Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistral - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Mistral - ebook

Fascynująca gra psychologiczna, w której nic nie jest oczywiste

Hubert i Rita są małżeństwem od kilkunastu lat. Hubert zarządza firmą założoną przez teścia, a Rita zajmuje się tym, co najbardziej kocha – sztuką. Prowadzą wygodne życie i wydaje się, że mają wszystko, ale ich związek przechodzi kryzys.

Kiedy Hubert powiadamia żonę o służbowej podróży do Marsylii, Rita, podejrzewając, że mąż ma zamiar spędzić ten czas z kimś innym, postanawia mu towarzyszyć. Na miejscu spotykają dawnego znajomego Rity, który chętnie poświęca im czas i oprowadza ich po mieście. Rita jest zachwycona Marsylią, Hubert wręcz przeciwnie – inaczej wyobrażał sobie ten wyjazd. Stopniowo wychodzą na jaw skrywane przez małżonków tajemnice.

Każde z nich kłamie, ale kto jest w tym lepszy? Kto rozdaje karty w tej grze? Po Marsylii już nic nie będzie takie samo…

Mistral to niewiarygodnie wciągająca i zmuszająca do refleksji powieść, perfekcyjne połączenie wątków obyczajowych z wyjątkowością sztuki. Historia prowadzi do zaskakującego finału... Bo gdy wieje wiatr, wszystko się może zdarzyć”.

Justyna Leśniewicz

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8202-067-0
Rozmiar pliku: 704 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIEŃ 1

O tym, że odejdzie, myślał od dawna. Poważnie — mniej więcej od roku. Miał zamiar zostawić wszystko. W myślach robił to wielokrotnie. Rozważał różne wersje. Mógłby zniknąć tak, jak znikają codziennie ludzie chorzy albo starzy. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Mógłby wynieść się z domu na dobre rano po śniadaniu i zepsuć jej cały dzień albo wieczorem i dać powód, by nie przespała nocy. Właściwie nie był do końca pewien, czy na pewno by nie przespała. Mógłby zatem pewnego dnia zostawić na stole klucze, wyjść i więcej nie wrócić. To byłoby zupełnie proste. I głupie.

„Po Marsylii”. Na długo zanim zaczął pakować walizkę, używał tego wyrażenia. Na „po Marsylii” odkładał kolacje ze znajomymi. „Jasne, że musimy się spotkać! Odezwę się, jak wrócę z Marsylii”. I zakup nowego samochodu. Od dawna czuł, że ten, którym jeździ, do niego nie pasuje. „Jest bezpieczny i nudny. Dobry dla starych ramoli”. Na „po Marsylii” odkładał odwiedziny u chorego na raka wujka — „Boże, jak ja nienawidzę zapachu szpitali!”. I wizytę u dentysty. Paskudny przypadek. Zaczęło się tak, że kiedy biegał, czuł ból w dziąśle. Myślał, że tylko mu się wydaje, ale wspomniał o tym przy rutynowej wizycie — zrywanie kamienia i piaskowanie, a wtedy sprawa nabrała rozpędu. Jeszcze tego samego dnia zrobiono rentgen i postawiono diagnozę.

— Czyli to jest mój ząb mądrości? — zapytał, kiedy razem z panią doktor wpatrywali się w negatyw.

— Dens serotinus. Trzeci ząb trzonowy — wyjaśniła.

Ja pierdolę, ale on jest wielki — panikował.

— Zaplanujemy ekstrakcję przed weekendem, żeby w razie czego mógł pan spokojnie zostać w domu.

Hubert nie miał odwagi dopytać o „w razie czego”, więc z kamiennym wyrazem twarzy zapewnił, że odezwie się, żeby ustalić termin, jak tylko wróci z Marsylii.

Marsylia miała być granicą. Cezurą oddzielającą stare i nowe życie. Marsylia miała wszystko zmienić.

Recepcjonistka, która objaśniała Hubertowi zasady korzystania z sali fitness, mówiła z przyzwoitym brytyjskim akcentem. Profesjonalny uśmiech ani na moment nie znikał z jej twarzy. Z prawej strony nad ustami miała pieprzyk. Niewielki. Hubert starał się na niego nie patrzeć, ale im bardziej się starał, tym bardziej nie mógł oderwać od niego oczu. W końcu dziewczyna wręczyła mu ulotkę i wyrecytowała:

— Żełaju prijatnogo otdycha w naszem otele.

Życzę miłego pobytu w naszym hotelu. Powinien się już przyzwyczaić, tymczasem za każdym razem znosił to gorzej. Dawniej starał się tłumaczyć, że Polska i Rosja to dwa odrębne kraje, że mają różne języki, religię i kalendarz, że oni dużo piją, a my jednak mniej. Ale ostatnio brakowało mu na takie wyjaśnienia cierpliwości. Amatorka — pomyślał, wciskając ulotkę w kieszeń spodni. Rozejrzał się, szukając żony, ale jej już tam nie było.

Szedł wzdłuż miękkiego, granatowego dywanu w lobby. Obok niego przetaczały się wózki z walizkami. W szklanych drzwiach pojawiło się właśnie podstarzałe małżeństwo w sportowych ubraniach. Welurowe dresy i czapki z daszkiem miały odejmować lat i były więcej niż skuteczne, bo zredukowały ich wiek do przedszkolnego. Minął zdziecinniałą parę i skierował kroki w prawo. Blisko okien dostrzegł kilka ruchomych czarnych ścianek, takich, na jakich zwykle eksponuje się grafiki lub zdjęcia. Był pewien, że właśnie tam znajdzie Mona Lisę. Tak ją nazywał od dawna, a właściwie od samego początku, od dnia, w którym się poznali. Hubert pracował już wtedy w firmie jej ojca. Rita nigdy się tam nie pojawiała. Wiedział o jej istnieniu, bo widział zdjęcia na biurku szefa. Przeterminowane fotografie, na których miała kilka i kilkanaście lat. Domyślał się, że mogli być rówieśnikami. Poznali się dopiero na przyjęciu z okazji jubileuszu firmy. Nie musiała się starać, żeby zwrócić na siebie uwagę wszystkich. Hubert dyskretnie ją obserwował. Nie bawiły jej dowcipy, które opowiadano, wznosząc toasty. Wydawała mu się wyniosła, niedostępna i zbyt poważna jak na swój wiek.

— Jesteś jak Mona Lisa — palnął, bo to był jedyny cenny obraz, który wtedy przyszedł mu do głowy. Nie odpowiedziała, więc był pewien, że zrobił z siebie głupka, i postanowił się nie narzucać, ale kilka godzin później szef poprosił, żeby odwiózł Ritę do domu. Kiedy jechali ulicami śpiącego miasta, Hubert zadbał o to, żeby dobrze im się rozmawiało. I tak to się zaczęło. Zostali parą, wzięli ślub i nazywał ją Mona Lisą coraz częściej, a im dłużej byli małżeństwem, tym bardziej się przekonywał, jak trafne to było określenie.

— Coś ciekawego? — Wskazał głową na pejzaże.

Rita nie odrywała oczu od pracy przedstawiającej port — las stłoczonych na niewielkiej przestrzeni masztów z opuszczonymi żaglami.

— Gwasze — stwierdziła krótko.

— Poważnie?

Tylko udawał, że go to interesuje. Wszystko jedno, co to za obrazki i jak się je nazywa. Był głodny, a wykład z historii sztuki to ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Spojrzał przez okno. Otyły taksówkarz wyjmował z bagażnika samochodu kolejno trzy srebrne lustrzane walizki i ostrożnie odkładał je na hotelowy wózek.

— Gwasze są mniej transparentne niż zwykłe akwarele — wyjaśniła Rita.

Więc jednak, zaczęło się. Westchnął, patrząc na taksówkarza, który wrócił do bagażnika i wyjął z niego jeszcze dwa mniejsze kufry.

— Widzisz? — Wskazała fragment obrazu, przedstawiający kadłuby łodzi.

— Tak — potwierdził, chociaż miał gdzieś tę subtelną różnicę.

Pracownik hotelu przejął wózek, a taksówkarz pospiesznie uniósł dłoń, wsiadł do auta i odjechał.

— To zasługa kredy i gumy arabskiej, które dodaje się do farb — dodała.

Wózek z walizkami wtoczył się do środka. Rita nie odrywała wzroku od pracy.

— A tutaj — pokazała niebo — te jasne, to laserunki. — Teraz wzrok Huberta podążał za jej dłonią. — To znaczy, że gwasze zostały nałożone na akwarele. Dzięki temu te przezroczyste i półprzezroczyste elementy zostały jakby uwypuklone. — Odsunęła się od obrazu, nie odrywając od niego oczu.

— Chodźmy już. Umieram z głodu — wymamrotał, ziewając.

Rita uparła się, że jak tylko wyjdą z samolotu, będzie mówiła po francusku, i trzymała się tej zasady, chociaż sprawiało jej to więcej trudności, niż mogła się spodziewać. Po prostu taka była. Lubiła wysoko stawiać poprzeczkę sobie i innym. Gdy przy lotnisku wsiedli do taksówki, miała przygotowaną uprzejmą formułkę z adresem i nazwą hotelu. Jak tylko usadowili się z Hubertem na tylnym siedzeniu peugeota, w którym śmierdziało jak w hinduskiej restauracji, wyrecytowała ją jak prymuska, ale kierowca nic nie zrozumiał i zrobił minę, jakby go obraziła. Wtedy Rita powtórzyła tych kilka zdań tym razem wolniej, a później jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem głośniej. Na śniadym czole taksówkarza pojawiło się kilka kropelek potu. Prawdopodobnie staliby tak jeszcze tydzień, gdyby Hubert w końcu po prostu nie wykrzyczał nazwy hotelu wprost do ucha kierowcy. Wyjechali z lotniska z piskiem opon, wchodząc w zakręt jak Kubica w swoich najlepszych czasach. Drewniane koraliki, zawieszone na lusterku, rozkołysały się gwałtownie i nie przestały się kołysać aż do momentu, kiedy zatrzymali się przed hotelem.

W restauracji Rita siedziała na brzegu fotela, trzymając plecy jak zwykle nienaturalnie prosto. Składała zamówienie. Mówiła wolno i starannie, ale Hubert dostrzegał przebiegający po jej twarzy grymas za każdym razem, kiedy to, co powiedziała, nie zabrzmiało wystarczająco dobrze. Przenosiła wzrok z leżącego przed nią menu na kelnera, upewniając się, że dobrze się rozumieją. Mężczyzna nie spuszczał z niej wzroku, nawet wtedy, kiedy napełniał kieliszki wodą i wyczerpująco odpowiadał na wszystkie pytania. W ten sposób, ku rozpaczy Huberta, w ciągu kilku minut udało się zamówić tylko przystawki. Hubert wystukiwał wiadomość w swoim telefonie i cmokał za każdym razem, gdy nie udawało mu się trafić w kafelek z odpowiednią literą. Równie dobrze Rita mogłaby zamawiać foie gras z jego własnej wątroby. Przypuszczał, że byłaby do tego zdolna. Byłaby zdolna zrobić z niego pasztet.

— Szef kuchni poleca ośmiornicę — wyszeptała, pochylając się przez stół w jego stronę.

Hubert natychmiast przerwał pisanie i spojrzał w kartę dań.

— Trójka — rzucił do Rity.

— Filet de boeuf — powtórzyła kelnerowi — à point — dodała pospiesznie, bo wiedziała, jakie steki lubi jadać jej mąż.

Gdy zniknął kelner, przy stoliku pojawił się sommelier. Hubert zapadł się w fotelu, pewien, że teraz już na pewno umrze z głodu, słuchając opowieści o historii desek, z których robione są beczki do wina. Nawet nie spojrzał w kartę win. Po prostu złożył ją i oddał kelnerowi. Prowokacyjne zachowanie człowieka, który jest dumny ze swojej abstynencji, ani na moment nie wytrąciło sommeliera z roli. Właściwie przyjął to z większym spokojem, niż Hubert tego oczekiwał. Na szczęście Rita zgodziła się na kieliszek różowego wina o mineralnej nucie, które zostało zasugerowane jako pierwsze.

Restauracja zajmowała większą część drugiego piętra. Był wczesny wieczór. Kilka stolików nadal było pustych, ale co chwila pojawiali się nowi goście. Rita dyskretnie rozmasowała dolny odcinek kręgosłupa. Od kiedy wyszli z samolotu, czuła, że bolą ją plecy. Nic nowego, tylko stary znajomy ból, który towarzyszył jej od dawna. Nie pamiętała już nawet dokładnie, jak to się zaczęło. Na pewno jeszcze na studiach, w każdym razie dużo wcześniej niż u innych pacjentów. Tak wtedy stwierdził lekarz. Ból, który nasilał się przed egzaminami, przed stresującym spotkaniem, a także po kilkugodzinnym locie. Tępy i mocny, który znacząco obniżał jakość życia, a czasem odbierał ochotę na życie w ogóle. Zdarzało się, że z jego powodu przekładała spotkania i zostawała w domu, a ostatnio coraz częściej rezygnowała z podróży. Domyślała się, że lot do Marsylii może sprawić, że prawdopodobnie będzie musiała zostać kilka dni w hotelu i zrezygnować z tego, co zaplanowała. Tak już wcześniej bywało. Na wszelki wypadek miała przy sobie cały arsenał leków przeciwbólowych, przeciwzapalnych i zmniejszających napięcie mięśniowe. Od początku mocnych, a z roku na rok coraz mocniejszych. Zalecano jej specjalne ćwiczenia, ale trudno ćwiczyć, kiedy boli każdy ruch. Masaże pomagały właściwie tylko na chwilę. Długo nie było wiadomo, skąd ten ból się bierze, a ostatnio skłaniano się ku najmniej satysfakcjonującej diagnozie, że jest to „kiepska wrodzona odporność krążka”.

Przyglądała się ich odbiciu w lustrze. On w koszulce polo, ona w jedwabnej bluzce. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Wyglądali, jakby dzieliło ich wszystko i nic między nimi nie było takie, jak powinno. Jakby byli ze sobą zupełnie przez przypadek. Ale to niemożliwe. Nikt nie siada obok siebie przez przypadek do kolacji w eleganckiej hotelowej restauracji.

Kelner zawiesił dłoń i zanim położył talerz, wyrecytował nazwę potrawy. Rita zawsze uważała, że prezentowanie dania to rodzaj sztuki. Nigdy nie posunęłaby się do tego, żeby fotografować to, co ma za chwilę zjeść, ale miała słabość do haute cuisine. Jeśli w kuchni pracował artysta, uważała, że przygotowanej potrawie należy się przynajmniej chwila podziwu, zanim ostatecznie przystąpi się do dekonstrukcji dzieła. Hubert, gdy tylko dostrzegł przed sobą talerz, natychmiast odłożył telefon i chwycił sztućce. Nie miał zamiaru czekać na żonę. Rzucił się na niewielki plaster pasztetu jak wygłodniały lew na antylopę.

Kompozycja pięciu niewielkich łódeczek z liści cykorii pływających po półmisku pomiędzy falami z zielonego sosu przypominała Ricie statki na wzburzonym morzu.

— Zupełnie jak u Turnera — powiedziała, rozkładając serwetkę na udach.

Nie wierzył, że ona znowu to robi. Z rozpaczą patrzył na ostatni kęs mięsa na dużym białym talerzu.

— Tego, co pluł na swoje obrazy? — próbował żartować.

— Artystom świat wybacza takie rzeczy — westchnęła Rita i zanim zaczęła jeść, napiła się wina.

Nigdy się do tego nie przyznała, ale od zawsze stosowała podwójne standardy. Uważała, że na świecie są dwie kategorie ludzi — przeciętni i artyści. Pierwsi nie mają żadnych praw, tylko obowiązki, a drudzy — nie mają żadnych obowiązków, tylko prawa. Zdaniem Rity artyści mogą wszystko, bo sztuka usprawiedliwia największe łajdactwa. Delektowała się każdym wkładanym do ust kęsem. To był pierwszy od dwunastu godzin posiłek inny niż popijany kawą jogurt. Cierpki smak chrupiących liści idealnie przełamywał słodką nutę, która dominowała w sałatce.

Serwując główne danie, kelner znów każdemu elementowi na półmisku poświęcał kilka zdań. Rita przenosiła wzrok z warzyw na rybę, starając się nadążyć za jego słowami. Hubert, który czuł jeszcze intensywniejsze niż kwadrans temu ssanie w żołądku, nawet nie silił się na uśmiech. Niecierpliwił się, bo wszystko, czego teraz pragnął, to pochłonąć idealnie wypieczony kawałek mięsa. Tymczasem był zmuszony słuchać opowiadania o tym, jak wyglądał proces jego przyrządzania, w języku, którego nie rozumiał. Rita tłumaczyła na szczęście niezbyt dokładnie i tylko co któreś zdanie. Minuty ciągnęły się jak godziny, a twarz Huberta wydłużała się coraz bardziej, tak że powoli zaczynał przypominać znudzonego życiem brytyjskiego arystokratę. Kelner nie pominął szczegółów dotyczących gleby, w jakiej rosły warzywa, warunków, w jakich dorastał cielak, i jakości trawy, którą przeżuwał. Z całą pewnością wspomniał też o szczęśliwych popołudniach w klimatyzowanej oborze, by wreszcie dotrzeć do finału, czyli śmierci w humanitarnych warunkach, przy dźwiękach opery Wagnera. Rita słuchała uważnie i potakiwała. Dobrze, że nie zamówiłem ich pieprzonego ragoût i nie musi gadać o każdym kawałku warzywa uduszonym w sosie — myślał Hubert. Patrzył na kelnera z obrzydzeniem pomieszanym z litością. Podejrzewał, że ten chłopak ma jakiś sadystyczny element osobowości i znęcanie się nad głodnymi ludźmi sprawia mu przyjemność. Gdy wreszcie zostali sami i mógł zacząć jeść, jego iPhone zawibrował.

— Mów — rzucił do słuchawki, nabijając kęs mięsa na widelec. — Poważnie? — Odchylił się na krześle, żuł i patrzył w sufit. — Pieprzone żabojady — powiedział najciszej jak to możliwe i odłożył telefon na stół tak gwałtownie, że iPhone ślizgnął się po idealnie wyprasowanym obrusie i zatrzymał tuż przed talerzem Rity.

— Jakieś problemy? — zapytała, nie patrząc w jego stronę. Firma zawsze była dla niej ważna. Nawet jeśli teraz zarządzał nią Hubert, to było w końcu jej rodzinne dziedzictwo. W ostatnim czasie z trudem powstrzymywała się przed zadawaniem mężowi pytań o to, jak idą interesy albo jakie ma plany na przyszłość. Teraz też nie chciała psuć atmosfery. Nie pierwszego dnia. Domyślała się przecież, że już to, że tutaj z nim była, musiało być dla niego wystarczająco stresujące i niekomfortowe.

— Nie problemy, tylko wyzwania — skwitował, jakby wraz z wołowiną przeżuwał podręcznik do coachingu. — Ja jestem tutaj w pracy — wskazał nożem na siebie, a następnie na żonę — a ty na wakacjach. Pamiętasz?

O tym, że wybiera się do Marsylii, Hubert powiedział Ricie już w kwietniu. Właściwie dokładnie tego samego dnia, w którym zabukował bilety. Później wielokrotnie wyrzucał sobie ten pośpiech. Upominał siebie, że należało studzić entuzjazm. Problem w tym, że był naprawdę podekscytowany. Wiele od tego wyjazdu zależało i najwyraźniej zupełnie stracił czujność. Zresztą kiedy powiedział jej o Marsylii w piątek wieczorem, nie wydawała się tą informacją jakoś specjalnie zaskoczona albo zainteresowana. Hubert ciągle gdzieś wyjeżdżał. Do Niemiec, Belgii, Norwegii. Do Francji zresztą też. Latał w różne miejsca Europy, żeby złożyć ofertę, wynegocjować nowy kontrakt lub odnowić stary. Delegacje co kilka miesięcy były częścią jego pracy. Zazwyczaj była to zwykła formalność, ale zdarzało się, że takie wyjazdy wiązały się z dużym stresem. Zawsze wtedy gorzej sypiał, objadał się, szybciej jeździł autem, a ostatnio więcej ćwiczył. Rita zwykle znała cel tych podróży. Nie byłoby nic dziwnego, nawet gdyby chciała uczestniczyć w biznesowych spotkaniach albo poznać ich dokładny przebieg. Firma nadal nosiła jej panieńskie nazwisko. Owszem, jakiś czas temu ustalili, że biznesem będzie zarządzał Hubert, a ona zajmie się tym, co ją naprawdę interesuje, umowa była jednak nieformalna i Rita mogła w każdej chwili zmienić zdanie. Mimo to, jak dotąd, tego nie zrobiła. W ostatnich latach interesy szły nad wyraz dobrze. Hubert lubił myśleć i powtarzać, że tego rozpędzonego koła nie da się już zatrzymać. Właściwie nigdy nie mieli finansowych problemów, które mogłyby w jakiś sposób zakłócić ich codzienne życie. Z tego powodu Rita sprawiała wrażenie, jakby nie za bardzo interesowała się firmą. Tym większe było zdziwienie Huberta, gdy w poniedziałek rano oznajmiła:

— Lecę z tobą.

Właśnie kończył jeść śniadanie. Zakrztusił się.

— Poważnie? — zapytał, gdy znów mógł swobodnie oddychać.

Czasem to jego powtarzane wielokrotnie pytanie wytrącało rozmówców z równowagi. Zwykle od razu zaczynali uprzejmie powtarzać to, co powiedzieli przed chwilą, ale Rita się na to nie nabrała. Wiedziała, że akurat teraz „poważnie?” oznacza po prostu „jestem zaskoczony jak cholera”. Uważała zresztą, że skoro od dawna nigdzie razem nie wyjeżdżali, Hubert miał prawo tak się czuć.

— Pomyślałam, że to dobry pomysł — wyjaśniła z typowym dla siebie spokojem graniczącym z flegmatycznością.

Stała przy ekspresie do kawy. Nie mogła się zdecydować, od jakiej zacząć dzień. Przesuwała palcem po wyświetlaczu w górę i w dół, z pojedynczego espresso na podwójne. Hubert przeniósł wzrok ze stojącej przed nim miseczki na żonę. Miała na sobie szlafrok. Właściwie był to rodzaj kimono. Granatowe, z szerokimi rękawami. Uszyte ze sztywnej, nieprzepuszczającej światła tkaniny. Otuliła się nim tak szczelnie, że nie było widać ani centymetra nagiego ciała. Wyglądała jak posąg. Tylko nie to — pomyślał. Miał już swoje plany na tych kilka dni. Zresztą, co to w ogóle za pomysł? Nie licząc pierwszych lat małżeństwa, zawsze podróżował bez Rity. Lubił to. Jeszcze kilka lat temu czuł nawet, że te samotne wyjazdy ratowały ich małżeństwo. Wtedy, kiedy było jeszcze co ratować. Były wytchnieniem i nagrodą za ciężką pracę. Owszem, zwykle poprzedzał je stres, ale stres związany z interesami Hubert zawsze jakoś znosił. Poza tym ten wyjazd miał być szczególny i wyjątkowy. Rita nie mogła mu tego zepsuć. Nie pozwoli na to. Wziął głęboki oddech i starał się mówić najspokojniej, jak potrafił.

— Bo. To. Jest. Dobry. Pomysł. — Robił pauzę po każdym słowie, jakby chciał się upewnić, że go dobrze zrozumie, i dać sobie czas na ochłonięcie i znalezienie kontrargumentów. — Ale przecież nie o tej porze roku — dodał szybciej.

Podszedł do lodówki. Wyjął z niej wiejskie twarożki i przełożył je do miski. A później pokroił banana i wrzucił plasterki do sera. Taki śniadaniowy zestaw jadał codziennie od jedenastu miesięcy. Jeden banan i dwa wiejskie twarożki. Dokładnie tyle zjadł przed dokładką. Rita patrzyła z obrzydzeniem, jak próbował to wymieszać.

— Nie przesadzasz z nabiałem? — zapytała.

— Jestem w oknie glikemicznym.

— W czym?

— Mogę jeść dużo. — Wpychał do ust łyżkę za łyżką i gładził kciukiem ekran iPhone’a. Używał zawsze tej samej pogodowej aplikacji. Zaglądał do niej obsesyjnie kilkakrotnie w ciągu dnia. Nigdy go nie zawiodła. Aż do teraz. Marsylia, koniec maja, dwadzieścia dwa stopnie. Dobra — przyznał w myślach — to nie jest może najmocniejszy argument, ale od czegoś trzeba zacząć.

— Nie będzie tak ciepło, jak myślisz — powiedział z pełnymi ustami.

— Na pewno cieplej niż tutaj.

Rita patrzyła przez okno na rząd posadzonych w równej odległości od siebie krzewów. Kilka dni temu rozkwitły na żółto, ale pod nimi nadal leżały hałdy brudnego śniegu. Niebo było zachmurzone i nic nie zapowiadało wiosennej pogody. Hubert nie odrywał oczu od telefonu.

— Będzie wiało! — dodał, przekrzykując mielący ziarna ekspres. — Nie chcę przesadzać, ale wtedy na pewno zrobi się zimno i kilka dni będziemy mieli z głowy.

Rita wskazała na maszynę i rozłożyła bezradnie ręce. Urządzenie robiło taki hałas, że docierało do niej tylko co drugie słowo. Ciemny jak smoła płyn leniwie sączył się do filiżanki, a pomieszczenie powoli wypełniał przyjemny zapach kawy. Upiła łyk i usiadła przy wyspie naprzeciwko Huberta. Przestronna kuchnia, wielkości kawalerki, z nowoczesną białą zabudową była stanowczo za duża dla dwóch osób. Szczególnie jeśli żadna z nich nie gotuje.

— Dobrze, więc powiedz chociaż, co masz zamiar tam robić? Chcesz brać udział w spotkaniach? — Jego ton brzmiał nieco łagodniej, ale Hubert nadal nerwowo mieszał łyżką w misce. Dobrze wiedział, że mogła to zrobić. Mogła chcieć tam być i patrzeć mu na ręce.

Miał wrażenie, że za moment zwymiotuje, ale nadal wrzucał w siebie kolejne łyżki.

— W spotkaniach? — powiedziała to tak, żeby nie miał żadnych wątpliwości, że nie o to chodzi. Napięcie na twarzy Huberta zelżało. — Po prostu powłóczę się trochę. Pospaceruję — mówiła dalej, poprawiając wiązanie szlafroka.

Wstał, wyrzucił resztkę twarogu do kosza i wypłukał miseczkę. Brudna woda rozbryzgała się na boki. Nic z tego. Nie chciał, żeby z nim leciała.

— W Marsylii?! To szaleństwo!

Czyścił krawat zewnętrzną częścią dłoni.

— Przesadzasz — ciągnęła spokojnie. Nerwowy nastrój męża zupełnie jej się nie udzielał.

— Mona… Rita, posłuchaj mnie, skarbie — znów ledwo panował nad głosem — Marsylia to bardzo niebezpieczne miasto.

— Londyn, Nowy Jork, Berlin, nawet Oslo — wyliczała na palcach — dzisiaj nie ma bezpiecznych miejsc.

Zbliżył się do niej.

— Czy ty wiesz, ilu tam jest — mówił szeptem, jakby tutaj, w tej kuchni, w ich domu z dźwiękoszczelnymi szybami, ktoś mógł go usłyszeć — brudasów? — Ostatni wyraz wypowiedział z emfazą.

Zauważyła kilka białych plamek na jego jedwabnym krawacie, ale nic nie powiedziała. Jak tylko wyszedł, przesiadła się na jego miejsce i włączyła kanał informacyjny. Cieszyła się, że sobie poszedł, ale czuła, że to nie był jeszcze finał tej rozmowy. Po kilku minutach znów dało się słyszeć szczękanie klucza w zamku, a następnie w drzwiach pojawił się Hubert.

— Na pewno nie chcesz tego jeszcze raz przemyśleć? — zapytał.

Pokręciła przecząco głową. Nawet nie oderwała oczu od ekranu telewizora.

Intuicja jej nie zawiodła, wrócili do tematu jeszcze tego wieczoru. Hubert stał pomiędzy łazienką a sypialnią i suszył włosy ręcznikiem. Rita siedziała na łóżku z laptopem na udach. Wokół, na pościeli, leżały książki — jakieś albumy, przewodniki i otwarty kalendarz. Zadawała Hubertowi szczegółowe pytania dotyczące wyjazdu. Najwyraźniej chciała znać jego grafik, żeby zsynchronizować go ze swoimi planami.

— W piątek możesz mnie zupełnie wykreślić. — Głos docierał z szafy, w której Hubert szukał czystej piżamy. — Muszę być w Lyonie, nawet nie wiem, czy wrócę na noc.

Zapisała to w kalendarzu. Hubert ostrożnie przepchnął książki ze swojej połowy łóżka. Ich małżeńskie łoże było bardzo wygodne i duże. Wystarczająco duże, żeby dwie dorosłe osoby mogły dobrze się wyspać, nie dotykając się przez całą noc. Od kiedy bez powodzenia zakończyli „projekt dziecko”, sypiali daleko od siebie, każde po swojej stronie. Teraz też Hubert nie starał się skracać dystansu. Otulił się szczelnie kołdrą, a później opukiwał ją wzdłuż swojego ciała tak długo aż zaczął przypominać mumię.

— Naprawdę się martwię — powiedział, gapiąc się w sufit.

Silił się, żeby brzmieć wiarygodnie, ale jedyne, co było słychać w jego głosie, to zmęczenie i senność.

— Już kończę. — Udała, że nie wie, co on ma na myśli.

— Chodzi o ten twój pomysł z Marsylią.

— Nie rozumiem.

Hubert podniósł się gwałtownie.

— Musiałaś słyszeć, co się tam dzieje.

Nagle znów był podekscytowany i gotów do kolejnej konfrontacji. Rzucił okiem na leżące obok przewodniki. „Prowansja”, „Francja”, „Lazurowe Wybrzeże”, „Marsylia w weekend”. Naprawdę mieliśmy ich tyle w domu czy kupiła je jeszcze dzisiaj? — zastanawiał się chwilę.

— Jest ciekawa wystawa. Mam zamiar po prostu włóczyć się po muzeach.

Opadł na poduszkę. Wystawa. Naprawdę? Akurat teraz?!

— Czyja? — zapytał zrezygnowany.

— Picassa.

Nigdy go nie lubił. A teraz miał przynajmniej powód.

— To komunista! Dostawał nagrody od Stalina. — Nie reagowała. — Dwa razy!

— Daj spokój. Wiesz przecież, że artystom świat wybacza takie rzeczy — wyjaśniła i znów zaczęła miarowo uderzać w klawisze laptopa.

Wiedział. Przecież słyszał to miliony razy. Kiedyś polecieli razem na wystawę do Londynu. „Caravaggio: ostatnie lata”, niewielka ekspozycja, szesnaście obrazów. Strata czasu i pieniędzy. Przewodniczka, młoda, na pewno nie Brytyjka, raczej Hiszpanka albo Portugalka, o bardzo kształtnych, jędrnych pośladkach, opowiadała dużo nie tylko o obrazach, ale także o samym artyście. Okazało się, że z tego całego Caravaggia był kawał niezłego skurwiela. Podobno nawet kogoś zabił. Kiedy o tym powiedziała, większość osób z grupy z niesmakiem odwracała oczy od namalowanych przez niego portretów świętych. A Rita mianowała się wtedy adwokatem malarza i broniła go tym samym argumentem:

— Artystom świat wybacza takie rzeczy — tłumaczyła.

Zrezygnowany i zmęczony Hubert przewrócił się na lewy bok. Hitler też był artystą — pomyślał, ale zanim zdążył to powiedzieć, zasnął.

Wrócili do rozmowy po wizycie w sklepie z tapetami, w którym Rita przez kilka godzin zastanawiała się, który błękit jest bardziej głęboki. Właśnie z tego powodu jechali do domu w porze największych korków. W dodatku kilka dni wcześniej akurat na tym fragmencie ulicy zaczął się długo zapowiadany remont. Hubert był wściekły. Chciał jak najszybciej wydostać się z tej części miasta. Manewrował po jednokierunkowych jeżyckich uliczkach, przeklinając.

— Jasna cholera! Jedź, baranie! Ile ich jest?

— Pięć rolek. Tyle powinno wystarczyć.

— Widziałaś idiotę?! Najpierw się zatrzymuje, a później kierunkowskaz. — Wcisnął klakson. — Człowieku, gdzie ty robiłeś prawko?

Kiedy mijali małe czerwone auto, Hubert popukał się w głowę, patrząc na tamtego kierowcę, a Rita ze wstydem odchyliła się w fotelu.

— Nie tapet — wysyczał. — Obrazów ile jest?

— Jakich obrazów?

— Tego komunisty.

— Nie chodzi tylko o obrazy, będzie też rzeźba, ceramika. To naprawdę duża wystawa.

— Ale ile?

Rita musiała się chwilę zastanowić.

— Nie wiem. Dwieście? Dwieście pięćdziesiąt? Może nawet trzysta — powiedziała wreszcie. Hubert parsknął śmiechem, a kiedy zatrzymali się na światłach, spojrzał na Ritę i zapytał śmiertelnie poważnie:

— Chcesz się narażać dla dwustu obrazków?

Nie zamienili ze sobą słowa aż do momentu, gdy wjechali na podjazd przed domem.

Tego samego dnia wieczorem rozmawiali o bezpieczeństwie w Marsylii. Hubert nadal miał nadzieję, że nie będzie musiał zmieniać planów i że uda mu się zniechęcić Ritę. Nie odpuszczał. Przyszła mu do głowy absurdalna propozycja, żeby chodzić w Marsylii w kamizelce kuloodpornej.

— Na pewno są jakieś turystyczne wersje — żartowała Rita, a później zgodziła się, że będą unikali zatłoczonych miejsc, i zaakceptowała bezwzględny zakaz poruszania się metrem.

Ale kilka dni później Hubert znów nie mógł się powstrzymać. Pomagał wnieść rzeczy ze sklepu budowlanego do jej rodzinnego domu i tym razem postanowił odnieść się do jej poczucia obowiązku. Rozglądał się po pomieszczeniu z zatroskaną miną.

— Kto się zajmie remontem? — zapytał. Kawałek plastikowej taśmy zapiszczał pod jego butem. Oderwał go poirytowany i rzucił w kąt. — Myślałaś o tym? Przecież tutaj wszystko jest rozbabrane.

Znał ją i wiedział, co ją zmartwi, ale jednak przesadzał. Obiektywnie rzecz biorąc, dom nie wyglądał tak źle. Największe roboty — burzenie, wymiana okien, zmiana instalacji, murowanie nowych ścian i tynki — Rita miała już za sobą. Biorąc pod uwagę, jakich zmian już dokonano, ten etap można było uznać za jeden z ostatnich. Zostały kosmetyczne sprawy, takie jak malowanie, montaż podłóg i kilka innych drobiazgów. Dom, który nie był remontowany od ponad trzydziestu lat, odzyskiwał swoją godność. Kiedyś to była piękna willa, ale ostatnio wyglądała po prostu na opuszczoną. Rita czuła fizyczny ból w sercu, kiedy tu przejeżdżała, zwłaszcza że w ostatnich dwóch latach kilka budynków w sąsiedztwie zostało wyremontowanych i cała ulica powoli wracała do dawnej świetności, ale teraz odetchnęła, bo trwający prawie rok remont dobiegł końca. Na potem planowała jeszcze tylko położenie kostki przed wejściem i zasadzenie kilku krzewów.

— Wiesz, że jak ty tego nie dopilnujesz, to na pewno coś sknocą — straszył Hubert, kopiąc kawałek leżącej na podłodze tektury.

— To, czego muszę osobiście dopilnować, skończę przed wyjazdem — uspokajała go, ale Hubert tylko wydął dolną wargę. Chodził z rękami w kieszeniach i całą swoją postawą wyrażał wątpliwość.

— Jesteś pewna?

Nie była.

— To przecież tylko tydzień — perswadowała jemu. I sobie.

Z dumą rozglądała się po ogromnej przestrzeni na parterze. Ciągle nie mogła się nadziwić, ile miejsca zyskała, burząc zaledwie dwie ścianki działowe. Była zadowolona ze swoich decyzji, mimo że przed podjęciem każdej z nich nie przesypiała nocy. Najbardziej podobały jej się okna — nowoczesna technologia i klasyczny wygląd. Stała przy nich, patrząc na rosnące wzdłuż ulicy klony. Za kilka tygodni powinny puścić pąki.

— Poza tym liczę, że uda mi się znaleźć w Marsylii coś ciekawego do galerii. Przydałoby się coś na otwarcie — mówiła bardziej do siebie niż do Huberta.

Na początku planowała, że połączy otwarcie galerii z ich rocznicą ślubu, przekonywała kierownika budowy, że muszą się wyrobić do dwudziestego czwartego czerwca. Przygotowała listę gości i zastanawiała się nad zamówieniem tortu, ale po tym, co wydarzyło się w grudniu, przestało jej zależeć na tym terminie. Powiedziała ekipie, że nie chce niczego przyspieszać kosztem jakości wykonanych prac. Nigdy nie lubiła kompromisów.

Kiedy mniej więcej miesiąc przed wylotem Hubert usłyszał w telewizji, że redaktorzy francuskiego pisma „Charlie Hebdo” znów wypuścili numer z rysunkiem Mahometa siedzącego na bombie, z radości aż uniósł się na kanapie. Nie mógł uwierzyć, że jego sojusznikami byli nawet muzułmanie.

— No słyszysz?! — wrzeszczał. — Słyszysz, jak ci z „Charlie Hebdo” prowokują? — Celował pilotem w telewizor. — Bezczelne Francuziki! A jeśli ci talibowie wezmą odwet akurat wtedy, gdy będziemy w Marsylii? A jeśli rozłożą kilka bomb w muzeach, w hotelach, na lotnisku, w koszach na śmieci? No powiedz, ile można być tak drażnionym? No ile? Ja bym nie wytrzymał! Nie wytrzymałbym, mówię ci! — krzyczał w kierunku schodów. Chciał być pewien, że Rita go usłyszy. Przestał dopiero, kiedy dobiegł do niego dźwięk zamykanych na piętrze drzwi do sypialni.

Hubert czuł się coraz bardziej jak w potrzasku i wykorzystywał każdą okazję, żeby w domu wrócić do tego tematu. Ryzykował wzbudzenie podejrzeń, mimo to podejmował kolejne, coraz bardziej wyrafinowane próby zniechęcenia żony. Rita wyjmowała z szafy ubrania i zastanawiała się, co przed wyjazdem powinno trafić do pralni. Przyglądał się temu zaniepokojony. Pakowanie? Już?! — myślał ze strachem. Nie spodziewał się, że sprawy zdążyły zajść tak daleko. Przez chwilę udawał, że też szuka czegoś w swojej części szafy.

— Trzeba założyć coś wygodnego do samolotu — mówił, przerzucając wieszaki z koszulami.

— Może dres — żartowała. Nikt nigdy nie widział Rity w dresie. Jej stroje sportowe też były eleganckie, po prostu bardziej wygodne niż te, które nosiła na co dzień.

— W tym chcesz lecieć? — Podniósł jedną z jej wieczorowych bluzek. — Przewieje cię. Podróż będzie trwać dwanaście godzin. To koszmar.

Też to sprawdziła. Chwilę zastanawiała się, czy powinna zabrać granatowe spodnie z wysokim stanem, ale jednak je odłożyła.

— W najgorszym wypadku dziewięć — powiedziała. Podniosła ubrania z łóżka. — Tak, wiem. Wezmę coś przeciwbólowego — rzuciła, wychodząc.

Hubert cisnął wieszakiem we wnętrze szafy.

Kiedy Rita wspomniała, że Philippe i Colette odpowiedzieli na jej wiadomość i że zapraszają ich do siebie na cały dzień, wydawało się, że Hubert wreszcie zrozumie, że jego plany uległy zmianie i zwyczajnie się podda. Rita od razu ustaliła, że pojadą do nich w weekend. Założyła, że w sobotę i niedzielę on nie będzie miał spotkań, a ona bez żalu zrezygnuje z wystaw w czasie, kiedy jest największy tłok. Philippe i Colette, przyjaciele rodziny, byli gośćmi na ich weselu, przyjechali na kilka dni z Francji specjalnie na tę uroczystość. Po śmierci ojca Rity, kiedy Hubert stawiał pierwsze kroki w przejęciu interesów we Francji, Philippe okazał się bardzo pomocny i przyspieszył wiele urzędowych spraw. Hubert od dłuższego czasu myślał o tym, że powinien się z nim spotkać, i nawet żałował, że zwykle brakowało mu na to czasu. Zdawał sobie sprawę, że kontakty i znajomości, które mógłby zdobyć za pośrednictwem Philippe’a, otworzyłyby przed nim jeszcze wiele drzwi. Zaczął myśleć, że przynajmniej tyle dobrego może z tego wyjazdu wyniknąć, i nieoficjalnie uznał ten temat za zamknięty. Pogodził się z tym, że spędzi z żoną kilka dni we Francji, i zrozumiał, że mogłaby go od tego uratować tylko śmierć własna albo Mona Lisy.

Tydzień przed wyjazdem zaczęło się na dobre. Na marmurowym blacie w kuchni leżały trzy bardzo długie listy. Jedna z nagłówkiem „załatwić”, druga z nagłówkiem „kupić” i trzecia zatytułowana „spakować”. Wszędzie można było się natknąć na stosy powyjmowanych z szaf rzeczy. Na wieszakach wisiały komplety wypranych i wyprasowanych ubrań. Było tego tyle, że Hubert zaczął mieć wątpliwości, czy na pewno nie przeprowadzają się do Francji. W domu przybywało przewodników, map i albumów z obrazami. Książki leżały pootwierane w różnych miejscach w przedpokoju, kuchni i salonie. Zupełnie jakby Rita przygotowywała się do egzaminu na przewodnika po Marsylii. Znał ją. Wiedział, że zrobiła sobie szczegółowy plan zwiedzania miasta, że prawdopodobnie miała rozpisaną listę zabytków na każdy dzień i listę zadań do odhaczenia. Przeczuwał, że sam, mimo iż to będzie jego trzeci, a może nawet piąty pobyt, dopiero teraz pozna to miasto naprawdę dobrze. Im bardziej zbliżał się termin wylotu, tym mniej rzeczy pozostawało na listach. Ostatniego dnia wszystkie pozycje na wszystkich kartkach zostały wykreślone.

Mieli niezłe miejsca w przedniej części samolotu. Hubert osobiście zrobił odprawę. Przyglądał się, jak Rita pije kawę, i znów to zrobił.

— Okropna, co?

— Nie jest taka zła.

— Styropian może powodować raka. Czytałem o tym.

— Przecież ty nie lubisz kawy.

— Ale żal mi wszystkich, którzy piją z tych niezdrowych kubków. Jak można coś takiego w ogóle sprzedawać i to z taką marżą? — nakręcał się, chociaż sam tego nie rozumiał. Naprawdę liczył na to, że Rita zdecyduje się opuścić pokład w czasie lotu? Po kilku minutach paplania o chciwości linii lotniczych w końcu się opamiętał i zamilkł. Do lądowania spał albo udawał, że śpi.

W restauracji zrobiło się tłoczno. Światło świec przestało wystarczać i teraz salę rozświetliły sufitowe lampy. W tle słychać było wielonarodowy gwar i w miarę jak rosła liczba opróżnianych kieliszków, coraz swobodniejsze wybuchy śmiechu.

— Amerykanie — powiedział Hubert, odwracając się w tę stronę sali, z której dobiegał największy hałas. — Co robisz jutro? — zapytał. Z pełnym żołądkiem był bardziej skłonny do rozmowy.

— Nie pamiętasz? Picasso.

Ucieszył się, że tak jak obiecała, nie będzie mu towarzyszyć w biznesowych spotkaniach.

— Weź taksówkę — powiedział.

— To niedaleko. Muzeum to ta ultranowoczesna bryła na wodzie. Mijaliśmy ją.

— Aha.

Znów tylko udawał, że wie, o co chodzi. Nie pamiętał tego budynku. Kiedy jechali do hotelu, rozglądał się po okolicy, bo szukał jakiejś przyjemnej trasy do biegania. Dostrzegł kilka ścieżek, które mogłyby się nadawać, ale miał wątpliwości, czy jest tam bezpiecznie, i dopóki nie zobaczył nowoczesnej hotelowej siłowni, martwił się, że będzie musiał zrobić tygodniową przerwę w treningu.

Kelner zaproponował deser i chwilę rozmawiał z Ritą.

— Podobno mają tutaj taras z ładnym widokiem — wyjaśniła.

— Na pewno brakuje im stolików, więc chce się nas pozbyć w elegancki sposób. — Hubert mówił jak ktoś, kto zna te triki. W końcu miał doświadczenie w branży. Kiedyś otarł się o pracę w restauracji. Nawet jeśli był to tylko przydrożny bar przed Słubicami, serwujący kiełbasę z grilla. — Jestem zmęczony — wyznał.

— Może jutro — odpowiedziała kelnerowi.

Hubert westchnął z ulgą i ruszył za żoną. Po kilku krokach zrewidował kieszenie i odwrócił się gwałtownie. Tuż za jego plecami stał kelner sadysta.

— Votre téléphone, monsieur — powiedział.

Nawet nie spojrzał na mężczyznę, bez słowa wziął od niego swojego i’Phone’a.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: