Misteria - ebook
Misteria - ebook
Debiut prozatorski uznanego poety i animatora życia literackiego Przemysława Owczarka to proza gęsta, bezkompromisowa, w której zmysłowość nie waha się wkraczać w rejony metafizyczne, a codzienna logika wchodzi w romans z wizją, mistyką i szamanizmem. Autor wiedzie bohaterów swoich opowiadań na manowce, w leśne ostępy i do źródeł mitu, dzięki czemu jurny realizm tych mikroświatów zakrzywia się w odległe czasoprzestrzenie: sięga do pradziejów, katastroficznej przyszłości albo kosmosu. Wraz z bohaterami przepadają w tych magicznych miejscach czytelnicy – uwiedzeni, obezwładnieni i zahipnotyzowani siłą opowieści łódzkiego twórcy.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68310-85-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Taki jeden napisał, że „śmierć dzieciństwa jest już dzieciństwem śmierci”*. Zmiatam przed dojrzewaniem ku śmierci w małą śmierć dzieciństwa. A wtedy obudził mnie szum lotniska. Znak, że do wieczora niebo będą rozpruwać Migi-21. Mogły też pojawić się Iskry albo AN-2, radziecki transportowy dwupłatowiec, z którego od czasu do czasu odpadali spadochroniarze. Poszedłem na łąkę. Matka napełniała konewkę. Ojciec hałasował w warsztacie. Chciałem zobaczyć okonia, którego wczoraj złowiłem i postanowiłem uwięzić w oczku wodnym. Moja pierwsza ryba. Matka wróciła po kolejną porcję wody i nagle... Huk. Zza linii lasu wyskoczył Mig. Nisko. Cholernie nisko. A potem następny, następny i następny. Cały klucz. Wszystko się trzęsło. Drzewa drżały. Za maszynami ciągnęła się czterolinia czarnych smug. Nawet nie usłyszałem krzyku matki. Gdy się do niej odwróciłem, stała po kolana w wodzie, zielona od rzęsy jak Wodnik Szuwarek. Roześmiałem się i podbiegłem podać jej rękę.
– Oszaleli – wysapała, rozdziawszy się do czarnego stanika, wykręcając wodę z koszulki.
– Jejku, jejku – skakałem wokół niej.
– Mały, zanieś konewkę i wylej pod ogórki, a ja się przebiorę i zrobię ci śniadanie. Chcesz twarożek z rzodkiewkami?
– Tak, tak – odpowiedziałem i zacząłem szukać mojego okonia tam, gdzie biały piach zachodzi na plamy mułu. I huk. Wiraż nad lasem i ekstatyczny lot w górę. Zawisł. Cichnie silnik. I w dół. Hałas za nim jak sfora psów wyjących w betoniarce. I wiraż w słońce. Daleko nad łąki. Dalej, za las nad lotnisko.
– Jezu kolczasty! – zawołał tata, gapiąc się w niebo – kury głupieją.
„Jezu kolczasty”? Wyobraziłem sobie długowłosego Jezusa z kolcami na plecach. Zupełnie jak w tej bajce. Pewnie zrzuca skórę i idzie do nieba. Nasz jeż Tuptuś też gdzieś poszedł. Na glisty albo dżdżownice. Chociaż Tuptuś podobno woli myszy. Mówiłem chłopakom w szkole, że jabłko na kolcach to głupi pomysł. No to narysowaliśmy bombowce i dostaliśmy dwóje. Jakby nic poza jeżem nie było na świecie.
Popołudnie. Czułem jeszcze smak pomidora oblanego słodko-kwaśną śmietaną. Nad rzeką krzyki. Pół wsi przyszło się pluskać. I chmara działkowców. A ja nie mogłem się kąpać. Przedwczoraj wpadłem w głębinę. Całego mnie zakryło. Dopiero pan Słowik mnie wyciągnął. Bo tata nie pomyślał, żeby ze mną pójść. A mama krzyczała: „Topił się, topił! Nie może sam chodzić! Gdzie on będzie pieskiem pływał?!”. A ja już umiałem. I pieskiem, i strzałką. Znałem takie miejsce, gdzie woda jest po pachy. Majty w sitowie i hop. Najfajniej na golasa.
Pójdę. Popatrzę. Nie, nie będę się kąpał. „Idź”. Ludzi trochę mniej. Dwie WSK-i stały. Dużo tych starszych chłopaków. Z darni zrobili skocznię i walili do wody. Rudy spadł na blachę, a reszta się śmiała.
– Na chuja się męczysz, Piotrek? Patrz, tak to się robi – zawołał jeden. Wbiegł na skocznię, wyskoczył w górę, wygiął się jak kot i wrył w wodę. Super. Ja też tak będę umiał. A potem usłyszałem: „kurwa”, „zapierdalaj” i „jebać Widzew”.
– Mateuszku, idziemy do domu. – O, moja sąsiadka. Przyszła z tym czterolatkiem.
– Mamo, co to jest „na chuja?” – zapytał Mateuszek.
– Chodź, bo cię panowie ochlapią. Zabieraj łopatkę, tu, proszę, wiaderko, szybciutko, idziemy.
Chyba się pani Jola wystraszyła dryblasów. Fajne to „na chuja się męczysz”.
– Cześć, Wojtek! – Przylazł. Trochę się go bałem, bo mi dokuczał. Dwa lata starszy i myśli, że wszystko mu wolno.
– Cześć, idziesz ze mną nad wodospad? – zapytał Wojtek. – Pokażę ci, jak przejść na ten zarośnięty cypel za starym korytem.
– Dobra, idę. I tak nie mogę się kąpać.
Poszliśmy przez łąki. Potem nad wodospad, po kamieniach na drugą stronę rzeki. Niedaleko jest młyn. Woda wypływa ze stawu i wpada pod koło, a drugą odnogą spływa w innym miejscu, gdzie jest wodospad. Kiedyś rzeka omijała staw. Stąd stare koryto. Cypel mieści się właśnie między jedną odnogą rzeki, stawem i starym korytem, w ich widłach. Żeby się na niego dostać, trzeba pokonać zasieki z pokrzyw. I wtedy to zrobiliśmy. W krótkich spodenkach. Bąble miałem wielkie jak kluski. Przed nami mała polanka. Wysoki grzbiet malin. Dzikie, małe i słodkie owoce. Uczta. A potem Wojtek pokazał mi kawałek murku, który wystawał z gęstej trawy.
– Tu był jakiś dom. Może stary młyn? Widzisz, wszystko z białej opoki. Zrobimy wykopaliska. Tu na pewno jest jakiś skarb.
Kiwam głową, że tak, i mordę mam całą w malinach. Ojciec Wojtka wykopał miecz pod Grunwaldem. Ale przecież milicjant to jest od innych rzeczy. „No właśnie – powiedział tata – Zdzichu to potrafi kopać, ale złodziei, podżegaczy i Solidarność”. Umówiłem się z Wojtkiem następnego dnia. Po obiedzie.
O dziewiątej mama wpakowała mnie do łóżka. W radiu dziwna bajka. Było o smoku, który rozśmieszał rycerzy na śmierć, a potem ożenił się z księżniczką. Śnił mi się Mig-21, na którym siedział Jezus, cały w kolcach i z mieczem spod Grunwaldu.
Następnego dnia po obiedzie poszedłem nad wodospad. Migi nie latały. Było święto. Manifest czy coś? Wojtek nie przylazł. Miałem ze sobą saperkę. Obiecałem tacie, że przyniosę parę krowich placków pod ogórki. Ucieszył się, że wreszcie nie będę biegał za samolotami, tylko zrobię coś pożytecznego. Przelazłem przez pokrzywy, przysiadłem pod murkiem i zacząłem kopać. Nagle coś zaszeleściło w krzakach. Wczołgałem się pod kępę malin. Na polankę wszedł chłopak, za nim dziewczyna. Nic nie mówili, tylko się chichrali. No ładnie. Gówno będę miał, nie wykopaliska – pomyślałem. A oni na trawę. Nie powiem, co było dalej. Parę lat później, pod starym dębem w księżycową noc, od jednej z tych najbardziej powabnych druhen dowiem się, że najpierw powinna być gra wstępna, zanim nastąpi alarm rynsztunkowy na wspak i będę musiał wszystko z siebie zrzucić jak zwykły szeregowy. To będzie miłość na gwizdek.
Gdy tamci sobie poszli, zabrałem się do kopania. Cały łokieć miałem w ziemi, kiedy coś twardego wyczułem pod opuszkami. Wsadziłem saperkę. Zagrzechotało i zadzwoniło. Jezu kolczasty, a jeśli to bomba? Trzeba ostrożnie. Paluszkami. Parę garści ziemi i kawałek oblepionego nią żelastwa. Stary kowalski gwóźdź z kwadratowym łebkiem wbity w połowę podkowy. Mam szczęście – pomyślałem. Skoro są takie rzeczy, to może być i dzbanek z monetami. Wsunąłem skarb w kieszeń i do domu. Po drodze znalazłem na malinach niebieskie majtki z koronką. Pewnie tej dziewczyny? Wrzuciłem je do rzeki. Niech ma branie jakiś wędkarz.
Wracałem szczęśliwy. W zakolu same dryblasy kąpiące się na golasa. Dla mnie to nie nowina. Jeden stał na skoczni i krzyczał: „Patrzcie, to jest fiut, pięć i czterdzieści!”. Nie ma co się mierzyć z takim siusiakiem – pomyślałem i pobiegłem do domu. A tam bura, że gnoju nie przywiozłem na taczce, tylko żelastwo zbieram.
Na kolację zalewajka na kurkach. Pycha. Później pieczenie kiełbasek u sąsiadów. Zaprosiła nas mama Mateuszka. Przyjechał jej tata fizyk, który pracował we Włoszech na uczelni. Moi rodzice dostali butelkę wina. Ja dokładałem do ognia. A potem przyszedł Mateuszek. Spał wcześniej w hamaku. Przytachał ze sobą dwa misie, posadził je na ziemi i zaczął między nimi układać małe ognisko. Dziadek fizyk zapytał go, jak nazwał misie. No i draka, bo Mateuszek uniósł je nad siebie i z całą powagą powiedział:
– Jeden nazywa się Kulwa, a drugi Zapieldalaj.
– Mateuszku, nie wolno tak mówić – zawołała pani Jola, bordowa na twarzy jak botwinka. – Przepraszam cię, tato, ale podsłuchał nad rzeką wiejskich chłopaków, no i teraz nie mogę sobie poradzić.
A Mateuszek ni stąd, ni zowąd:
– Dziadku, dziadku, zobacz, chodzi mi po lęce ta jebana mlówka.
– Mateuszku, proszę do mnie.
Mateuszek ściągnął majtki, podreptał pod jałowiec, siknął i zawołał:
– Dziadku, zobacz, jaki fiut, pięć i czteldzieści!
Co tu więcej opowiadać. Moi rodzice śmiali się przez cały tydzień i grozili palcem, żebym nie próbował naśladować Mateuszka. Powiedziałem, że przecież jestem już w drugiej klasie i że można na mnie liczyć.
W nocy śnił mi się olbrzym, który łamał podkowy i na nie sikał.
Tata obudził mnie wcześniej.
– Chodź, Okruszku, dzisiaj musisz mi pomóc. Będziesz mieszał cement.
Tata stawiał fundamenty pod swój wiatrak. Będziemy mieć prąd. Śmigło napędzi prądnicę. Wykopał już cztery dziury pod stalowe ramy, które miały dźwigać całą konstrukcję. Do dołów wrzucał gruz i różne metalowe odpady. Mieszałem cement przez całe przedpołudnie. Na początku było fajnie, ale potem zaczęły mnie boleć ręce. No i latały Migi. Musiałem patrzeć. Nie wiem, skąd się to bierze. Po prostu muszę patrzeć, dopóki samolot nie zniknie z pola widzenia. A to zawsze wkurza ojca. Gruzu nasypał już we wszystkie doły. I kiedy laliśmy do jednego cement, zobaczyłem tam moją podkowę. Błagałem. Ryczałem. Pobiegłem na łąki. To moja podkowa. Moje pół szczęścia.
Przez cały dzień tata awanturował się z mamą. Kulwa to przy tym nic. Same złe słowa. Siedziałem na łące i gapiłem się na myśliwce. Gębę miałem brudną od łez i byłem głodny. Gówniarz też potrafi strajkować. Przyszła mama i powiedziała, że pół podkowy znajdę w swoim życiu jeszcze nie raz, ale drugie pół to muszę wykuć własnymi rękoma. „Takie jest życie synku, mnie nigdy nie było łatwo”. Zapytałem, czy tata jest jej szczęściem, które wykuła sobie własnymi rękoma. Nie odpowiedziała. Poszła podlewać ogórki. A potem, za plecami, usłyszałem szelest.
W trawie czołgał się Mateuszek. Wstał, uśmiechnął się i otworzył buzię... Byłem szybszy:
– Na chuja się męczysz, mały?
* Roberto Salvadori, Włoskie dzieciństwo, przeł. H. Kralowa, Zeszyty Literackie, Warszawa 2001, s. 8.
.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Debiuty prozą
w Biurze Literackim
Julia Fiedorczuk Poranek Marii i inne opowiadania (2010)
Filip Zawada Psy pociągowe (2011)
Katarzyna Jakubiak Nieostre widzenia (2012)
Bronka Nowicka Nakarmić kamień (2015)
Tadeusz Dąbrowski Bezbronna kreska (2016)
Elżbieta Łapczyńska Bestiariusz nowohucki (2020)
Marta Sokołowska Imperium Dzieci (2021)
Krzysztof Chronowski Nieobecność (2021)
Jakub Wiśniewski Myja (2022)
Maria Krzywda Wszystko dobrze (2022)
Iwona Bassa Głodni (2023)
Aleksandra Kasprzak Wydrąż mi rodzinę w serze (2024)
Krzysztof Siwczyk Na przecięciu arterii (2024)
Maciej Wnuk Miejsca odległe (2025)
Magdalena Genow Złodziejka matek (2025)
Mira Suchowiejko Też się o ciebie boję (2025)
Przemysław Owczarek Misteria (2025)