- W empik go
Mistrz Twardowski - ebook
Mistrz Twardowski - ebook
Autor nawiązuje do postaci Twardowskiego z popularnych legend i baśni ludowych. Akcja powieści dzieje się w XVI-wiecznej Rzeczypospolitej. Główny bohater, szlachcic i uczony, mistrz Twardowski – zawiera kontrakt z diabłem. W zamian ze wielką wiedzę i znajomość magii diabeł ma przejąć w przyszłości jego duszę. Twardowski postanawia jednakże przechytrzyć diabła. Do podpisanego z nim cyrografu dodaje paragraf mówiący o tym, że diabeł może zabrać jego duszę do piekła jedynie w Rzymie, do którego mistrz nie planuje się udawać. Otrzymaną od diabła moc wykorzystuje do pomagania ludziom. Jednak diabeł nie zamierza rezygnować... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Mistrz_Twardowski)
Kategoria: | Ezoteryka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-366-7 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wprowadzenie
Mistrz Twardowski jest próbą obrobienia ludowego podania — dostąpił on honoru tłumaczenia na język rossyjski przez Pobiedonoscowa. — Nic o niej więcej powiedzieć nie możemy, oprócz że to próba sklejenia z kawałków potłuczonego źwierciadła, na której znać i rysy i klej i to czego zabrakło i co dosztukowano. Z Twardowskim nikt szczęśliwszym pono nie był. Ciężkie to zadanie.
Twardowskiego Polacy wzięli nieochybnie z europejskiej, zachodniej legendy, tak jak Sowizrzała i Marchołta. Fantazja narodowa urobiła go na swój sposób, przechrzciła i przebrała w kontusz. Stracił charakter niemiecki, stał się zupełnie innym, ale czeka na poetę coby raz jeszcze w tyglu przesmarzył i uczynił zeń postać prawdziwie narodową i poetyczną. Gdybyśmy dziś z Twardowskiego mieli co do zrobienia, pojęlibyśmy go inaczej. Dla tego młodzieńczej próby z roku 1839 wolemy nie tykać wcale. Sit ut est.
Zachowały się w nim wszystkie szczątki legend o Twardowskim, powiązane jak można, ze zbyt wielkiem poszanowaniem litery... ich... Swobodniej by, wniknąwszy w tę legendę, postąpić z nią potrzeba. — Ale — po czasie to są uwagi — zatem niech idzie z Bogiem w świat, jak go tamta chwila nań wydała. — Odczytany po trzydziestu pięciu latach!!
J. I. Kraszewski.
Drezno 1874.
Rozdział I. Jako ojciec Twardowskiego napadnięty był w drodze, gdy do domu wracał, i co ztąd wyniknęło.
Ciemną już nocą jechał szlachcic Twardowski, okolicą Podgórza, a było to w miesiącu sierpniu, i na burzę się zbierało. Koń jego spędzony długą drogą, nie był już posłuszny naglącym jeźdźca ostrogom, lecz naprzemian to po niebie spoglądał, to pod nogami gładszą ścieżkę wybierał. Nareszcie wjechali w zarośla gęste, któremi sunął się gościniec, poprzerzynany wybitemi przez deszcze wodomyjami; tu jeszcze straszniej zrobiło się szlachcicowi, jeszcze trudniej było iść koniowi, oddalone tylko błyskawice przemykające się po niebie czarnem, wskazywały niekiedy drogę, słabo ją i chwilowo tylko oświecając. Szlachcic wzdychał ciężko, bo dawno był już z domu, a w domu miał żonę młodą, żonę ukochaną, i lękał się zbójców, gdyż w trzosie wiózł dobry ładunek, spieniężony po stryju spadek. Koń wtorując panu zżymał się, chrapał, nastawiał uszy i niekiedy się zatrzymywał, jakby się czego lękał, zwracając głowę ku zaroślom. Gdy jeździec nagli konia a koń się opiera, nagle przy świetle błyskawicy ukazały się w krzakach twarze kilku zbójców i dał się słyszeć głos przeraźliwy:
— Stój!
Zabłysły w krzakach rusznice, i jeden poskoczył przeciw szlachcicowi, za nim drugi i trzeci się wysunął. Koń przestraszony w bok się rzucił, potem chciał naprzód ale nie mógł, bo go jeden ze zbójców chwycił silnie za uzdę.
Przelękniony szlachcic rączo chwycił się do szabli, ale ratunek był nie prędki przeciw nastawionym rusznicom opryszków, zawołał więc w sercu z rozpaczą:
— Ratuj kto żyw, choćby djabeł sam!
Gdy się tak oskoczony przez zbójców szablą im zasłania, a koń na tył przypada rwąc się temu który go zatrzymywał, nim opryszki strzelić czas mieli, po nad nimi w górze dał się słyszeć głos jakiś, który ich tak pomięszał, że stanęli wryci zapomniawszy o podróżnym, i nie ciągnąc go już w las z sobą. On krzyczeć zaczął, koń się wyrwał, a wtem nadbiegł z wielkim tententem drogą ogromny mężczyzna na czarnym koniu, prowadząc za sobą kilku jeszcze ludzi. Jak tylko go zoczyli, zbójcy odstąpili Twardowskiego, rzucili się nazad w zarośla, a on korzystając z niespodzianego ratunku, śpiesznie zaczął uciekać.
Tymczasem coraz się jeszcze zciemniało, chmurzyło, wiatr dął silniejszy, błyskawice przelatywały nad głowami szlachcica, który zimnym potem okryty, przerażony świeżym wypadkiem i myślą jaką miał w niebezpieczeństwie, mijał szybko zarośla, i wybiegłszy na pola dopiero żegnając się u Bożej Męki na gładkim gościńcu, koniowi zasapanemu sfolgował.
Zaledwie zwolnił kroku, zdało mu się że za sobą tentent słyszy, obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
W chwili kiedy szlachcic po za się spoglądał, błyskawica oświecała twarz jeźdźca bladą dziwnego wyrazu, zdało się Twardowskiemu, że podobną widział u Panny Marji w Krakowie, odmalowaną na obrazie św. Michała Archanioła u nóg zwycięzcy. Wpadłszy na tę myśl, chciał się przeżegnać, ale ręką ruszyć nie mógł, a drugi raz nie śmiał się nawet obejrzeć, i znowu konia popędził.
Tymczasem zbliżała się burza z ulewą, grzmot toczył się w chmurach, to poważny jak głos kaznodziei, to przeraźliwie trzaskający się jak gdyby niebo pękało, to nagle urywany i znów odbijający się w górach, odskakujący od ich boków, powtarzający się długo, umierający powolnie; błyskawice świeciły na niebie mijając jedna drugą, zlewając się, przerzynane sznurkami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym. Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam, tak-że to uciekacie ode mnie nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór, rzekł cicho szlachcic. Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O! do gospody daleko, odpowiedział czarny jeździec równając się z Twardowskim, a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku, mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem, rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic — ja?
— Przypomnij tylko sobie, zawsze uśmiechając się mówił dalej towarzysz, albożeś nie rzekł w sobie: Ratuj, choćby djabeł sam!?
— A któż ty jesteś?
— Ten kogoś wyzwał, odpowiedział spokojnie czarny, jestem djabeł.
Twardowski począł drżeć mocno, i ciągle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł, choć ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No! cóż tak milczysz, rzekł djabeł, czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem, a gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żona by płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno! wybąknął szlachcic ze strachem.
— Ja nie wiele wymagam, nie wiele! pieniędzy nie potrzebuję, duszy twojej broni pacierz żony i twoje jałmużny.
— A czegóż chcesz? czego? spytał ośmielony już Twardowski, mówże prędko.
— Na co się spieszyć! odpowiedział djabeł, noc długa jeszcze, a ja nie mam nic do roboty.
Westchnął podróżny, ale cóż było z djabłem robić, musiał go słuchać. Jechali ciągle, a siwy koń szlachcica drżał pod nim i zżymał się nieustannie.
— Wiesz co djable, rzekł w końcu Twardowski, weź sobie co chcesz, ale puszczaj mnie prędzej.
— Na co się spieszyć, odpowiedział djabeł, twój koń zmęczony, gospoda daleko — będzie czasu, będzie jeszcze dosyć czasu.
— Ale cóż przecie chcesz odemnie?
— Właśnie o tem myślę, odpowiedział czarny jadąc ciągle obok Twardowskiego.
Szlachcicowi coraz ciężej robiło się na sercu, coraz większy brał go strach, i nic już nie zważał na wzrastającą burzę po nad głowami, na bijące pioruny — nie słyszał huku grzmotów, nie czuł ulewnego deszczu.
— Nie chcę cię bardzo odzierać, rzekł nareszcie szatan ze śmiechem, oto dasz mi to, co zastaniesz w domu, a o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, na co nie rachujesz; tym sposobem nie poniesiesz żadnej straty, a mnie wynagrodzisz.
— Ale — cóż to być może?
— Czyż ja wiem! rzekł djabeł, to się później okaże, mnie lada co wystarczy, teraz tak mało zyskujem.
— A więc dobrze, odpowiedział Twardowski po chwili namysłu, ośm dopiero miesięcy jak wyjechałem z domu, nie wiem coby tam przybyć mogło! Zgoda!
— Zgoda! powtórzył radośnie szatan, doprawdy zgoda? słowo?
— Verbum.
— Verbum nobile, debet esse stabile, dodał djabeł. Czekajże! To mówiąc zatrzymał konia, i szlachcicowi także stanąć kazał. Po nad ich głowy warczała burza, lał wzmagający się jeszcze deszcz, szatan wskazał szlachcicowi rozłożysty dąb stojący po nad drogą, i tam go zaprosił.
Tu nie wiedzieć jak zniknął koń, a szatan zostawszy pieszo, począł dobywać z kieszeni różnych manatków, naprzód kawałek świeczki z trupiej tłustości, potem długi list pargaminu, potem kałamarzyk z inkaustem i pióro.
Wszystko to działo się niezmiernie prędko, a szlachcic siedział na koniu i drżał patrząc na przygotowania. Djabeł potarł świecę o nogę, i zapalił ją, siadł potem pod drzewem, i zaczął pisać szybko położywszy pargamin na kolanie, cyrograf. Trwało to tylko chwilę; wnet zerwał się i podał do przeczytania Twardowskiemu, który przy świetle bladem świeczki przebiegł oczyma formalnie sporządzony akt, i sięgnął po pióro do podpisu.
Ale wtem szatan ujął go za lewą ręką, i nim się miał czas opamiętać, ukłuł w mały palec, umoczył we krwi piórko, i dopiero je podał. W milczeniu podpisał się szlachcic manu propria, wzdychając i ledwie ostatnie głoski kończył, ogarnęła go niespokojność jakaś jeszcze gorsza niż wprzódy, nie spojrzał już nawet na djabła, zawrócił, poparł konia i leciał bez pamięci. Lecz gdy tak bieży, a koń posłuszny choć zmęczony wyciąga się jak może, zdało mu się jakby śród burzy i grzmotów słyszał kilka razy za sobą śmiech przeraźliwy, przerażający śmiech, jakiego usta ludzkie nigdy nie wydały.
Pytał się siebie co to być może? co to być może?
— Może sowa huczała, może puszczyk tak śpiewał, może wiater tak świstał.
Lecz w duszy wiedział, że nie tak huczy sowa, nie tak puszczyk śpiewa i nie tak wiater świszcze; tęskny pędził dalej do domu.
Rozdział II. Co zastał w domu ojciec Twardowskiego.
Już zdala widać było domek szlachcica, już bielał komin nad nim, i czerniało gniazdo bocianie, i szarzały stodoły i gumna, i połyskiwała sadzawka, po której pływały gęsi i kaczki. Twardowskiemu okropnie, smutno biło w piersiach serce, naglił konia, chciał skoczyć od razu w dziedziniec, modlił się i płakał, i niespokojny był jak tam w domu zastanie żonę... Ośm miesięcy kończyło się od jego wyjazdu.
Upatrywał i przyglądał się czyli czego nie zobaczy, coby go uprzedziło o żonie, o domu, jakiego znaku, jakiego człowieka, ale w oparkanionym dziedzińcu tak było spokojnie! ani żywej duszy do koła; musiał czekać przybycia, a zdawało mu się że koń wlecze się jakby ochromiał. Coraz bardziej chwytała go nieopisana niespokojność, pot lał się z czoła, czuł gorąco nieznośne i duszność w piersiach, choć skwar dniowy już był ustał, a słońce chyliło się do zachodu.
Zbliżył się do wrót, wrota na pole były otwarte, nikogo w dziedzińcu; puste były ławki na ganeczku, i pusta ławka pod lipą, gdzie zawsze siadała Hanna jego wieczorem. Coraz marszczyły mu się brwi, i serce ściskało, i oczy miały się do łez, a koń czując stajenkę domową, pod ganek pośpieszał.
Stanął wreszcie — nikt nie wyszedł. Czemuż nikt nie wyszedł na spotkanie? Szlachcic porzucił siwego, a sam wbiegł do sieni; wtem drzwi bokówki skrzypnęły, i z palcem na ustach wybiegła stara babka Magda.
— Cicho, panie, cicho! żona wasza połóg leży! powiła wam szczęśliwie syna! Nie wbiegajcie tak nagle, mogłaby jej wielka radość zaszkodzić!
Gdy to mówiła Magda, szlachcic wspomniał od razu na djabła, zdało mu się że w uszach śmiech szyderski zatętnił, i porwał się za głowę.
— Syna urodziła! zawołał.
— Syna, odpowiedziała stara, nie ma jak kilka godzin com go przyjęła! Wyście tak sobie życzyli syna! Bardzo szczęśliwie urodziła! nic prawie nie cierpiała dobra pani! Poszlijcie na wotywę do Matki Boskiej.
Szlachcic stał osłupiały, nareszcie z ciężkiem westchnieniem uderzył się w głowę, i smutny wyszedł na ganek.
— Oznajmcie jej tam o mnie! rzekł do starej. Magda poszła kiwając głową, i nie pojmując co się stało szlachcicowi, że go dobra nowina tak mało cieszyła.
— Osobliwsza rzecz, myślała, cóż to w tem jest za tajemnica! Czegoż to on tak smutny? A co się miał weselić i Bogu dziękować, to się jeszcze krzywił, gdym mu o synu oznajmiła. Coś to jest w tem! Tak mrucząc weszła do bokówki, której drzwi i okna zabite były matami.
Szlachcic tymczasem zdjął sakwy podróżne z siwego, i oddał go parobkowi, który do nóg mu się kłaniając, syna i szczęśliwego powrotu winszował. Smutny Twardowski nic nie odpowiedział.
Tymczasem stara Magda weszła i przysiadła u łóżka pani Hanny.
— Z dobrą przyszłam nowiną, rzekła, mówił mi parobek z Olszowa, że naszego pana widział!
— Gdzie? zawołała porywając się Hanna, gdzie?
— O! o! tylko się tak nie radujcie, żeby to wam nie szkodziło, bądźcie spokojni! Parobek widział go wczoraj na drodze wracającego.
— Więc dziś będzie! może już jest! zawołała Hanna znowu — biegajcie Magdo, zobaczcie.
— Podobno, odpowiedziała stara, podobno powrócił! słyszałam tentent w podwórku!
— A idźcież go prowadźcie! powrócił mój drogi! powrócił! I zarumieniona siadła na łóżku. Magda wyszła i kiwnęła.
— Chodź panie, jużem was oznajmiła.
Wszedł pan Twardowski i drgnął na progu usłyszawszy krzyk nowonarodzonego dziecięcia, potem rzucił się do łóżka, na którem zarumieniona radością Hanna leżała, osłabiona, biała, oddychając ciężko i płacząc z ukontentowania. Odjazd męża, niespokojność o niego, długie oczekiwanie, myśli o niebezpieczeństwach podróży i cierpienia własne, uczyniły ją bladą, lecz żywy rumieniec wypłynął na twarz, kiedy się dowiedziała o mężu, gdy bez słów w niemym uścisku, znowu się spotkali oboje. W tej chwili zapomniał Twardowski o synu i o djable, i o całym świecie, ale kiedy Hanna podała mu dziecię, i słabym głosem prosiła aby je pobłogosławił; on smutny na nie spojrzał, i przypomniał sobie, że to dziecię nie jego już było! Dziwny był żonie ten smutek, który się przed jej okiem nie ukrył, ale nie śmiała pytać i mówić, położyła się tylko i westchnęła cicho.
W kilka dni Hanna nie żyła, ale żyło dziecię. P. Twardowski smutny pozostał z synem jedynakiem, a jego domek opustoszał, chwastem zarósł dziedziniec, zrujnowały się gumna, poszła w nic gospodarka, bo pan o nią nie dbał, i chodził ciągle opętany myślą, że syna djabłu zaprzedał.
Rozdział III. Jako Twardowski wyrósł i jako szedł do piekła cyrograf odbierać.
Dziecię trzeba było ochrzcić. Posłał ojciec po księdza do Proszowic i sprosił w kumy sąsiadów, ale djabeł nie spał. Kumy przyjechali, a księdza posłaniec zastał na marach.
Posłano po drugiego, drugi był śmiertelnie chory. Trzeci wybrał się w drogę, ale w drodze go konie ponosiły i potłukły.
Zniecierpliwiony ojciec widząc w tem djabelskie sztuki, sam pojechał po czwartego, ten wiedząc już o przypadkach trzech pierwszych, a lękając się dla siebie czego złego, zwłaszcza że chodziły o tem jakieś wieści dziwaczne, nie wiedzieć przez kogo rozsiane, za nic pojechać nie chciał.
Niezrażony tem szlachcic pojechał do Krakowa, i proboszczowi u św. Florjana całą rzecz wyjawił. Ten pobożny staruszek, namyśliwszy się, dał mu relikwie i kazał przywieźć dziecię do Krakowa, zresztą żadnej rady ani pociechy.
Twardowski zawiesiwszy świętości na szyi dziecięcia, wybrał się z niem, w tęgiej kolasie, czterma końmi zaprzężonej. Rano wyjechawszy spodziewał się stanąć wieczorem w Krakowie, lecz wszczęła się ulewa, burza i wicher taki, że musiał stanąć w najbliższej gospodzie i czekać lepszej pory, do dalszej podróży z dziecięciem.
Zaledwo koniom obrok zasypano, wyjaśniło się niebo, szlachcic znowu wyjechał i znowu zachmurzyło się, wiatr zadął, znowu się burza zaczęła, ale on utuliwszy dobrze syna na nic już nie zważając jechał dalej. Dwa razy kolasa przewróciła się w drodze, dwa razy konie unosiły i tylko krzyż pański ratował, nareszcie nabłądziwszy się i przebywszy tysiąc przeszkód, dostali się do Krakowa.
Nazajutrz rano mamka z dzieckiem idąc do kościoła, ledwie cudem siebie i niemowlę od kilku przypadków uratowała. Napadł ją był naprzód pies ogromny, zastępując jej drogę i warcząc, póki go nie przeżegnała, potem jeździec jakiś ciągle ją koniem ścigał i mało nie roztratował, pędziła kolasa, od której ledwie umknęli, a we drzwiach kościelnych pośliznęła się i padła. Szczęściem ojciec dziecię pochwycił i jakoś je ochrzczono.
Powrót do domu był już zupełnie spokojny, ale od tej pory wszystko Twardowskiemu nieszczęścić się zaczęło; djabeł płatał mu figle nieustanne, nawodził wiatry, chmury, grady, burze, pioruny, ulewy, ogień i złodziei, pomorek na bydło, wilków na stado. Szlachcic wszystko wytrzymał bez skarg i użaleń.
Dziecię tymczasem rosło i czem będzie rokowało za wcześnie; rozwijał się w niem dowcip nad wiek jego, a wszyscy mu się dziwowali w okolicy i zazdrościli ojcu. On jeden smutno poglądał na syna, brał go na kolana, całował i płakał. Dziecię miało już lat dziesiątek, nie raz widziało łzy ojcowskie i jakby coś o sobie przeczuwało, poczęło się dopytywać. Ojciec biedny taką czuł potrzebę wylania się komukolwiek, że w końcu przygodę swoją i łez przyczynę, małemu opowiedział. Chłopiec naówczas porwał się wesoło z kolan ojcowskich i zawołał:
— O! tatusiu, to ja na to dam radę! pójdę do piekła i odbiorę ten zapis!
Z tą myślą wzrósł chłopiec, i zdawał się tylko czekać starszych lat do jej dopełnienia, nieustannie o tem ojcu mówił, dodając mu ducha, modląc się do N. Panny, aby mu dopomogła. Oddał go ojciec do szkoły Wszystkich Świętych w Krakowie. Dziecię uczyło się pilnie i obiecywało wiele, a że myślało zawsze jakby djabłu odebrać to pismo ojcowskie, jęło się nabożeństwa, prosząc nieustannie Boga, aby je wsparł. Dnie i nocy upływały na modlitwie, na rozmyślaniu i czytaniu świętych rzeczy. Tak doszedł chłopiec lat piętnastu i naówczas pomyślał sobie, że czas już było pójść do piekła.
A był wówczas dzwonnikiem u Wszystkich Świętych, pobożny staruszek; zwano go Dominaszkiem, bo był małego wzrostu i schylony latami, których liczby już nie pamiętał. Świątobliwy to był człowiek, a wszystkie baby i dziady i wielu słusznych ludzi bardzo go poważało a nie raz i o radę prosiło. Mówiono że miał widzenia z obrazów, że robił cuda. To pewna że od innych był pobożniejszy.
Do niego postanowił chłopiec pójść po radę. Jednego tedy popołudnia, zastał go na smętarzu klęczącego na kamieniu u drzwi kościelnych i śpiewającego wianek różany. Siwa broda spływała mu na wyschłe, odkryte piersi, a łysa głowa schylona, zdawała się z daleka świecić promieniami. Nie śmiał mu chłopiec przerywać modlitwy, lecz gdy starzec wstał o kiju, skłonił mu się, pocałował go w rękę i poprosiwszy żeby usiadł, tak mówił.
— Mój ojcze, zewsząd słyszę o waszej świątobliwości i o zbawiennych waszych radach. Jestem w ciężkim razie, chciejcie mi dopomódz.
— Czem-że ja wam dopomódz mogę? jakiej-że rady chcecie? spytał staruszek.
— Oto tak rzecz się ma, rzekł chłopiec. Mego ojca djabeł ratował raz w drodze i wymógł na nim za to zapis, że mu odda to, co w domu znajdzie, a o czem nie wie i czego się nie spodziewa. Właśniem się ja wówczas urodził, i o mnie się to szatan targował. Długo on przeszkadzał żeby mnie nie ochrzczono, lecz Bóg jakoś ojcu dopomógł, że w końcu proboszcz od Ś. Florjana mnie ochrzcił. Teraz chce mi się, ojcze, pójść do piekła i odebrać zapis ojcowski.
Świątobliwy staruszek, myślał długo i wzdychał głęboko, potem dał chłopcu taką naukę.
— Możesz tego dokazać, rzekł, ale trzeba się wprzód spowiadać i komunikować na tę drogę, a idąc do piekła ni w czem nie zgrzeszyć. Weź z sobą kropidło i wodę święconą i relikwie święte, z tem bezpiecznie wejdziesz do piekła; chociaż nie bez trudności, bo cię szatan kusić będzie po drodze.
Gdy się wyspowiadasz i przyjmiesz Przenajświętszy Sakrament, wyjdź za Kraków w pole, a tam ujrzysz przed sobą mysz polną, która cię prowadzić będzie i do bram piekła zaprowadzi. Gdy będziesz ich blisko, a to łatwo rozpoznasz, zaczniesz śpiewać Wianek różany, albo psalm który i święconą wodą kropić: tak machając w około wejdziesz do środka i póty kropić będziesz a śpiewać, póki ci djabeł zapisu nie odda. Zresztą duch święty natchnie cię co będziesz miał czynić, pamiętaj tylko, żebyś w drodze nie zgrzeszył, boby zły duch miał moc nad tobą.
Wysłuchawszy tej rady chłopiec, podziękował za nią staruszkowi, nazajutrz zaraz poszedł do spowiedzi, przystąpił do komunii, wziął z sobą święconej wody i wyszedł za Kraków.
Tu ujrzał mysz polną przed sobą, właśnie jak mu staruszek zwiastował i poszedł za nią. Z oczyma wlepionemi w ziemię, szedł tak modląc się i unikając nawet spojrzeniem dać sobie do grzechu okazji. Przez cały czas nic nie jadł i oczu nawet nie podniósł, a gorąco się tylko modlił.
Ku wieczorowi pierwszego dnia posłyszał za sobą głos, który nań wołał:
— Chłopczyku! Chłopczyku! a dokąd to idziecie?
Mimowolnie odwrócił się i ujrzał cudne dziewczę same jedne w polu szerokiem, które biegło ku niemu. Była to prosta wieśniaczka, ale bardzo młoda, bardzo piękna. Nigdy żadna z tych pań, co w złoconych kolasach jeździły po Krakowie, nie wydała mu się tak hożą, tak wdzięczną i miłą. I wołała na niego takim głosem, takim głosem, że zdało się chłopcu jakby mu się coś koło serca odrywało. Prędko jednak domyślił się że go to szatan tak kusi, oczy zamknął, modlić się zaczął i nic na pytanie nie odpowiedział.
— Chłopczyku! chłopczyku! wołała, czyś ty głuchy, czyś ty ślepy? poczekaj! poczekaj, ja zbłądziłam, pójdziem razem.
A chłopiec nic nie odpowiedział, tylko goręcej się jeszcze modlił.
Nareszcie uczuł że się ku niemu zbliżała i śmiejąc się targała go za fałdy i mówiła:
— Chłopczyku, czemuż ty mi nie odpowiadasz? aj! piękny chłopczyku, już się zmierzcha, ja się boję iść sama, pójdziem razem! nieprawdaż?
— Ja się modlę i idę do piekła, odpowiedział chłopiec, jeśli chcesz to idź za mną.
Dziewczyna odskoczyła i rozśmiała się.
— Szalony! żartujesz! Zobaczęż i ja gdzie to te piekło. I szła za nim ciągle, szydząc z niego, to znów prosząc go, aby się zatrzymał; on na wszystko był głuchy. Słońce już było zaszło, a jeszcze nie widać było żadnej gospody na drodze, dziewczyna śpiewała idąc za nim piosneczki wieśniacze, on patrzył na mysz i szedł i modlił się. Ciemniało, ona szła za nim jeszcze, ale coraz dalej, nareszcie probując rozmowy wszystkiemi sposoby i nie mogąc jej zawiązać, łajać go zaczęła.
— A hultaju ty hultaju! wołała, pięknież to tak, dobrze nie chcieć poratować, słówka nie powiedzieć do biednej dziewczyny. Piękny jesteś a dziki i nie ludzki. Zmiłuj się, poczekaj, widzisz że się zciemnia, siądźmy i odpocznijmy.
— Ślubowałem Bogu nie odpoczywać, rzekł chłopiec. Dziewczyna mu się śmiała.
— Do licha nie dalekoż ty zajdziesz!
— Bóg mi sił doda! rzekł chłopiec znowu.
Zbliżali się do wielkiego lasu, a na kraju jego stała gospoda wygodna, dymiło się jej z komina, czuć było smarzeninę z kuchni i widać dużo ludzi, a przed chłopcem była puszcza i noc. Dziewczyna zatrzymała się u drzwi gospody i kusiła go jeszcze.
— Chodź, przenocujem razem, a jutro pójdziem dalej w drogę.
Chłopiec milcząc szedł dalej i okiem na gospodę nie rzucił i chwili się nie zatrzymał. Dziewczyna jęła go łajać i śmiać się znowu.
— A cóż to za żak głupi, wołała, nawet się do mnie nie obrócił, nawet nie zagadał do mnie! o! brzydniku, brzydniku, nie daleko ty zajdziesz, zabiją cię zbójcy, zabiją cię w lesie. — A potem szeptała mu jeszcze:
— Ej, chodź przenocujemy razem, a potem pójdziem w drogę! Chłopiec minął gospodę, szedł dalej. Gdy się zupełnie zciemniło, czarna mysz świeciła oczyma i pokazywała drogę, weszli w las głuchy i szli długo, bardzo długo. Ciemno było i straszno, a chłopiec się modlił i modlił do N. Panny. Wśród lasu napadł na jakichś ludzi, którzy odzierali podróżnego przybitego a ci zaczęli na niego wołać ujrzawszy go.
— Hej! chłopaku, chodź no do nas, a pomóż nam nieść pieniądze do jaskini, to ci ich damy za to pełną czapkę i pójdziesz sobie jutro zdrów w dalszą drogę. Stój, nie idź dalej, bo do ciebie strzelim.
Chłopiec jakby nic nie słyszał, szedł spokojnie i minął ich. Uczynił był ślub nic nie jeść, a głód i pragnienie mocno mu dokuczały; po drodze zaś to tam to tam nawijały mu się z jedzeniem pogubione sakwy, spotykał podróżnych którzy go prosili na obiad, na przekąskę. Wisiały owoce na drzewach i spuszczały się z gałęźmi ku niemu. Nic go przecie nie skorciło.
Nie wiem którego tam dnia, zaczęła się dawać czuć siarka i smoła i ziemia gorąca była pod nogami, wszedł chłopiec w las znowu, gęsty i czarny. Szeroki wiódł środkiem gościniec i bity trakt a ludny. Jechały nim kolasy wielkie i wozy kmiece, szli piesi różnego stanu i wieku, mnóstwo ludu jak mrowia. Chłopiec to tylko uważał po nich, że wszyscy prawie mieli oczy zamknięte, jakby śpiący lub umarli; on jeden między nimi na żywego wyglądał. Tu już mysz z przed niego znikła, a on się domyślił, że był na drodze do wrót piekielnych.
Rozdział IV. Jako Twardowski zaszedł do piekła, i co tam widział.
Tem goręcej modlił się chłopiec, im bardziej czuł że się zbliżał do piekła. Nie oglądał się nawet na otaczające go postacie, których coraz liczba się zwiększała. Był to jednak ciekawy widok, gdyż do piekielnego gościńca szerokiego i przestronnego, mnóstwem ubocznych ścieżek, ciżba ludu dążyła.