienia. Najczęściej mówi do mnie jak do znanej postaci historycznej. Jest wziętym autorem zbeletryzowanych biografii wielkich ludzi. Kiedy pisze o kimś, określa mnie, jak mu wypadnie, podobnie zresztą jak swoją żonę.
– Olimpia? Jak można się tak nazywać? – burczy Iza. – On nie ma serca.
Słucha mojej lotniskowej opowieści, co chwila składając ręce jak do modlitwy, bo jest mocno afektowana. Duża blondyna o niebieskich oczach. Wychowałyśmy się na jednym podwórku. Potem ona poszła na stomatologię, ale była tam tylko dwa semestry. Wydała się za lekarza, rozwiodła się po roku, drugi raz wyszła za drobnego biznesmena. Facet ma firmę, w której starsze zmęczone kobiety lepią z gliny rozmaite figury, a inne starsze zmęczone kobiety malują toto olejnymi farbami.
– Interes się pięknie kręci – mówi Iza, pytana, jak sobie radzi.
Jej mąż jest niespełnionym chemikiem, tyrającym teraz od świtu do nocy na jej złotą biżuterię i ciuchy kupowane w dobrych sklepach. Iza ma trochę nadwagi, z czym walczy, od kiedy ją pamiętam, czyli jakieś dwadzieścia lat, a co i raz katuje mnie wiadomościami o nowych cudownych sposobach i dietach. Porady i przepisy wycina głównie z naszych gazet, sama ich nie kupuje. Jest oszczędna. Największe jej zmartwienie to zbyt grube kostki.
– I co teraz będzie? – pyta na zakończenie mojej opowieści.
– Będzie wspaniałe – odpowiadam. – Jestem wolna jak ptak. Wynajęłam swoje mieszkanie, sprzedałam samochód, nie mam dokumentów ani forsy. Mogę zaczynać nowe życie.
– Zwariowałaś?! A Szymon? Co powiedział Szymon?
– Nic jeszcze nie wie.
Patrzy na mnie z niewiarą w oczach.
Szymona wszystkie mi zazdroszczą. Bo Szymon jest jak młody bóg. Dokładniej, był taki w moich oczach przez dłuższy czas. Ale jeszcze nie przyznałam się przyjaciółkom, czemu taki być przestał.
– Jak to nie wie? – oburza się Iza. – Nic mu nie mówisz o tak ważnych sprawach, a potem będziesz narzekać, że cię kiwa?
– Myśli, że jestem w Anglii. I niech tak na razie zostanie. Nasz związek domaga się sanacji.
– To ty domagasz się odnowy! – burczy Iza. – Umysłowej!
Po półgodzinie przyjeżdża trzecia z naszej podwórkowej paczki, Lucyna zwana Lucy. Nienawidzi swoich rodziców, że dali jej takie imię. Gdy tylko skończyła osiemnaście lat, pobiegła do sądu i urzędowo przemianowała się na Martę. My nazywamy ją Lucy od zawsze, ale nie zniosłaby, gdyby ktoś inny odezwał się do niej w ten sposób.
– Jestem! – woła z daleka, w wyciągniętej nad głową ręce trzymając butelkę alkoholu.
– O! – cieszy się Iza. – Że też o tym nie pomyślałam! Tego trzeba nam wszystkim!
W naszej trójcy tylko Lucy nie zapomina o napitkach, może dlatego, że lubi ich posmakować przy byle okazji.
Nasza weranda jest przestronna, więc kiedy Lucy siada w trzecim fotelu, optycznie niewiele się tu zmienia. Lucy jest drobniutka, waży może 45 kilogramów i kiedyś zdobyła koronę najlżejszej studentki na całej uczelni. Jest ciepłą jeszcze rozwódką.
– Ale jaja! – cieszy się, gdy opowiadam po raz drugi swoje poranne przygody. – To Szymon nic nie wie?
Ona też kochała się w Szymonie, na studiach wszystkie dziewczyny za nim biegały. Był czas, kiedy czułam z tego powodu dumę. Ale to czas już dawno miniony, od miesięcy jest inaczej.
– I nie chcę, żeby się dowiedział – mówię z naciskiem. – Obiecajcie, że mnie od razu nie wydacie.
– Jest zazdrosna – śmieje się Iza. – Chcesz go przyłapać, tak?
– Pewnie – popiera mnie natychmiast Lucy. – Z facetami trzeba ostro i najlepiej krótko. Świat jest pełen męskich szowinistów.
– Ani myślę go przyłapywać – tłumaczę. – Nie chcę tylko, żeby się dowiedział. Będzie się ze mnie naśmiewał. Zależało mu na moim wyjeździe, miałam przecież zarobić ekstra i tak dalej.
Szybciutko opracowujemy plan operacyjny, a że kończy się butelka, jedziemy do mieszkania Lucy. Ja prowadzę, bo jestem prawie zupełnie trzeźwa. Ale kiedy plan jest gotowy, moja trzeźwość należy do przeszłości i dzwonimy po taksówkę. Jest prawie dziesiąta, kiedy odprowadzają mnie pod blok Lucy, trzymając pod ramiona i śmiejąc się bez sensu.
– Jak trzej muszkieterowie! – cieszy się Iza, przypominając naszą tajemnicę.
– Raczej jak trzy świnki – poprawiam, bo nieźle kręci mi się w głowie.
W taksówce, którą prowadzi starszy, siwy mężczyzna, chyba lekko przysypiam, bo śnią mi się jakieś czarne stwory z wyszczerzonymi zębami. Z wdzięcznością przyjmuję staromodne chrząkanie kierowcy, którym mnie budzi.
Wychodzę z auta, jak mi się zdaje, zupełnie prawidłowo i ruszam prosto do domu. Nie mam kluczy, drzwi są zamknięte i muszę dzwonić. Naciskam dzwonek dość nerwowo, bo nagle poczułam, że pilnie potrzebuję siusiu, i nie ograniczam się do dzwonienia, ale walę pięściami.
Drzwi otwierają się wreszcie, a ja po prostu kamienieję. W drzwiach stoi Murzyn, facet czarny jak noc, zupełnie jak ten stwór z mojej drzemki. Na szczęście nie mam czasu na strachy, bo strasznie pilno mi do łazienki.
Ciosem nauczonym na zeszłorocznym kursie samoobrony odpycham dziwadło i zaciskając nogi, dość zapewne pokracznie wbiegam do domu. Gonią mnie uprzejme słowa potwora:
– Dzień dobry, Agnes. Jakże miło widzieć...
Wychodzę dopiero po kilku minutach, umyta i przyczesana, choć nie bardziej trzeźwa. Kto to mówił o białych myszkach? Ja z nadmiaru alkoholu mam czarne wizje!
Sunąc do schodów na stryszek, mijam tak zwany stołowy, gdzie siedzą ojciec z Wiewiórką i ich goście, o których teraz sobie przypominam. No, nieźle się wygłupiłam, skacząc po domu jak żabka. Ile było tych drinków, Matko Boska?! Żeby Murzyna zobaczyć, to chyba trzeba wydalać z sześć, aż tyle wcześniej nigdy nie próbowałam.
– Agnes – mówi ojciec, kiwając zza półotwartych drzwi w moją stronę. – Poznaj naszych gości.
Zatrzymuję się z najgłupszą miną na świecie. Honorowe miejsce za stołem zajmuje Murzyn, czarny jak noc.
– Muhammad Dhali Owambo – mówi ten stwór. – Czy aż tak zmieniłem?
To oczywiście nie jest żaden wytwór pijackiej fantazji, ale Afrykańczyk, który dwadzieścia lat temu huśtał mnie na swoich kolanach. Studiował w Polsce, ma żonę Polkę i znakomicie mówi po polsku, może tylko czasem zapomina o zaimkach zwrotnych. Podobno zrobił karierę w tej swojej Somalii czy innej Nigerii. Tego już nie pamiętam, co mnie złości, a rodzice przyglądają mi się wyczekująco.
– Huśtał cię na kolanach – przypomina matka.
Klapka otwiera mi się w mózgu. To jest właśnie ten wiceminister rolnictwa. Nie zaskoczyłam od razu, pamiętam, że studiował coś technicznego, na pewno nie uprawy i hodowle. Ale widać u nich, podobnie jak u nas, przede wszystkim liczy się fachowość.
– Naturalnie – przepraszam szerokim uśmiechem – Pan Łyżeczka.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.