Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Mistrz i Małgorzata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 października 2016
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Mistrz i Małgorzata - ebook

Nowy przekład powieści Mistrz i Małgorzata. Krzysztof Tur, nazwany przez ks. Jana Twardowskiego wielkim artystą, od lat poświęcił swoje twórcze życie prawdziwej pasji – Michałowi Bułgakowowi. Zaczął od tłumaczenia rękopisów, które nie znalazły się w Mistrzu i Małgorzacie: Czarnego maga, Wielkiego kanclerza i Księcia ciemności, a także opowiadań i dramatów. Okazało się to wstępem do przekładu samej powieści. Nie jest to kolejne tłumaczenie Mistrza i Małgorzaty! To zwieńczenie wielu lat pracy człowieka w równej mierze utalentowanego, co zafascynowanego życiem i twórczością Bułgakowa.Porównanie propozycji translatorskiej Krzysztofa Tura z poprzednimi przekładami Mistrza i Małgorzaty pozwala na konstatację, że najnowszy przekład jest bliższy semantycznie oryginałowi. Odważył się też przywrócić rosyjską wersję nazwiska pisarza „Bułgakow”, co jest zgodne z logiką, choć w Polsce przyjęła się od lat ukrainizowana jego pisownia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64505-74-4
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁUMACZA

Nowy przekład _Mistrza i Małgorzaty_ opiera się na edycji Wiktora Łosiewa z roku 2006 („_Мой бедный, бедный мастер…_”. Полное собрание редaкций и вариантов романa „Мастер и Маргарита”, Moskwa 2006 r.), w której, oprócz uzupełnionej pośmiertnej redakcji powieści, opracowanej zasadniczo przez Helenę Bułgakową, zamieszczono wszystkie istniejące poprzednie wersje, począwszy od roku 1928.

„W manierze twórczej Michała Bułgakowa – pisze Nikołaj Bogdanow¹ – jest charakterystyczny i zdaje się typowy tylko dla tego pisarza chwyt: w pewnym momencie fabuły czytelnik mniej lub bardziej otwarcie odsyłany jest do jakiegoś źródła literackiego, bez znajomości którego zrozumienie tego fragmentu utworu jest niemożliwe!”

Są to odniesienia nie tylko do źródeł literackich, ale także do ogólnych archetypów kultury europejskiej, do kręgu pojęć, dogmatów i obrzędów chrześcijaństwa, zwłaszcza prawosławia, do źródeł historycznych i do realiów współczesnej Bułgakowowi rzeczywistości.

Oczywiście znajomość tych źródeł nie jest konieczna dla zrozumienia powieści, czy jej fragmentów, i satysfakcjonującej lektury, ponieważ jako autonomiczne dzieło sztuki nie wymaga ona dodatkowych wyjaśnień. Ale znajomość motywów literackich i kulturowych, wykorzystanych przez Bułgakowa w powieści, zapewne nikomu nie zaszkodzi. Dlatego, poza daniem możliwie poprawnego przekładu, opartego na redakcji, która, jak się zdaje, jest najbliższa temu, co można by nazwać „tekstem kanonicznym”, uznałem za celowe wyjaśnienie najważniejszych spośród tych odniesień w komentarzach, umieszczonych na końcu książki.

Trzeba ponadto wziąć pod uwagę historię powstawania powieści. Bułgakow pracował nad nią dwanaście lat i nie tracił nadziei, że zostanie opublikowana. Zamierzał nawet przesłać ją Stalinowi, jako „pierwszemu czytelnikowi”, być może licząc na to, że spodoba się wodzowi, tak jak _Dni Turbinów,_ które na jego polecenie nie schodziły z repertuaru MChAT. Próbował więc w trakcie pracy zrobić rzecz w zasadzie niewykonalną: nie ustępując w zasadniczych kwestiach, nadać powieści formę możliwą do przyjęcia przez cenzurę, drogą pewnego retuszu: usuwania zbyt ostrych fragmentów i zwrotów, łagodzenia wątków, zastępowania otwartych wypowiedzi napomknieniami i aluzjami.

Wbrew poglądom bułgakologów, nie tylko dążenie do doskonałości było przyczyną ciągłej pracy redakcyjnej nad powieścią, ale także pragnienie jej opublikowania jeszcze za życia, a choćby i po śmierci, a to wymagało po prostu napisania innej powieści, niż ta, która powstawała w latach 1928-1938 i została częściowo zachowana w brulionach. Na kształt _Mistrza i Małgorzaty_ wpłynęła też redakcja Heleny Bułgakowej, momentami głęboko ingerująca w tekst autorski. Trudno czasem dociec, które z wprowadzonych przez nią zmian i skreśleń zgodne były z intencjami i wskazówkami Bułgakowa, a które wynikały albo z kategorycznych wymogów cenzury, albo z jej własnych ocen i upodobań. Z tego względu wczesne redakcje, choć niedokończone i „niedopracowane”, zawierają wartości, które wyparowały z wersji ostatecznej.

Wskutek tego rodzaju pracy redakcyjnej niektóre fragmenty i całe wątki powieści stają się w pełni jasne dopiero w zestawieniu z wcześniejszymi wersjami, w których pisarz wypowiadał się spontanicznie i otwarcie. Na przykład w swojej pogoni za Wolandem Bezdomny jest prowadzony do soboru Chrystusa Zbawiciela, gdzie Iwan dokonuje „chrztu”, zanurzając się w rzece. W ostatniej wersji nie ma mowy o soborze, który wtedy już nie istniał, pozostaje jednak ważny, choć ledwie zauważalny ślad: wzmianka o „amfiteatrze rzeki Moskwy”, to znaczy pozostałości po soborze, gdzie dokonywano poświęcenia wody w święto Chrztu Pańskiego (Jordanu – 6/19 stycznia) i niezwykle niska, jakby zimowa temperatura wody. Dla współczesnych Bułgakowa to napomknienie było jeszcze czytelne, potem jego znaczenie się zatarło i w chwili opublikowania powieści stało się niezrozumiałe do tego stopnia, że na przykład w ogóle zniknęło z polskiego przekładu. W komentarzach zwróciłem więc uwagę na te fragmenty wcześniejszych redakcji, które rzucają światło na dane wątki powieści.

Michał Bułgakow w Polsce nazywa się „Bułhakow” – tak jak poseł Katarzyny II, przez skojarzenie z polskimi nazwiskami „Bułharyn”, „Bułhak”, „Bułhakowski”, czy może wpływ wymowy ukraińskiej (ale inni znani Bułgakowowie, np. o. Sergiusz Bułgakow, są już zapisywani poprawnie). Ta pisownia i wymowa utrwaliła się, ale zawsze w końcu nastręczy kłopotów. Zetknąłem się z tym przy pisaniu _Kroniki życia Michała Bułgakowa_, w której występuje wiele osób o tym samym nazwisku, nie tylko krewnych pisarza, i powstaje problem: czy ich nazwiska pisać inaczej, czy zniekształcać wszystkie? Po namyśle postanowiłem przywrócić prawidłową pisownię (i co za tym idzie, wymowę), obowiązującą nie tylko w Rosji, ale na całym świecie poza Polską.

1.

„_Пятое измерение” Михаила Булгакова. Три века русской литературы,_ zesz. 4, Irkuck–Moskwa, 2003 r.ROZDZIAŁ 1

Nigdy nie rozmawiajcie z nieznajomymi

W porze upalnego wiosennego zachodu1 na Patriarszych Stawach pojawiło się dwóch obywateli. Pierwszy z nich – mniej więcej czterdziestoletni, odziany w popielaty letni garnitur – niskiego wzrostu, ciemnowłosy, pulchny, wyłysiały, swój elegancki kapelusz z „łezką” na główce niósł w ręku, a jego starannie wygolone oblicze ozdabiały nadnaturalnych rozmiarów okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty, rudawy, rozczochrany młody człowiek w zsuniętej na kark kraciastej cyklistówce – miał na sobie kraciastą koszulę, wymięte białe spodnie i czarne tenisówki.

Pierwszym był nie kto inny, jak Michał Aleksandrowicz Berlioz, redaktor czasopisma kulturalnego i przewodniczący zarządu jednego z największych moskiewskich stowarzyszeń literackich, zwanego w skrócie Massolitem, a jego młodym współtowarzyszem – poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, piszący pod pseudonimem Bezdomny2.

Kiedy pisarze znaleźli się w cieniu okrywających się pierwszą zielenią lip, przede wszystkim rzucili się ku jaskrawo pomalowanej budce z napisem: „Piwo i napoje”.

Tak, trzeba tu odnotować pierwszą osobliwość tego strasznego majowego wieczoru. Nie tylko koło budki, ale i w całej alei, równoległej do ulicy Bronnej, nie było żywej duszy. O tej porze, kiedy wydawało się, że nie ma już sił oddychać, kiedy słońce, rozpaliwszy Moskwę, w suchej mgle zapadało gdzieś za Sadowy Pierścień – nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławce, aleja była pusta.

– Narzan proszę – poprosił Berlioz.

– Narzanu nie ma – odpowiedziała kobieta w budce i nie wiadomo dlaczego obraziła się.

– Piwo jest? – zachrypniętym głosem poinformował się Bezdomny.

– Piwo przywiozą pod wieczór – odparła kobieta.

– A co jest? – spytał Berlioz.

– Morelowy, ale ciepły – powiedziała kobieta.

– Może być morelowy, niech będzie!…

Morelowy wydał obfitą żółtą pianę i w powietrzu zapachniało wodą fryzjerską. Literaci napili się, natychmiast dopadła ich czkawka, zapłacili i usiedli na ławce twarzami do stawu, a plecami do Bronnej.

Wtedy stała się druga osobliwość, dotycząca samego Berlioza. Naraz przestał czkać, jego serce stuknęło i na moment gdzieś się zapadło, potem wróciło, ale z tkwiącą w nim tępą igłą. Poza tym Berlioza ogarnął nieuzasadniony, ale tak silny strach, że zapragnął natychmiast uciekać z Patriarszych, nie oglądając się za siebie.

Berlioz rozejrzał się żałośnie, nie rozumiejąc, co go tak przestraszyło. Zbladł, wytarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się ze mną dzieje? Nigdy czegoś takiego nie było… serce się tłucze… Chyba wszystko trzeba rzucić w diabły i do Kisłowodska…”

I wtedy upalne powietrze zgęstniało przed nim, i utkał się z tego powietrza przezroczysty obywatel o przedziwnej powierzchowności. Na maleńkiej główce dżokejka, zaś kraciasta marynareczka kusa i także z powietrza… Obywatel miał jakiś sążeń wzrostu, ale w ramionach był wąski, niewiarygodnie chudy, a fizjonomię, proszę zauważyć, miał szyderczą.

Życie Berlioza układało się tak, że nie przywykł do niezwykłych zjawisk. Zbladł jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i pomyślał z niepokojem: „Czegoś takiego nie może być!…”

Ale to, niestety, było, i długi obywatel, przez którego wszystko było widać, kołysał się przed nim w lewo i w prawo, nie dotykając ziemi.

Wtedy Berlioza ogarnęła taka zgroza, że zamknął oczy. A kiedy znów je otworzył, zobaczył, że wszystko się skończyło, zjawa się rozpłynęła, kraciasty zniknął, a równocześnie tępa igła wyskoczyła z serca.

– Uff, do diabła! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwanie, przed chwilą od tego upału omal nie dostałem udaru! Miałem nawet coś w rodzaju halucynacji… – spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach nadal dygotał lęk, a jego ręce drżały. Jednak stopniowo uspokoił się, powachlował się chusteczką, dość dziarsko oświadczył: „No więc tak…” – i zaczął znów przemowę, przerwaną piciem morelowego.

Przemowa ta, jak się potem dowiedziano, dotyczyła Jezusa Chrystusa. Rzecz w tym, że redaktor zamówił u poety wielki antyreligijny poemat do kolejnego numeru czasopisma. Iwan Nikołajewicz stworzył ten poemat i to w bardzo krótkim terminie, ale, niestety, zupełnie nie zadowolił nim redaktora. Bezdomny wymalował głównego bohatera swojego poematu, czyli Jezusa, w bardzo czarnych barwach, ale mimo to, zdaniem redaktora, trzeba było cały poemat pisać na nowo. I oto teraz redaktor wygłaszał poecie coś w rodzaju wykładu o Jezusie, po to, by podkreślić jego podstawowy błąd.

Trudno powiedzieć, co właściwie sprowadziło Iwana Nikołajewicza na manowce – czy plastyczna siła jego talentu, czy kompletna nieznajomość problemu, o którym pisał – ale Jezus wyszedł mu zupełnie jak żywy, istniejący niegdyś Jezus, tyle że, co prawda, Jezus obdarzony wszystkimi najgorszymi cechami.

Berlioz zaś chciał udowodnić poecie, że najważniejsze nie jest to, jaki był Jezus, zły czy dobry, ale to, że ten Jezus jako osoba w ogóle nie istniał na świecie i że wszystkie opowieści o nim – to czyste wymysły, najzwyklejszy mit.

Trzeba zauważyć, że redaktor był człowiekiem oczytanym i bardzo zręcznie powoływał się w swojej mowie na starożytnych historyków, na przykład na znakomitego Filona z Aleksandrii, na świetnie wykształconego Józefa Flawiusza, którzy nigdy ani słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Ujawniając solidną erudycję, Michał Aleksandrowicz poinformował poetę między innymi o tym, że ten fragment w rozdziale 44 piętnastej księgi słynnych „Roczników” Tacyta, gdzie jest mowa o kaźni Jezusa – to nic innego, jak późniejszy sfałszowany dopisek.

Poeta, dla którego wszystko, o czym dowiadywał się od redaktora, było nowością, uważnie słuchał Michała Aleksandrowicza, wlepiwszy w niego swoje bystre zielone oczy i tylko z rzadka czkał, przeklinając szeptem napój morelowy.

– Nie ma ani jednej wschodniej religii – mówił Berlioz – w której, z reguły, niepokalana dziewica nie wydałaby na świat boga. I chrześcijanie, nie wymyślając niczego nowego, dokładnie tak samo stworzyli swojego Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. Oto, na co trzeba położyć główny nacisk…

Wysoki tenor Berlioza rozlegał się w opustoszałej alei i w miarę, jak Michał Aleksandrowicz zapuszczał się w takie zawiłości, w jakie może zapuszczać się bez ryzyka skręcenia karku tylko bardzo wykształcony człowiek – poeta dowiadywał się coraz więcej interesujących i pożytecznych rzeczy i o egipskim Ozyrysie, dobroczynnym bogu i synu Nieba i Ziemi, i o fenicjańskim bogu Tammuzie, i o Marduku, i nawet o mniej znanym groźnym bogu Huitzilopochli, którego niegdyś bardzo czcili Aztekowie w Meksyku.

I oto akurat w chwili, kiedy Michał Aleksandrowicz opowiadał poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurkę Huitzilopochli, w alei pojawił się pierwszy człowiek.

Potem, kiedy, mówiąc otwarcie, było już za późno, różne instytucje sporządziły swoje raporty z opisem tego człowieka. Ich porównanie nie może nie wywołać zdumienia. Tak więc w pierwszym z nich jest mowa o tym, że ów człowiek był niskiego wzrostu, zęby miał złote i utykał na prawą nogę. W drugim – że człowiek ten miał wzrost olbrzyma, koronki miał platynowe, a utykał na lewą nogę. Trzeci lakonicznie oznajmia, że pozbawiony był znaków szczególnych.

Trzeba przyznać, że ani jeden z tych raportów nie jest wart złamanego grosza.

Przede wszystkim: opisywany nie utykał na żadną nogę i wzrostu nie był ani niskiego, ani olbrzymiego, tylko po prostu wysokiego. Co się tyczy zębów, to z lewej strony miał platynowe koronki, a z prawej – złote. Ubrany był w drogi szary garnitur i zagraniczne, pod kolor garnituru, pantofle. Szary beret dziarsko załamał na ucho, pod pachą niósł laskę z czarną gałką w kształcie głowy pudla. Na oko – ponad czterdzieści lat. Usta jakby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, a lewe – nie wiadomo czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna wyżej niż druga. Słowem – cudzoziemiec.

Mijając ławkę, na której ulokowali się redaktor i poeta, cudzoziemiec zerknął na nich, zatrzymał się i nagle usiadł na sąsiedniej ławeczce, dwa kroki od przyjaciół.

„Niemiec…” – pomyślał Berlioz.

„Anglik… – pomyślał Bezdomny. – Że też nie jest mu gorąco w rękawiczkach”.

A cudzoziemiec obrzucił spojrzeniem wysokie domy, otaczające kwadratem staw, przy czym stało się jasne, że widzi to miejsce po raz pierwszy i że go ono zainteresowało.

Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, odbijających szybami oślepiające, załamujące się i na zawsze opuszczające Michała Aleksandrowicza słońce, potem spuścił go w dół, gdzie szyby zaczynały ciemnieć zmierzchem, z nieznanego powodu uśmiechnął się pobłażliwie, zmrużył oczy, oparł ręce na gałce laski, a podbródek na rękach.

– Ty, Iwanie – mówił Berlioz – bardzo dobrze i satyrycznie przedstawiłeś na przykład narodziny Chrystusa, syna Bożego, ale sęk w tym, że jeszcze przed Jezusem urodził się cały szereg synów Bożych, jak, powiedzmy, fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra. Krótko mówiąc, ani jeden z nich się nie urodził i żadnego z nich nie było, w tym także i Jezusa, i musisz zamiast narodzenia, albo, powiedzmy, przybycia magów, opisać niedorzeczne pogłoski o tym przybyciu. A z twojego poematu wynika, że on się rzeczywiście urodził!…

W tym momencie Bezdomny podjął próbę przerwania męczącej go czkawki, wstrzymując oddech, wskutek czego czknął jeszcze boleśniej i głośniej, a Berlioz w tym samym momencie przerwał swoją przemowę, ponieważ cudzoziemiec nagle wstał i skierował się ku pisarzom.

Obaj spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Proszę mi wybaczyć – odezwał się z cudzoziemskim akcentem, ale nie kalecząc słów, nieznajomy, podchodząc do nich – że ja, nie znając panów, pozwalam sobie… ale przedmiot uczonej dysputy panów jest tak interesujący, że…

Tu zdjął grzecznie beret i przyjaciołom nie pozostawało nic innego, jak unieść się z ławki i ukłonić.

„Nie, to raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.

„Polak?…” – pomyślał Bezdomny.

Koniecznie musimy dodać, że cudzoziemiec od pierwszej chwili wywarł na poecie odpychające wrażenie, a Berliozowi raczej się spodobał, to znaczy, nie tyle się spodobał, co… jakby tu powiedzieć… zainteresował go, czy co.

– Pozwolą panowie, że się przysiądę? – uprzejmie poprosił cudzoziemiec i przyjaciele jakoś mimo woli rozsunęli się; cudzoziemiec zręcznie usiadł między nimi i natychmiast nawiązał rozmowę:

– Jeżeli się nie przesłyszałem, raczył pan powiedzieć, że Jezus nigdy nie istniał? – spytał cudzoziemiec, zwracając ku Berliozowi swoje lewe zielone oko.

– Nie, nie przesłyszał się pan – grzecznie odparł Berlioz – właśnie to mówiłem.

– Ach, jakie to ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.

„O co mu chodzi, do diabła?” – pomyślał Bezdomny i nachmurzył się.

– A pan się zgodził ze swoim rozmówcą? – poinformował się nieznajomy, zwracając się w prawo ku Bezdomnemu.

– Na sto procent! – potwierdził zapytany, lubiący wyrażać się w sposób wymyślny i metaforyczny.

– Zdumiewające! – zawołał nieproszony rozmówca, rozejrzawszy się nie wiadomo czemu jak złodziej, i tłumiąc swój niski głos, powiedział: – Proszę mi wybaczyć natarczywość, ale zrozumiałem to tak, że panowie, poza wszystkim innym, nie wierzycie także w Boga? – Zrobił wystraszone oczy i dodał: – Przysięgam, że nikomu nie powiem.

– Tak, nie wierzymy w Boga – odparł Berlioz i uśmiechnął się z lekka, widząc przestrach zagranicznego turysty – ale o tym można mówić zupełnie swobodnie.

Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i spytał, aż pisnąwszy z ciekawości:

– Panowie są ateistami?

– Tak, jesteśmy ateistami – odparł Berlioz uśmiechając się, a Bezdomny pomyślał ze złością: „Ależ się przyczepił, zagraniczny cymbał!”.

– Och, jakie to urocze! – krzyknął zdumiewający cudzoziemiec i pokręcił głową, patrząc to na jednego, to na drugiego literata.

– W naszym kraju ateiści nikogo nie dziwią – powiedział Berlioz z dyplomatyczną uprzejmością. – Większość naszej populacji już od dawna świadomie przestała wierzyć w bajki o Bogu.

Wtedy cudzoziemiec zrobił coś takiego: wstał i uścisnął zdumionemu redaktorowi rękę, wygłaszając przy tym takie słowa:

– Pozwoli pan, że mu z całego serca podziękuję!

– A za cóż to mu pan dziękuje? – mrugając oczami poinformował się Bezdomny.

– Za bardzo ważną informację, która dla mnie, jako podróżnika, jest nadzwyczaj interesująca – wyjaśnił zagraniczny dziwak, znacząco unosząc palec.

Ważna informacja najwidoczniej wywarła na podróżniku rzeczywiście silne wrażenie, ponieważ z przestrachem obrzucił spojrzeniem domy, jakby obawiał się, że w każdym oknie zobaczy po jednym ateiście.

„Nie, to nie Anglik…” – pomyślał Berlioz, a Bezdomny pomyślał: „Ciekawe, gdzie on się tak wyuczył mówić po rosyjsku!” – i znowu się nachmurzył.

– Ale pozwólcie panowie, że spytam – po chwili niespokojnej zadumy odezwał się zagraniczny gość – co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć?

– Niestety! – odparł ze współczuciem Berlioz. – Ani jeden z tych dowodów nie jest nic wart i ludzkość już dawno umieściła je w archiwum. Zgodzi się pan przecież, że w kategoriach rozumu nie może być żadnego dowodu na istnienie Boga.

– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Dokładnie powtórzył pan myśl zapalczywego staruszka Immanuela na ten temat. Ale cóż za zabawna historia: doszczętnie unicestwił wszystkie pięć dowodów, po czym, jakby na ironię wobec samego siebie, zmajstrował własny szósty dowód!

– Dowód Kanta – z delikatnym uśmiechem sprzeciwił się uczony redaktor – także jest nieprzekonujący. Schiller nie bez racji mówił, że rozważania Kanta na ten temat mogą zadowolić tylko niewolników, a Strauss po prostu wyśmiał ten dowód.

Berlioz mówił, a równocześnie myślał: „A swoją drogą, któż to taki? I dlaczego tak dobrze mówi po rosyjsku?”.

– Wysłać by tego Kanta za takie dowody na trzy lata na Sołowki! – zupełnie nieoczekiwanie wybuchnął Iwan Nikołajewicz.

– Iwanie! – szepnął zmieszany Berlioz.

Lecz propozycja, by wyprawić Kanta na Sołowki nie tylko nie zdziwiła cudzoziemca, ale nawet wzbudziła jego zachwyt.

– Właśnie, właśnie – zawołał, a jego lewe zielone oko, zwrócone ku Berliozowi, zabłysło – tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Jak pan sobie życzy, profesorze, ale wymyślił pan coś niedorzecznego. Może to i mądre, ale okropnie niezrozumiałe. Będą się z pana śmiać”.

Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu?… Kantowi?… Co on plecie?…” – pomyślał.

– Ale – ciągnął cudzoziemiec, niespeszony zdumieniem Berlioza, zwracając się do poety – wysłanie go na Sołowki jest niemożliwe z tego powodu, że już od stu lat z okładem przebywa w miejscach o wiele bardziej oddalonych niż Sołowki, i zapewniam pana, w żaden sposób nie można go stamtąd wydobyć!

– A szkoda! – odezwał się zawadiacki poeta.

– I ja żałuję – potwierdził nieznajomy łypiąc okiem i ciągnął: – Ale niepokoi mnie oto jaki problem: jeżeli Boga nie ma, to powstaje pytanie, któż to kieruje ludzkim życiem i w ogóle całym biegiem rzeczy na ziemi?

– Kieruje sam człowiek – Berlioz skwapliwie udzielił gniewnej odpowiedzi na to, trzeba przyznać, nie całkiem jasne pytanie.

– Proszę wybaczyć – łagodnie odezwał się nieznajomy – żeby kierować, trzeba bądź co bądź mieć dokładny plan na jakiś choćby cokolwiek przyzwoity okres. Pozwoli pan, że spytam, jak człowiek może kierować, jeżeli jest pozbawiony nie tylko możliwości ułożenia jakiegokolwiek planu choćby na śmiesznie krótki okres, no, powiedzmy na jakieś tysiąc lat, ale nie może ręczyć nawet za swój własny następny dzień? Bo w rzeczy samej – tu nieznajomy odwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że na przykład zaczyna pan zarządzać, decydować o sobie i innych, w ogóle, że tak powiem, rozpędzać się, i nagle okazuje się, że ma pan… kche… kche… sarkomę płuc – tu cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jakby myśl o sarkomie płuc sprawiła mu przyjemność – tak, sarkomę – mrużąc oczy jak kot powtórzył dźwięczne słowo – i oto pańskie zarządzanie skończyło się! Niczyj los, oprócz własnego, już pana nie interesuje. Rodzina zaczyna pana okłamywać. Pan, przeczuwając coś złego, biega do uczonych lekarzy, potem do szarlatanów, a bywa, że i do znachorek. Zarówno pierwsze, jak i drugie, i trzecie – jest zupełnie bezsensowne i sam pan to rozumie. I wszystko to kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno przypuszczał, że czymś kieruje, nagle znajduje się w drewnianej skrzynce, leżąc nieruchomo, a otoczenie, zdając sobie sprawę, że z leżącego nie ma już żadnego pożytku, pali go w piecu. A bywa jeszcze gorzej: ledwie człowiek postanowił wybrać się do Kisłowodska – tu cudzoziemiec zmrużył oczy na Berlioza – wydawałoby się, drobiazg – ale i tego nie może zrobić, ponieważ nie wiadomo dlaczego nagle się pośliźnie i wpada pod tramwaj! Czy może pan powiedzieć, że to on sam tak sobą pokierował? Czy nie słuszniej jest sądzić, że pokierował nim ktoś zupełnie inny? – i tu nieznajomy dziwnie się roześmiał.

Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju, i zaczęły go niepokoić jakieś trwożne myśli. „To nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – myślał – to przedziwne indywiduum… ale za pozwoleniem, kto to taki?…”

– Jak widzę, chciałby pan zapalić? – nieznajomy niespodziewanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan sobie życzy?

– A pan ma do wyboru, czy jak? – ponuro zapytał poeta, któremu skończyły się papierosy.

– Jakie pan sobie życzy? – powtórzył nieznajomy.

– No, „Naszą markę” – odparł ze złością Bezdomny.

Nieznajomy niezwłocznie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podsunął ją Bezdomnemu:

– „Nasza marka”3.

I redaktora, i poetę zadziwiło nie tyle to, że w papierośnicy znalazła się właśnie „Nasza marka”, ile sama papierośnica. Była ogromnych rozmiarów, z dukatowego złota, a na jej wieczku podczas otwierania zabłysnął błękitnym i białym ogniem brylantowy trójkąt.

Każdy z literatów pomyślał wtedy co innego. Berlioz: „Nie, to cudzoziemiec!”, a Bezdomny: „A niech go diabli wezmą!…”

Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, a niepalący Berlioz odmówił.

„Trzeba będzie odpowiedzieć mu tak – postanowił Berlioz: – tak, człowiek jest śmiertelny, nikt temu nie przeczy. Ale rzecz w tym, że…”.

Jednak nie zdążył jeszcze tego powiedzieć, kiedy odezwał się cudzoziemiec:

– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to byłoby jeszcze pół biedy. Gorzej, że czasem jest śmiertelny znienacka, oto w czym sęk! I w ogóle nie może powiedzieć, co będzie robić dzisiaj wieczorem.

„To jakieś niedorzeczne postawienie zagadnienia…” – pomyślał Berlioz i zaprotestował:

– No, to już jest przesada. Wiem bardziej lub mniej dokładnie, co będzie dziś wieczorem. Rozumie się samo przez się, jeżeli na Bronnej nie spadnie mi cegła na głowę…

– Cegła – przerwał mu surowo nieznajomy – nigdy i nikomu nie spada ni z tego ni z owego na głowę. W szczególności zaś, zapewniam pana, panu nie grozi to w żadnym wypadku. Umrze pan inną śmiercią.

– Może wie pan, jaką mianowicie? – z całkiem naturalną ironią poinformował się Berlioz, dając się wciągnąć w jakąś zupełnie już bezsensowną rozmowę. – I może mi pan powie?

– Z przyjemnością – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby chciał uszyć mu garnitur, wymamrotał przez zęby coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zniknął… sześć – nieszczęście… wieczór… siedem…” – i głośno i radośnie oznajmił: – Utną panu głowę!

Bezdomny dziko i wściekle wytrzeszczył oczy na nonszalanckiego nieznajomego, a Berlioz spytał, uśmiechając się krzywo:

– A kto konkretnie? Wrogowie? Interwenci?

– Nie – odpowiedział rozmówca – Rosjanka, komsomołka.

– Hm… – mruknął zirytowany żartem nieznajomego Berlioz – to już, wybaczy pan, mało prawdopodobne.

– Proszę i mnie wybaczyć – odparł cudzoziemiec – ale tak właśnie będzie. Tak, chciałbym pana zapytać, co pan będzie robił dziś wieczorem, jeżeli to nie sekret?

– Nie ma w tym żadnego sekretu. Teraz wstąpię do siebie na Sadową, a potem o dziesiątej wieczorem odbędzie się w Massolicie posiedzenie, a ja będę na nim przewodniczył.

– Nie, tego w żadnym wypadku być nie może – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.

– A to dlaczego?

– Dlatego – odparł cudzoziemiec i zmrużonymi oczami popatrzył na niebo, gdzie, przeczuwając już wieczorny chłód, bezszelestnie krążyły czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie tylko kupiła, ale nawet rozlała. Tak, że posiedzenie się nie odbędzie.

Wtedy, co zupełnie zrozumiałe, pod lipami zapadło milczenie.

– Wybaczy pan – odezwał się po chwili Berlioz, przyglądając się plotącemu od rzeczy cudzoziemcowi – ale co ma do tego olej słonecznikowy… i jakaś Annuszka?

– Tyle ma do tego olej słonecznikowy … – odezwał się nagle Bezdomny, postanawiając widocznie wypowiedzieć nieznajomemu wojnę. – Czy nie zdarzało się wam, obywatelu, bywać kiedyś w szpitalu dla umysłowo chorych?

– Iwanie!… – zawołał cicho Michał Aleksandrowicz.

Ale cudzoziemiec ani trochę się nie obraził i roześmiał się radośnie.

– Bywałem, bywałem, i to nie raz! – zawołał śmiejąc się, ale nie spuszczając z poety nieśmiejącego się oka. – Gdzież to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem spytać profesora, co to jest schizofrenia. Więc niechże pan sam się tego dowie od niego, Iwanie Nikołajewiczu!

– Skąd pan wie, jak się nazywam?

– Ależ Iwanie Nikołajewiczu, któż pana nie zna? – Tu cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer „Literaturnoj gazety” i Iwan Nikołajewicz już na pierwszej stronie zobaczył swój wizerunek, a pod nim swoje własne wiersze. Ale ten dowód sławy i popularności, który jeszcze wczoraj cieszył poetę, tym razem wcale go nie uradował.

– Przepraszam – powiedział, a jego twarz pociemniała – czy nie mógłby pan zaczekać chwilę? Chcę zamienić parę słów z towarzyszem.

– O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy. – Tak miło tu pod lipami, a ja zresztą nigdzie się nie śpieszę.

– Posłuchaj, Misza – zaczął szeptać poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok – to nie żaden zagraniczny turysta, tylko szpieg. To rosyjski emigrant, który się do nas przedostał. Spytaj go o dokumenty, bo jeszcze ucieknie…

– Tak myślisz? – niespokojnie szepnął Berlioz, a sam pomyślał: „Przecież on ma rację…”

– Możesz mi wierzyć – syknął mu do ucha poeta – udaje głupka, żeby o coś wypytać. Słyszysz, jak mówi po rosyjsku – poeta mówił i zerkał z ukosa, pilnując, żeby nieznajomy nie uciekł – chodź, zatrzymamy go, bo jeszcze zwieje…

I poeta pociągnął Berlioza za rękę do ławki. Nieznajomy już nie siedział, tylko stał koło niej, trzymając w ręku jakąś książeczkę w ciemnoszarej okładce, sztywną kopertę z dobrego papieru i wizytówkę.

– Wybaczcie mi panowie, że w ferworze naszego sporu zapomniałem się panom przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultację – mówił dobitnie nieznajomy, patrząc przenikliwie na obu literatów.

Literaci speszyli się. „Do diabła, wszystko słyszał” – pomyślał Berlioz i grzecznym gestem dał do zrozumienia, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Kiedy cudzoziemiec podsuwał je redaktorowi, poeta zdążył zauważyć na wizytówce wydrukowane obcymi literami słowo: „profesor” i pierwszą literę nazwiska – „W”.

– Bardzo mi przyjemnie – mamrotał tymczasem zmieszany redaktor, i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.

Stosunki zostały w ten sposób wznowione i wszyscy trzej znów usiedli na ławce.

– Został pan zaproszony do nas w charakterze konsultanta, profesorze? – spytał Berlioz.

– Tak, konsultanta.

– Pan jest Niemcem? – poinformował się Bezdomny.

– Ja? – odpowiedział pytaniem profesor i naraz się zamyślił. – Tak, chyba jestem Niemcem… – powiedział.

– Nieźle mówi pan po rosyjsku – zauważył Bezdomny.

– O, w ogóle jestem poliglotą i znam bardzo wiele języków – odpowiedział profesor.

– A jaka jest pańska specjalność? – poinformował się Berlioz.

– Jestem specjalistą od czarnej magii.

„Masz tobie!” – stuknęło w głowie Michała Aleksandrowicza.

– I… i zaproszono pana do nas z racji tej specjalności? – spytał zająknąwszy się.

– Tak, z tej racji zaproszono – potwierdził profesor i wyjaśnił: – Tutaj w bibliotece państwowej odkryto oryginalne rękopisy czarnoksiężnika Herberta d’Aurillac4 z dziesiątego wieku. A więc istnieje potrzeba, żebym je zbadał. Jestem jedynym specjalistą na świecie.

– A-a! Jest pan historykiem? – z wielką ulgą i szacunkiem spytał Berlioz.

– Jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: – Dziś wieczorem na Patriarszych Stawach zdarzy się ciekawa historia!

Redaktor i poeta znów zdziwili się niezmiernie, a profesor przywołał ich palcem do siebie i kiedy pochylili się ku niemu, szepnął:

– Weźcie pod uwagę, że Jezus istniał.

– Widzi pan, profesorze – z wymuszonym uśmiechem odezwał się Berlioz – szanujemy pańską wielką wiedzę, ale sami w tej kwestii mamy inny punkt widzenia.

– Nie trzeba tu żadnych punktów widzenia – odparł dziwny profesor. – Po prostu istniał i tyle.

– Ale potrzebny jest przecież jakiś dowód… – zaczął Berlioz.

– Żadne dowody też nie są potrzebne – odpowiedział profesor i zaczął cicho mówić, przy czym jego obcy akcent jakimś sposobem zniknął. – Wszystko to jest proste: w białym płaszczu z krwawym podbiciem, zamaszystym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nissan…ROZDZIAŁ 3

Siódmy dowód

– Tak, było około dziesiątej rano, czcigodny Iwanie Nikołajewiczu – powiedział profesor.

Poeta przeciągnął ręką po twarzy, jak człowiek, który dopiero co się ocknął, i zobaczył, że na Patriarszych jest już wieczór.

Woda w stawie poczerniała i lekka łódeczka już ślizgała się po niej, i słychać było plusk wiosła i chichoty jakiejś obywatelki w łódce. W alejkach pojawili się na ławkach ludzie, ale znów tylko na pozostałych trzech bokach kwadratu, z wyjątkiem tego, gdzie byli nasi dyskutanci.

Niebo nad Moskwą jakby wypłowiało, a w górze wyraźnie widoczny był księżyc w pełni, ale jeszcze nie złoty, tylko biały. Oddychać można było już o wiele lżej i głosy pod lipami dźwięczały teraz ciszej, po wieczornemu.

„Jakim sposobem nawet nie zauważyłem, kiedy on zdążył zmyślić całą opowieść?… – pomyślał w osłupieniu Bezdomny. – Przecież to już wieczór! A może on wcale tego nie opowiadał, tylko po prostu zasnąłem i wszystko to mi się przyśniło?”

Należy jednak sądzić, że opowiadał to profesor, inaczej trzeba byłoby założyć, że to samo przyśniło się także Berliozowi, ponieważ powiedział on, uważnie wpatrując się w twarz cudzoziemca:

– Pańskie opowiadanie jest nadzwyczaj interesujące, profesorze, chociaż zupełnie nie zgadza się z tekstem Ewangelii11.

– Niechże się pan zlituje – uśmiechając się z pobłażaniem odparł profesor – ale kto, jak kto, lecz pan powinien wiedzieć, że absolutnie nic z tego, co jest opisane w Ewangeliach, w rzeczywistości nigdy się nie zdarzyło i jeżeli zaczniemy powoływać się na Ewangelię jako źródło historyczne… – Uśmiechnął się jeszcze raz, a Berlioza zatkało, ponieważ dosłownie to samo mówił Bezdomnemu, idąc z nim Bronną na Patriarsze Stawy.

– To prawda – odpowiedział Berlioz – ale obawiam się, że nikt nie może potwierdzić, iż także to, co pan nam opowiedział, zdarzyło się w rzeczywistości.

– O, nie! Ktoś może to potwierdzić! – zaczynając mówić łamanym językiem odparł z niezwykłą pewnością profesor i niespodziewanie przywołał tajemniczym gestem obu przyjaciół bliżej ku sobie.

Kiedy pochylili się ku niemu z obu stron, powiedział, ale już bez żadnego obcego akcentu, który diabli wiedzą czemu to się u niego pojawiał, to znikał:

– Rzecz w tym… – tu profesor rozejrzał się lękliwie i zaczął mówić szeptem – że ja sam osobiście byłem przy tym wszystkim obecny. I na tarasie u Piłata byłem, i w ogrodzie, kiedy rozmawiał z Kajfaszem, i na pomoście, ale potajemnie, incognito, że tak powiem, więc proszę was – nikomu ani słowa i całkowity sekret!… Tsss!

Nastąpiło milczenie i Berlioz zbladł.

– Pan… od kiedy jest pan w Moskwie? – spytał drżącym głosem.

– Dopiero co, przed chwilą przyjechałem do Moskwy – z zakłopotaniem odparł profesor i dopiero wtedy przyjaciołom przyszło na myśl, żeby zajrzeć mu jak należy w oczy, i przekonali się, że lewe, zielone, jest całkiem obłąkane, a prawe – puste, czarne i martwe.

„Masz tobie, wszystko się wyjaśniło! – pomyślał zdetonowany Berlioz. – Albo Niemiec przyjechał obłąkany, albo dopiero co zbzikował na Patriarszych. A to historia!”

Tak, w rzeczy samej, wszystko się wyjaśniło: i przedziwne śniadanie u nieboszczyka filozofa Kanta, i idiotyczne uwagi o oleju słonecznikowym i Annuszce, i przepowiednie o odrąbanej głowie, i cała reszta – profesor był obłąkany.

Berlioz natychmiast się zorientował, co należy zrobić. Odchylając się na oparcie ławki, za plecami profesora mrugnął do Bezdomnego – że niby, nie sprzeczaj się z nim – ale zdezorientowany poeta nie zrozumiał tych sygnałów.

– Tak, tak, tak – mówił ze wzburzeniem Berlioz – zresztą, wszystko to jest możliwe!… Nawet bardzo możliwe, i Poncjusz Piłat, i taras, i temu podobne… A pan sam przyjechał czy z małżonką?

– Sam, sam, ja zawsze jestem sam – odparł gorzko profesor.

– A gdzie są pańskie bagaże, profesorze? – przymilnie dopytywał się Berlioz. – W „Metropolu”? Gdzie pan się zatrzymał?

– Ja? Nigdzie – odpowiedział niespełna rozumu Niemiec, żałośnie i dziko błądząc zielonym okiem po Patriarszych Stawach.

– Jak to? A więc… gdzie pan będzie mieszkać?

– W pańskim mieszkaniu – odparł nagle nonszalancko obłąkany i mrugnął.

– Ja… bardzo mi miło – wymamrotał Berlioz – ale doprawdy, u mnie będzie panu niewygodnie… A w „Metropolu” są wspaniałe pokoje, to pierwszorzędny hotel…

– A diabła też nie ma? – poinformował się nagle wesoło chory, zwracając się do Iwana Nikołajewicza.

– Diabła też…

– Nie sprzeczaj się! – bezgłośnie szepnął Berlioz, odchylając się za plecy profesora i robiąc miny.

– Nie ma żadnego diabła! – oszołomiony tymi wszystkimi bredniami Iwan Nikołajewicz krzyknął nie to, co powinien. – Co za skaranie boskie! Przestańcie wariować!

Na to obłąkany tak się roześmiał, że z lipy nad głowami siedzących wyfrunął wróbel.

– No, to już jest naprawdę interesujące – trzęsąc się ze śmiechu odezwał się profesor – co tu się u was dzieje, czego nie tkniesz, tego nie ma! – Raptownie przestał się śmiać i, co jest zupełnie zrozumiałe przy chorobie umysłowej, z rozbawienia wpadł w drugą skrajność – rozzłościł się i krzyknął surowo: – A więc to znaczy, że go jednak nie ma, czy tak?

– Niech pan się uspokoi, niech pan się uspokoi, profesorze – mamrotał Berlioz, bojąc się zdenerwować chorego – niech pan tu chwileczkę posiedzi z towarzyszem Bezdomnym, a ja tylko skoczę na róg zadzwonić, a potem odprowadzimy pana, gdzie tylko pan zechce. Przecież nie zna pan miasta…

Plan Berlioza należy uznać za słuszny: trzeba było dobiec do najbliższego automatu telefonicznego i zawiadomić biuro do spraw cudzoziemców, że oto mianowicie przybyły zza granicy konsultant siedzi na Patriarszych Stawach w stanie zdecydowanie nienormalnym. Trzeba więc podjąć odpowiednie kroki, bo sytuacja staje się nieprzyjemnie głupia.

– Zadzwonić? No cóż, niech pan dzwoni – z żalem zgodził się chory i nagle poprosił żarliwie: – Ale na pożegnanie błagam pana, niech pan uwierzy chociaż w to, że diabeł istnieje! O nic więcej już pana nie proszę. Niech pan weźmie pod uwagę, że na potwierdzenie tego istnieje siódmy dowód, i to niezbity! I zaraz zostanie on panu przedstawiony.

– Dobrze, dobrze – odparł z fałszywą serdecznością Berlioz i mrugnąwszy do zdezorientowanego poety, któremu wcale się nie uśmiechała myśl o pilnowania obłąkanego Niemca, pośpieszył do wyjścia z Patriarszych, znajdującego się na rogu Bronnej i zaułka Jermołajewskiego.

A profesor natychmiast jakby wyzdrowiał i rozpromienił się.

– Michale Aleksandrowiczu! – krzyknął w ślad za Berliozem.

Berlioz drgnął, odwrócił się, ale uspokoił się myślą, że jego imię i patronimik znane są profesorowi również z jakichś gazet. A profesor zawołał, złożywszy dłonie w trąbkę:

– Czy nie życzy pan sobie, żebym zaraz kazał wysłać telegram do pańskiego wujka w Kijowie?

Berliozem znów wstrząsnął dreszcz. Skąd obłąkany wie o istnieniu kijowskiego wujka? Przecież o tym z pewnością nie pisały żadne gazety. Hejże, czy aby Bezdomny nie ma racji? A jeżeli te dokumenty są lipne, co wtedy? Ach, cóż to za dziwny osobnik… Zadzwonić, zadzwonić! Szybko go wyjaśnią!

I niczego już więcej nie słuchając, Berlioz pobiegł dalej.

Naraz przy samym wyjściu na Bronną wstał z ławki na spotkanie redaktora dokładnie ten sam obywatel, który wtedy ulepił się w świetle słońca z gęstego upału.

Tylko że teraz nie był już eteryczny, lecz zwyczajny, z krwi i kości, i w zapadającym zmroku Berlioz wyraźnie zobaczył, że ma wąsiki jak kurze piórka, oczka maleńkie, ironiczne i na wpół pijane, a porteczki kraciaste, podciągnięte tak wysoko, że widać było brudne białe skarpetki.

Michał Aleksandrowicz aż odskoczył, ale pocieszył się takim wyjaśnieniem, że to głupi zbieg okoliczności i że w ogóle nie ma czasu teraz o tym rozmyślać.

– Szukacie turnikietu, obywatelu? – skrzeczącym tenorkiem poinformował się kraciasty typ. – Proszę tędy! Prosto, i wyjdzie pan, gdzie trzeba. Za wskazówkę należałoby się na ćwiarteczkę… na wzmocnienie… dla byłego regenta! – osobnik, wykrzywiając się, zamaszyście zdjął swoją dżokejską czapeczkę.

Berlioz nie słuchał żebrzącego i błaznującego regenta, podbiegł do turnikietu i chwycił go ręką. Obrócił go i już zamierzał wkroczyć na tory, kiedy w twarz chlusnęło mu czerwone i białe światło: w oszklonej skrzynce zapalił się napis „Uwaga, tramwaj!”.

I ten tramwaj, skręcający świeżo położoną linią z Jermołajewskiego na Bronną, natychmiast nadleciał12. Gdy minął zakręt i wyszedł na prostą, rozbłysnął nagle od wewnątrz elektrycznością, zawył i przyśpieszył.

Ostrożny Berlioz, chociaż stał w bezpiecznym miejscu, postanowił cofnąć się za bramkę, przesunął rękę na kołowrotku i zrobił krok do tyłu. A wtedy jego ręka ześliznęła się i spadła, noga niepowstrzymanie, jak po lodzie, pojechała po bruku, schodzącym pochyło ku torowisku, drugą nogę poderwało, i Berlioz runął na tory.

Starając się czegokolwiek uchwycić, Berlioz padł na wznak, lekko uderzywszy się potylicą o bruk, i zdążył zobaczyć w górze, ale czy z prawej, czy z lewej – tego nie zdążył już rozpoznać – pozłacany księżyc. Zdążył przewrócić się na bok, w tym samym momencie podciągając wściekłym ruchem nogi do brzucha i obróciwszy się, spostrzegł pędzącą wprost na niego z niepohamowaną siłą zupełnie białą ze strachu twarz kobiety-motorniczej i jej purpurową przepaskę. Berlioz nie krzyknął, ale dookoła niego cała ulica zawyła rozpaczliwymi kobiecymi głosami. Motornicza szarpnęła elektryczny hamulec, wagon zarył nosem w ziemię, po czym momentalnie podskoczył, i z okien wyleciały z łomotem i brzękiem szyby. Wtedy w mózgu Berlioza ktoś krzyknął rozpaczliwie: „Czyżby?…” Jeszcze raz, ostatni raz mignął księżyc, ale już rozpadający się na kawałki, a potem zapadła ciemność.

Tramwaj nakrył Berlioza i pod ogrodzenie alei Patriarszych Stawów wyleciał na brukowaną pochyłość okrągły, ciemny przedmiot. Stoczył się z tej pochyłości i podskoczył na kamieniach brukowych Bronnej.

Była to odcięta głowa Berlioza.ROZDZIAŁ 5

Była sprawa w Gribojedowie¹

Starodawny piętrowy dom kremowego koloru położony był przy pierścieniu bulwarów w głębi mizernego ogrodu, oddzielonego od chodnika bulwaru ogrodzeniem z profilowanego żelaza. Niewielki placyk przed domem był pokryty asfaltem, i w zimie wznosił się na nim kopiec śniegu z wetkniętą weń łopatą, a w lecie zmieniał się w przepyszny rewir letniej restauracji pod tentem z żaglowego płótna.

Dom nosił nazwę „Domu Gribojedowa” z takiego mianowicie powodu, że jakoby jego posiadaczką była niegdyś ciotka pisarza – Aleksandra Siergiejewicza Gribojedowa. No cóż, posiadała go, czy nie posiadała – tego dokładnie nie wiemy. Coś nam się nawet przypomina, że jak się zdaje, Gribojedow nie miał żadnej takiej ciotki-posiadaczki nieruchomości… Jednak dom tak nazywano. Co więcej, pewien moskiewski łgarz opowiadał, że jakoby akurat na tym pierwszym piętrze, w okrągłej sali z kolumnami, słynny pisarz czytał tejże ciotce, spoczywającej na sofie, urywki z „Mądremu biada”. A zresztą, diabli wiedzą, niech będzie, że czytał, to i tak nieważne!

Natomiast ważne jest to, że w naszych czasach władał tym domem tenże Massolit, na którego czele stał nieszczęsny Michał Aleksandrowicz Berlioz, do chwili, gdy zjawił się na Patriarszych Stawach.

Naśladując zwyczaje członków Massolitu, nikt nie nazywał domu „Domem Gribojedowa”, lecz wszyscy mówili po prostu – „Gribojedow”. „Wczoraj dwie godziny kręciłem się w Gribojedowie”. – „No i jak?” – „Załatwiłem Jałtę na miesiąc”. – „Zuch!”. Albo: „Idź do Berlioza, on dzisiaj przyjmuje od czwartej do piątej w Gribojedowie”… i tak dalej.

Massolit tak się urządził w Gribojedowie, że nie można było lepiej i wygodniej. Każdy wchodzący do Gribojedowa przede wszystkim zapoznawał się mimo woli z zawiadomieniami różnych kółek sportowych, i z grupowymi, a także indywidualnymi fotografiami członków Massolitu, którymi (fotografiami) obwieszone były ściany klatki schodowej, wiodącej na piętro.

Już na drzwiach pierwszego pokoju na tym piętrze znajdował się wielki napis „Sekcja rybacko-letniskowa”, a tuż obok wymalowany był karaś złapany na wędkę.

Na drzwiach pokoju nr 2 napisano coś niezupełnie zrozumiałego: „Jednodniowa delegacja twórcza. Zwracać się do M. W. Podłożnej”.

Następne drzwi nosiły na sobie krótki, ale już całkiem niezrozumiały napis: „Pieriełygino”. Potem przypadkowy gość Gribojedowa dostawał oczopląsu od napisów, którymi upstrzone były orzechowe ciotczyne drzwi: „Zapisy do kolejki na papier u Poklewkinej”. „Kasa. Indywidualne rozliczenia autorów kabaretowych”.

Jeżeli przecięło się długi ogonek, zaczynający się już na dole w portierni, można było zobaczyć napis na drzwiach, do których co chwila wdzierali się ludzie: „Problemy mieszkaniowe”.

Za problemami mieszkaniowymi ukazywał się wspaniały plakat, na którym przedstawiona była skała, a po jej grzbiecie jechał jeździec w burce i z karabinem na plecach. Nieco niżej – palmy i balkon, na balkonie – siedzący młody człowiek z wicherkiem na głowie, spoglądający gdzieś w górę nad wyraz bystrymi oczami i trzymający w ręku wieczne pióro. Podpis: „Pełnoterminowe turnusy twórcze od dwóch tygodni (opowiadanie, nowela) do jednego roku (powieść, trylogia). Jałta, Suuk-Su, Borowoje, Czichindziri, Machindżauri, Leningrad (Pałac Zimowy)”. Przed tymi drzwiami też stała kolejka, ale niezbyt długa, najwyżej półtorej setki osób.

Dalej mieściły się, posłuszne kapryśnym zakamarkom Gribojedowskiego domu oraz schodkom wiodącym w górę i na dół – „Zarząd Massolitu”, „Kasy nr 2, 3, 4 i 5”, „Kolegium redakcyjne”, „Przewodniczący Massolitu”, „Sala bilardowa”, rozmaite zakłady pomocnicze i wreszcie ta właśnie sala z kolumnami, w której ciotka rozkoszowała się komedią genialnego kuzyna.

1.

Tytuł jest cytatem pierwszego wersu wiersza Iwana Mołczanowa: „Было дело под Полтавой”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij