- W empik go
Mistrzowie opowieści. O miłości - ebook
Mistrzowie opowieści. O miłości - ebook
Czy miłość to uczucie tylko dla głupców?
A może to uczucie tylko dla odważnych?
Pod piórem najwybitniejszych pisarzy dylematy te zyskują dodatkowe, nieoczywiste znaczenia.
Temat miłości brały na warsztat najbardziej błyskotliwe i niepokorne talenty literackie. Od XIX-wiecznych klasyków: Antoniego Czechowa czy Hansa Christiana Andersena, przez XX-wiecznych mistrzów: Jamesa Joyce’a i Trumana Capote’a, aż po przenikliwych obserwatorów codzienności XXI wieku: Margaret Atwood czy Etgara Kereta. Nobliści, klasycy literatury, pisarze warci odkrycia lub ponownej lektury opisują miłość w jej nieskończonych odcieniach. Walczącą do granic poświęcenia. Uległą, czułą i ufną. Odrzuconą, nieszczerą i potraktowaną jako interesowna. Krótką jak błahostka. Zmieniającą tory życia. Godną najwyższego podziwu lub tylko wzruszenia ramionami.
Miłość spadającą jak grom z jasnego nieba albo przeciwnie – rodzącą się powoli, mającą za fundament spokojną i wypróbowaną przyjaźń.
LEKTURA DO CZYTANIA Z MIŁOŚCIĄ.
„Kaj spojrzał na nią; była taka piękna, nie wyobrażał sobie mądrzejszej, piękniejszej twarzy, nie wydawała mu się już z lodu, jak wtedy, gdy machała do niego ręką zza szyby; w jego oczach była doskonała (...)”.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN, przekład: Bogusława Sochańska
„Chciałbym być schodami, długimi schodami, które ty czyścisz, pomyślał, i wiedział, że gdy ona się wreszcie odwróci, będzie piękna i że on będzie ją kochał”.
STIG DAGERMAN, przekład: Justyna Czechowska
„Musimy być dla siebie dobrzy, upomina się w duchu Wilma. Mamy już tylko siebie”.
MARGARET ATWOOD, przekład: Paweł Lipszyc
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-720-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SONET 116
Z angielskiego przełożył Stanisław Barańczak
Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni
Dla barier, przeszkód. Miłość to nie miłość, jeśli,
Zmienny świat naśladując, sama się odmieni
Lub zgodzi się nie istnieć, gdy ktoś ją przekreśli.
O, nie: to znak, wzniesiony wiecznie nad bałwany,
Bez drżenia w twarz patrzący sztormom i cyklonom –
Gwiazda zbłąkanych łodzi, nieoszacowanej
Wartości, choćby pułap jej zmierzył astronom.
Miłość to nie igraszka Czasu: niech kwitnące
Róże wdzięków podcina sierpem zdrajca blady –
Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące:
Ona trwa – i trwać będzie po sam skraj zagłady.
Jeśli się mylę, wszystko inne też mnie łudzi:
Że piszę to; że kochał choć raz któryś z ludzi.
.
SONNET 116
Let me not to the marriage of true minds
Admit impediments. Love is not love
Which alters when it alteration finds,
Or bends with the remover to remove.
O no! it is an ever-fixed mark
That looks on tempests and is never shaken;
It is the star to every wand’ring bark,
Whose worth’s unknown, although his height be taken.
Love’s not Time’s fool, though rosy lips and cheeks
Within his bending sickle’s compass come;
Love alters not with his brief hours and weeks,
But bears it out even to the edge of doom.
If this be error and upon me prov’d,
I never writ, nor no man ever lov’d.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
KRÓLOWA ŚNIEGU
BAŚŃ W SIEDMIU CZĘŚCIACH
Z duńskiego przełożyła Bogusława Sochańska
OPOWIEŚĆ PIERWSZA,
KTÓRA MÓWI O LUSTRZE I OKRUCHACH
Posłuchajcie, zaczynamy! Kiedy dojdziemy do końca tej historii, będziemy wiedzieli więcej, niż wiemy teraz, bo był to zły troll, jeden z najgorszych, najgorszych – „Diabeł”. Pewnego dnia był w świetnym humorze, ponieważ zrobił lustro, które miało tę cechę, że gdy odbijało się w nim to, co dobre i piękne, to niemal w nim nikło, a to, co brzydkie i do niczego, odbijało się wyraźnie i było jeszcze okropniejsze. Najpiękniejsze krajobrazy wyglądały w nim jak ugotowany szpinak, najlepsi ludzie stawali się wstrętni, albo też stali na głowie, tułów gdzieś znikał, a twarze mieli tak wykrzywione, że trudno ich było poznać, a jeśli był na nich choć jeden pieg, to można było być pewnym, że rozleje się na brodę i na nos. „To przezabawne”, mówił „Diabeł”. Gdy komuś przychodziło na myśl coś dobrego, poczciwego, to jego twarz w lustrze wykrzywiała się w takim grymasie, że diabelski troll aż się zaśmiewał ze swojego sprytnego wynalazku. Wszyscy, którzy chodzili do jego szkoły, a prowadził szkołę trolli, opowiadali na prawo i lewo, że stał się cud; uważali, że dopiero teraz można zobaczyć, jak naprawdę wygląda świat i jacy są ludzie. Biegali wszędzie z lustrem, aż w końcu nie było ani jednego kraju, ani jednego człowieka, który nie zostałby w nim fałszywie przedstawiony. Wreszcie zapragnęli polecieć do samego nieba, żeby zakpić nawet z aniołów i z Pana Boga. Im wyżej lecieli z tym lustrem, tym głośniej się śmiali, ledwie je mogli utrzymać; wzlatywali coraz wyżej i wyżej, coraz bliżej Pana Boga i aniołów, aż tu nagle od tego rechotu lustro tak mocno się zatrzęsło, że wymknęło im się z rąk i runęło na ziemię. Rozbiło się na setki milionów, bilionów, a nawet więcej drobinek i narobiło tym jeszcze więcej złego niż przedtem, bo niektóre okruchy były mniejsze od ziarenek piasku i fruwały po całym wielkim świecie, a gdy komuś jakiś wpadł do oka, to już tam zostawał, i odtąd ludzie widzieli wszystko źle lub dostrzegali tylko to, co w jakiejś sprawie było niegodziwe, bo każdy maleńki okruszek miał te same złe moce, co całe lustro. Niektórym odłamki utkwiły w samym sercu, i wtedy robiło się strasznie, bo takie serce było odtąd jak kawałek lodu. Zdarzały się też tafle szkła tak duże, że wstawiano je do okien, ale przez taką szybę nie warto było patrzeć na przyjaciół. Inne odłamki wprawiano do okularów, i kiedy ludzie je zakładali, żeby dobrze widzieć i sprawiedliwie oceniać, sprawy układały się fatalnie; zły troll śmiał się, aż brzuch mu się trząsł, i tak mile go to łaskotało. Tymczasem w powietrzu wciąż fruwały maleńkie odłamki lustra. Posłuchajmy dalej!
OPOWIEŚĆ DRUGA
CHŁOPIEC I DZIEWCZYNKA
W pewnym wielkim mieście, gdzie jest tak dużo domów i ludzi, że nie ma już miejsca na choćby maleńkie ogródki i gdzie z tego powodu większość ludzi musi się zadowolić kwiatami w doniczkach, żyło dwoje ubogich dzieci, które jednak miały ogródek trochę większy niż doniczka. Nie byli rodzeństwem, ale kochali się jak brat i siostra. Rodzice ich mieszkali naprzeciwko siebie, w pokojach na poddaszu, tam, gdzie dach jednego domu dotykał dachu drugiego, a wzdłuż okapów biegła rynna; w tym miejscu z każdego domu wychodziło małe okienko, wystarczyło tylko zrobić krok nad rynną i można było przejść z jednego okienka do drugiego.
Rodzice dzieci mieli pod oknami duże drewniane skrzynki, rosły w nich zioła przyprawowe, z których korzystali, i małe krzewy róż, po jednym w każdej skrzynce; pięknie sobie rosły. Kiedyś rodzice wpadli na pomysł, by tak ustawić skrzynki w poprzek rynny, że niemal sięgały od jednego okna do drugiego i wyglądały całkiem jak grządki kwiatów. Ze skrzynek zwieszały się pędy groszku, a krzewy róż wypuszczały długie gałązki; wiły się wokół okien i nachylały ku sobie; wydawało się, że to brama triumfalna z zieleni i kwiatów. Ponieważ skrzynki były bardzo wysoko i dzieci wiedziały, że nie wolno im się na nie wdrapywać, pozwalano im często się odwiedzać i siedzieć na małych stołeczkach pod różami; tam właśnie wspaniale się bawiły.
Zimą, rzecz jasna, tej przyjemności już nie miały. Okna były często całkiem zamarznięte i wtedy dzieci ogrzewały na piecu miedziane pieniążki, przykładały je do zamarzniętej szyby i robiły się cudowne dziurki do patrzenia, okrągłe, okrąglutkie; wyglądały przez nie łagodne, miłe oczka, jedno z każdego okna, tego właśnie chłopca i tej dziewczynki. On miał na imię Kaj, a ona Gerda. Latem, żeby mogli się odwiedzić, wystarczył jeden krok, zimą musieli pokonać schody, wiele stopni w dół i wiele stopni w górę, a tymczasem na zewnątrz sypał śnieg.
– To roją się białe pszczoły – powiedziała babcia.
– A one też mają królową? – spytał chłopiec, bo wiedział, że wśród prawdziwych pszczół zwykle jest królowa.
– Mają – odpowiedziała babcia. – Lata tam, gdzie roją się najgęściej. Jest z nich wszystkich największa i nigdy nie osiada tu, na ziemi, odlatuje z powrotem do czarnej chmury. W niejedną zimową noc przelatuje przez ulice miasta i zagląda do okien, a wtedy szyby tak dziwnie zamarzają, jakby były na nich kwiaty.
– Tak, widzieliśmy! – zawołały dzieci, teraz nie miały już wątpliwości, że to, co mówi babcia, jest prawdą.
– A czy Królowa Śniegu może tutaj przyjść? – spytała dziewczynka.
– Niech tylko spróbuje – odparł chłopiec – to zaraz ją posadzę na gorącym piecu i się roztopi!
Babcia pogłaskała go po głowie, a potem zaczęła opowiadać inne historie.
Wieczorem, gdy mały Kaj był w domu, częściowo już rozebrany, wdrapał się na krzesło przy oknie i wyjrzał przez dziurkę; na zewnątrz spadło właśnie parę płatków śniegu i jeden z nich, ten największy, został na brzegu skrzynki i rósł, i rósł, aż w końcu zamienił się w kobietę ubraną w najdelikatniejszą białą gazę, jakby utkaną z milionów gwiaździstych płatków. Była bardzo piękna i wytworna, ale cała z lodu, oślepiającego, iskrzącego się lodu. A jednak była żywa, oczy lśniły jak dwie jasne gwiazdy, ale nie było w nich spokoju ani łagodności. Skinęła głową w kierunku okna i pomachała ręką. Chłopiec przestraszył się i zeskoczył z krzesła, a wtedy za oknem jakby przeleciał wielki ptak.
Nazajutrz był ostry mróz, a potem zaczęły się roztopy i nadeszła wiosna; świeciło słońce, zaczęła pączkować zieleń, jaskółki budowały gniazda, otwierano okna, i dzieci znów siedziały w swoim ogródeczku wysoko koło rynny, ponad wszystkimi piętrami.
Róże kwitły tego lata zachwycająco. Dziewczynka nauczyła się psalmu, w którym była mowa o różach; myślała wtedy o swoich i śpiewała psalm chłopcu, a on jej wtórował:
Gdzie rosną róże, gdzie dolina,
Tam do nas mówi Boża Dziecina.
I dzieci trzymały się za ręce, całowały róże, patrzyły na jasne słoneczne światło i zwracały się do słońca, jak gdyby było w nim Dzieciątko Jezus. Jakie to były piękne letnie dni, jak cudnie było na dworze przy młodych różach, które, zdawało się, nigdy nie miały przekwitnąć.
Kaj i Gerda siedzieli sobie i oglądali książkę z obrazkami o zwierzętach i ptakach, gdy nagle – zegar na kościelnej wieży akurat wybił piątą – Kaj zawołał:
– Au! Ukłuło mnie w sercu! I coś mi wpadło do oka!
Dziewczynka objęła go za szyję, Kaj mrugał powiekami; nie, w oku nic nie było widać.
– Chyba już wyszło – powiedział.
Niestety, nie wyszło. Był to właśnie jeden z tych okruchów szkła, na które rozprysło się lustro, lustro trolli, pamiętamy je, to koszmarne lustro, które sprawiało, że wszystko, co wielkie i dobre stawało się w nim małe i ohydne, a co niegodziwe i złe, stawało się wyraźniejsze, i każda wada natychmiast była widoczna. Biedny Kaj, i jemu w sercu utkwił taki odłamek. Wkrótce serce będzie jak kawałek lodu. Już nie bolało, ale odłamek lustra w nim tkwił.
– Czemu płaczesz? – spytał. – Okropnie wyglądasz, kiedy płaczesz. Przecież nic mi nie jest. Fuj! – wrzasnął nagle. – Ta róża jest pożarta przez robaka! A tamta, patrz, całkiem krzywa! W gruncie rzeczy są obrzydliwe, tak samo jak te skrzynki, w których rosną! – Mocno kopnął w skrzynkę i oberwał obie róże.
– Kaj, co ty robisz? – zawołała dziewczynka, a on widząc jej przerażenie, zerwał jeszcze jedną różę i skoczył przez okno do swojego pokoju; zostawił małą, kochaną Gerdę samą.
Kiedy później przyszła z książką z obrazkami, powiedział, że to książka dla osesków, a gdy babcia opowiadała różne historie, to zawsze miał jakieś „ale” – a jeśli to było możliwe, stawał za jej plecami, zakładał okulary i przedrzeźniał; nieźle mu to wychodziło i ludzie się z tego śmiali. Wkrótce potrafił już naśladować mowę i chód wszystkich mieszkańców ulicy, wszystko, co było w nich dziwne i nieładne. Ludzie mówili:
– Ten chłopak ma tęgą głowę! – Ale to przez okruch szkła w oku, i przez ten drugi, co utkwił mu w sercu, to przez nie drażnił się nawet z małą Gerdą, która kochała go całym sercem.
Zabawy Kaja były teraz inne niż przedtem, stały się takie naukowe: pewnej zimowej nocy, kiedy prószył śnieg, przyniósł z domu duże szkło powiększające i przytrzymał róg swojego granatowego płaszczyka, żeby napadał na niego śnieg.
– Popatrz przez szkło, Gerdo – powiedział. Każdy płatek śniegu był mocno powiększony i wyglądał jak wspaniały kwiat lub dziesięcioramienna gwiazda; ładny to był widok.
– Widzisz, jakie to doskonałe? – mówił Kaj. – Dużo ciekawsze niż prawdziwe kwiaty! Te są idealne, niczego im nie brakuje, jeśli tylko nie zaczynają topnieć.
Krótko potem Kaj zjawił się w dużych rękawicach, z saneczkami na plecach, i wrzasnął Gerdzie prosto do ucha:
– Pozwolili mi zjeżdżać na tym dużym placu, gdzie bawią się inne dzieci! – I już go nie było.
A tam na placu najsprytniejsi chłopcy przywiązywali często swoje saneczki do chłopskiego wozu i jechali sobie kawał drogi za nim. Było bardzo wesoło. Gdy tak w najlepsze się bawili, nadjechały duże sanie; caluteńkie pomalowane były na biało i siedział w nich ktoś otulony w białe futro i w białej futrzanej czapce; sanie dwukrotnie objechały plac, a Kaj błyskawicznie przywiązał do nich swoje saneczki, i już jechał za nimi. Sanie pędziły coraz szybciej i szybciej, i skręciły w następną ulicę. Osoba, która nimi powoziła, obróciła się do tyłu, kiwnęła Kajowi przyjaźnie głową, jakby się znali; za każdym razem, gdy Kaj chciał odczepić saneczki, znowu kiwała do niego głową i Kaj spokojnie siedział dalej. Wyjechali poza bramę miasta. Wtedy śnieg zaczął sypać tak gwałtownie, że chłopiec nie widział nic na wyciągnięcie ręki, a sanie pędziły dalej, więc szybko puścił sznur, żeby się od nich uwolnić, ale to nie pomogło; jego mały pojazd nadal był na uwięzi i pędził z prędkością wiatru. Wtedy Kaj głośno zawołał, ale nikt go nie usłyszał, a śnieg sypał i sanie pędziły dalej; od czasu do czasu podskakiwały, aż Kajowi zdawało się, że pokonuje rowy i ogrodzenia. Przestraszył się naprawdę, chciał odmówić Ojcze Nasz, ale pamiętał tylko tabliczkę mnożenia.
Płatki śniegu były coraz większe i większe, i wreszcie zaczęły przypominać wielkie, białe kury; wtem odskoczyły na bok, sanie zatrzymały się, i osoba, która w nich jechała, podniosła się; futro i czapkę miała z czystego śniegu. W saniach stała wyprostowana, wysoka, olśniewająco biała pani, Królowa Śniegu.
– Sporo ujechaliśmy – powiedziała. – Ale ty pewnie marzniesz, otul się moim niedźwiedzim futrem. – Posadziła Kaja w saniach obok siebie i otuliła go futrem; było mu tak, jakby się zapadł w śnieżną zaspę.
– Jeszcze ci zimno? – spytała i pocałowała go w czoło. Uch! Ten pocałunek był zimniejszy niż lód, przeszył mu serce, które już i tak było w połowie kawałkiem lodu; Kajowi zdawało się, że umrze, ale tylko przez chwilę, a potem było nawet lepiej; już nie czuł wokół siebie zimna.
– Moje sanki! Nie zapomnij moich sanek! – przypomniał sobie nagle i saneczki przywiązano do jednej z białych kur; frunęła teraz za nimi z sankami na grzbiecie. Królowa Śniegu pocałowała Kaja jeszcze raz, a wtedy zapomniał o Gerdzie i o babci, i o wszystkich w domu.
– Nie będę cię już więcej całowała – powiedziała – bo zacałowałabym cię na śmierć.
Kaj spojrzał na nią; była taka piękna, nie wyobrażał sobie mądrzejszej, piękniejszej twarzy, nie wydawała mu się już z lodu, jak wtedy, gdy machała do niego ręką zza szyby; w jego oczach była doskonała, w ogóle się nie bał, powiedział jej, że umie liczyć w pamięci, i to z ułamkami, że potrafi wyliczyć, ile mil kwadratowych mają różne kraje i ilu mieszkańców, a ona cały czas się uśmiechała. Pomyślał wtedy, że jednak to, co umie, to za mało, i spojrzał w wielką, ogromną przestrzeń powietrzną, a Królowa Śniegu poleciała z nim wysoko, hen na czarną chmurę, a wicher huczał i grzmiał, jakby śpiewał starodawne pieśni. Lecieli nad lasami i jeziorami, nad lądami i morzami; pod nimi szumiał zimny wiatr, wyły wilki, iskrzył się śnieg, a w górze nad śniegiem leciały, kracząc, czarne wrony. Ponad tym wszystkim świecił księżyc, ogromny i jasny, a Kaj patrzył na niego w tę długą, długą zimową noc; gdy nastał dzień, spał u stóp Królowej Śniegu.
OPOWIEŚĆ TRZECIA
KWIATOWY OGRÓD KOBIETY, KTÓRA ZNAŁA SIĘ NA CZARACH
A co czuła mała Gerda, gdy Kaj przestał przychodzić? Gdzie on się podział? Nikt nie wiedział, nikt nie mógł nic poradzić. Chłopcy mówili tylko, że widzieli, jak przywiązał swoje sanki do wspaniałych wielkich sań, które pomknęły ulicą, hen za bramę miasta. Nikt nie wiedział, gdzie jest Kaj; popłynęło wiele łez, mała Gerda płakała długo i rzewnie. Wreszcie powiedzieli, że Kaj nie żyje, że utonął w rzece, która przepływała obok miasta; o, były to długie, ciemne, zimowe dni.
A potem nadeszła wiosna z ciepłym słonkiem.
– Kaj nie żyje, nie ma go! – powiedziała mała Gerda.
– Nie sądzę – odparł promień słońca.
– Nie żyje, nie ma go! – powiedziała Gerda do jaskółek.
– Nie sądzimy – mówiły jaskółki, i w końcu Gerda też przestała tak sądzić.
– Założę moje nowe czerwone buciki – powiedziała pewnego ranka – te, których Kaj nigdy nie widział, zejdę na dół do rzeki i ją wypytam.
Było bardzo wcześnie; Gerda pocałowała śpiącą babcię, włożyła czerwone buciki i sama jedna poszła za bramę, nad rzekę.
– Czy to prawda, że zabrałaś mojego przyjaciela? Jeśli mi go zwrócisz, dam ci moje czerwone buciki!
I zdawało jej się, że fale dziwnie potakują, więc zdjęła swoje czerwone buciki, najukochańsze ze wszystkich, jakie miała, i wrzuciła je do rzeki, ale upadły blisko brzegu i drobne fale zaraz przyniosły je z powrotem na ląd, jakby rzeka nie chciała przyjąć tego, co dla Gerdy było takie drogie, nie miała przecież małego Kaja. Ale Gerda uznała, że rzuciła buciki nie dość daleko, więc weszła do łodzi w sitowiu i rzuciła z najdalszego jej końca, ale łódź nie była przywiązana, i przy ruchu, jaki zrobiła Gerda, odpłynęła; dziewczynka spostrzegła to i szybko chciała wyjść na brzeg, ale nim zdążyła, łódź odbiła już prawie metr od brzegu i szybko odpływała.
Wtedy Gerda okropnie się przestraszyła i zaczęła płakać, ale nikt jej nie słyszał poza wróbelkami, a one nie mogły sprowadzić jej na ląd, leciały tylko wzdłuż brzegu i ćwierkały, jakby chciały ją pocieszyć: „Tu jesteśmy! Tu jesteśmy!”. Łódź dryfowała z prądem; mała Gerda siedziała cichutko w samych pończoszkach, czerwone buciki płynęły z tyłu, ale nie mogły dogonić przyśpieszającej łodzi.
Na brzegach rzeki było pięknie, zachwycały cudne kwiaty, stare drzewa i zbocza, na których pasły się owce i krowy, ale nie było ani jednego człowieka.
„Może rzeka zaniesie mnie do Kaja”, pomyślała Gerda i humor jej się poprawił; stanęła i przez wiele godzin patrzyła na piękne zielone brzegi rzeki. Wreszcie dopłynęła do dużego wiśniowego sadu, gdzie stał mały domek o dziwnych czerwonych i niebieskich oknach, w dodatku kryty strzechą, a na zewnątrz dwóch żołnierzy z drewna prezentowało broń przed każdym, kto tamtędy płynął.
Gerda zawołała na nich, myślała, że są żywi, ale oni, rzecz jasna, nie odpowiedzieli; podpłynęła teraz całkiem blisko, bo rzeka popychała łódkę w kierunku lądu.
Gerda zawołała jeszcze głośniej i z domu wyszła bardzo, bardzo stara kobieta, podpierała się zakrzywionym kosturem, a na głowie miała duży kapelusz pomalowany w cudne kwiaty.
– Biedna dziecino – powiedziała. – Jak to się stało, że płyniesz z tym silnym prądem? Poniosło cię w daleki świat! – Weszła do wody, zahaczyła kosturem o łódź, przyciągnęła ją do brzegu i wyciągnęła Gerdę.
A Gerda była szczęśliwa, że wyszła na suchy ląd, choć trochę się bała tej obcej staruszki.
– Chodź, opowiedz mi, kim jesteś i jak się tu dostałaś – powiedziała stara kobieta.
I Gerda opowiadała, a ona kręciła głową i mówiła: „Hm, hm”. A gdy Gerda opowiedziała jej już wszystko i spytała ją, czy nie widziała Kaja, staruszka odparła, że wprawdzie tędy nie przechodził, ale na pewno przyjdzie, więc Gerda nie powinna się smucić, powinna raczej spróbować jej wiśni, obejrzeć jej kwiaty; są piękniejsze niż wszystkie książki z obrazkami, a każdy potrafi opowiedzieć jakąś historię. Wzięła Gerdę za rękę, weszły do domku i staruszka zamknęła drzwi.
Okna były okropnie wysoko, a szyby w nich czerwone, niebieskie i żółte; światło dnia tak dziwnie się tam mieniło wszystkimi kolorami, ale na stole stały pyszne wiśnie, i Gerda jadła tyle, ile tylko chciała, bo było jej wolno. A kiedy jadła, staruszka czesała jej włosy złotym grzebieniem, a włosy lśniły złociście i pięknie się wiły wokół jej małej, miłej, okrąglutkiej, podobnej do róży twarzyczki.
– Bardzo mi brakowało takiej małej, słodkiej dziewczynki – powiedziała staruszka. – Zobaczysz, jak nam będzie dobrze razem! – I w miarę jak czesała jej włosy, Gerda coraz bardziej zapominała swojego przyjaciela Kaja, bo staruszka znała się na czarach, ale nie była złą czarownicą, czarowała tylko trochę, dla własnej przyjemności, a bardzo chciała zatrzymać u siebie Gerdę. Dlatego poszła do ogrodu, wyciągnęła swój kostur ku różom, i choć pięknie kwitły, znikły wszystkie w czarnej ziemi i nie sposób było dostrzec, gdzie rosły. Staruszka bała się, że gdy Gerda je zobaczy, to pomyśli o swoich różach, przypomni sobie Kaja i odejdzie.
Potem zaprowadziła Gerdę do ogrodu. Och, jak tam pachniało, jak było pięknie! W pełnym kwieciu stały wszelkie kwiaty, jakie sobie można wyobrazić, i to kwitnące we wszystkich porach roku; żadna książka z obrazkami nie mogłaby być bardziej kolorowa i piękna. Gerda podskakiwała z radości i bawiła się dopóty, dopóki słońce nie zaszło za wysokimi wiśniami, a potem położyła się do cudownego łóżka pod kołderkę z błękitnych fiołków, obleczoną w czerwony jedwab, i zasnęła, i śniła tak piękne sny, jak jakaś królowa w dniu swojego ślubu.
Nazajutrz znów mogła się bawić kwiatami w ciepłym słonku – i tak minęło wiele dni. Gerda poznała każdy kwiat, ale mimo że tyle ich było, zdawało jej się, że jakiegoś brakuje, nie wiedziała tylko jakiego. Aż tu pewnego dnia siedzi sobie i ogląda kapelusz staruszki malowany w kwiaty, a traf chciał, że najpiękniejszym z nich była róża. Staruszka zapomniała usunąć ją z kapelusza, gdy chowała róże pod ziemią; ale tak to jest, jeśli się nie myśli, co się robi.
– Co? – zawołała Gerda. – Tu nie ma róż! – I wskoczyła między grządki, szukała, szukała, ale żadnych róż nie było; wtedy usiadła i zapłakała, a jej gorące łzy spadły właśnie w miejscu, gdzie znikł jeden z różanych krzewów. Gdy ciepłe łzy pokropiły glebę, krzew róży nagle wychynął z ziemi, tak samo kwitnący jak wtedy, kiedy się pod nią zapadł. Gerda objęła go, ucałowała jego kwiaty i pomyślała o pięknych różach w domu, a zarazem i o małym Kaju.
– Och, ile zmarnowałam czasu – powiedziała. – Miałam przecież znaleźć Kaja! Czy wiecie, gdzie on jest? – spytała róż. – Myślicie, że umarł i już go nie ma?
– Nie umarł – powiedziały róże. – Byłyśmy przecież pod ziemią, tam są wszyscy zmarli, ale Kaja nie było.
– Dziękuję wam! – zawołała Gerda i poszła do innych kwiatów, zaglądała w ich kielichy i pytała: – Czy wiecie, gdzie jest mały Kaj?
Ale każdy kwiat śnił w słońcu własną baśń albo historię, opowiedziały jej ich tyle, tyle, ale żaden nie wiedział nic o Kaju.
O czym opowiedziała pomarańczowa lilia?
– Słyszysz bębenek? Bum, bum! Tylko dwa tony, wiecznie bum, bum! Słuchaj żałobnej pieśni kobiet, słuchaj wołania kapłana. W długiej czerwonej szacie stoi na stosie Hinduska, pełzną po niej płomienie, i po jej zmarłym mężu, lecz ona myśli o mężczyźnie żywym, stoi tam obok, jego oczy płoną goręcej niż ogień; żar jego oczu sięga jej serca bardziej niż płomień, który za chwilę na popiół spali jej ciało. Czy żar serca może zginąć na ognistym stosie?
– Zupełnie tego nie rozumiem – powiedziała Gerda.
– To moja baśń! – odparła lilia.
A co mówi powój?
– Nad wąską górską drogą przycupnął stary rycerski zamek; gęstwina wiecznej zieleni porasta jego czerwone mury, liść przy liściu, dokoła altany. A tam stoi śliczna dziewczyna, przechyla się nad poręczą i patrzy w dół na drogę. Żadna róża nie zwiesza się z gałęzi piękniej niż ona, żaden kwiat jabłoni zerwany z drzewa przez wiatr nie płynie wdzięczniej niż ona; jak szeleści ta piękna jedwabna suknia! Czy on naprawdę nie przyjdzie?
– Masz na myśli Kaja? – spytała Gerda.
– Opowiadam tylko moją baśń, moje marzenie – odparł powój.
A co mówi mały przebiśnieg?
– Między drzewami wisi na sznurach długa deska, to huśtawka; siedzą na niej dwie małe dziewczynki – sukienki mają śnieżnobiałe, z kapeluszy powiewają jedwabne wstążki. Ich starszy brat stoi na huśtawce, owinął sznur wokół ramienia, żeby się trzymać, bo w jednej ręce ma miseczkę, a w drugiej słomkę, i wydmuchuje mydlane bańki. Huśtawka buja się, w powietrzu płyną mieniące się cudnymi barwami bańki, ostatnia wisi jeszcze u słomki, wygina się na wietrze; huśtawka się huśta. Mały czarny piesek, lekki tak jak bańki, staje na tylnych łapkach, chce na huśtawkę. Huśtawka szybuje, piesek upada, szczeka, jest zły; wszystko go drażni, bańki pryskają. Rozbujana huśtawka, szybujące obrazki z mydlanej piany – oto moja pieśń.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------