Mit pieniądza - ebook
Mit pieniądza - ebook
Pytanie "czym jest pieniądza", nie jest zmartwieniem zwykłego człowieka. Dopóki nie chce zmieniać systemu finansowego, wystarczy by go miał. Demokracja polega jednak na tym, że każdy może ten pieniądz kształtować. Każdy powinien więc znać drogę jaką pieniądz przeszedł, od rąbanych kawałków srebra do międzynarodowego pieniądza bankowego, opartego wyłącznie na zaufaniu. Jak rzadka jest to wiedza, świadczą kryzysy, wynikające z subiektywnych wizji pochodzenia siły pieniądza. Książka opisuje globalny kryzys finansowy. Prof. Andrzej Sopoćko próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego stagnacja gospodarcza rozwiniętych gospodarek sięga poza system finansowy. Jego zdaniem rozwiązania, które wydawały się niedawno jedyne i ostateczne, zawiodły. Pora więc szukać nowych modeli oraz przyjrzeć się bliżej paradygmatom, które wydają się niewzruszalne. Autor proponuje wprowadzenie nowego, dla wielu kontrowersyjnego, dwustrumieniowego modelu emisji pieniądza w którym przywraca się bezpośrednie zasilanie budżetu w pieniądz oraz następuje całkowite oddzielnie tego pieniądza pod względem regulacyjnym od drugiego strumienia, tj. trafiającego do sektora komercyjnego. Tego rodzaju model i wspierająca go analiza nie były dotąd stosowane w literaturze monetarnej w kraju i na świecie. Autor liczy się z tym, że jego rewolucyjna koncepcja może spotkać się z krytyką, ale ma nadzieję na wartościową dyskusję.
Spis treści
Wstęp
ROZDZIAŁ I. Rodowód pieniądza. Dlaczego daje się dotknąć, a nie zrozumieć?
1.1. Skąd wziął się pieniądz
1.2. Pieniądz krajowy – nie tylko kwestia miejsca emisji
1.3. Trudne początki pieniądza opartego na zaufaniu (fiat)
1.4. Rozwój pieniądza bankowego. Wielki wynalazek Templariuszy
1.5. Czy rynek może zastąpić bank centralny
1.6. Dochody senioratu. „Korzyści z niczego”
1.7. Dług publiczny. Właściwie kto od kogo pożycza
ROZDZIAŁ II. Polityka pieniężna. A może dwie drogi dopływu pieniądza
2.1. Wprowadzenie
2.2. Zadyszka klasycznego pobudzania pieniądzem
2.3. Dlaczego tyle pieniądza znika
2.4. Wydajność pracy szybsza niż popyt
2.5. Co poradzić na niedostatek popytu
ROZDZIAŁ III. Środki publiczne. Socjalistyczne reminiscencje czy komplementarna linia rozwoju
3.1. Wprowadzenie
3.2. Bogacenie się najbogatszych redukuje popyt
3.3. Wydatki publiczne. Wsparcie czy obciążenie gospodarki rynkowej
3.4. Pieniądz menniczy i bankowy. Odwrotne kierunki krążenia
3.5. Po co wydatki publiczne
ROZDZIAŁ IV. Regulacje emisji pieniądza. Dlaczego walczymy z deflacją, pielęgnując bariery antyinflacyjne
4.1. Udział sektora publicznego w gospodarce. Iluzja sterowalności
4.2. Jednolita stopa bazowa banku centralnego. Upadek nadziei
4.3. Jak określać wielkość emisji pieniądza. Formuła Taylora
4.4. Czy bank centralny może traktować sektor publiczny odrębnie
Bibliografia
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-18452-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poszukiwania w teorii monetarnej nad sposobem wyjścia z trwającej obecnie stagnacji gospodarczej nie dają rezultatu. Rozwiązania, które wydawały się niedawno jedyne i ostateczne, zawiodły. Pora więc szukać nowych i to niekoniecznie na drodze modernizacji i adaptacji istniejących modeli. Warto także przyjrzeć się bliżej paradygmatom, które wydają się obecnie niewzruszalne.
Jednym z nich jest kategoryczny zakaz finansowania budżetu przez bank centralny. W większości krajów jest on ograniczony do relacji bezpośrednich (tj. do korzystania z pożyczek w banku centralnym), w niektórych (w Polsce) także pośrednio, gdy zakaz obejmuje również kupowanie papierów skarbowych poprzez rynek, poza krótkookresowymi operacjami ratującymi równowagę finansową.
Takie podejście było ważnym ograniczeniem dla zagrażającej gospodarce do początku XXI wieku inflacji. Przymknięto tym sposobem jeden z ważnych kanałów generowania nadmiernego popytu, jakimi są wydatki rządowe finansowane z emisji pieniądza. Rozwiązanie to utrwaliło się w światowym systemie finansowym na tyle, że kontynuuje się je dalej, nawet mimo braku zagrożenia inflacyjnego, zarówno teraz, jak i w dającej się określić przyszłości. Dlaczego? Zapewne z przyzwyczajenia i ze strachu przed zmianą. Obecnie to ograniczenie funkcjonuje przecież w całkiem innej rzeczywistości, w której problemem nie jest nadmiar popytu, ale – przeciwnie – jego niedostatek. Obecnie w rozwiniętych krajach nie walczy się z inflacją, czyli zbyt dużym, jak na możliwości produkcyjne, popytem. Przeciwnie, szuka się możliwości zwiększenie popytu wewnętrznego. I nie jest to raczej przejściowa sytuacja. Gospodarce światowej teraz najbardziej dokucza brak możliwości skorzystania z przyspieszającego wzrostu wydajności pracy. Produkować można znacznie więcej, niż sprzedawać. I nie wiadomo, jak to przezwyciężyć. Sektor prywatny nie znajduje w tym większego zainteresowania inwestycjami, bo przecież zwiększą one produkcję, a tym samym problemy zbytu. Znaczna część konsumentów zwiększyłaby konsumpcję, ale nie mają pieniędzy, bo te znajdują się na kontach osób, którym praktycznie nic już nie brakuje. W rezultacie, aby utrzymać choćby mizerny rozwój, z pomocą przychodzi sektor publiczny, starając się dzięki swoim wydatkom zwiększyć popyt krajowy. Niezbędne jednak pieniądze zdobywa dzięki kredytom. Stąd zadłużenie budżetowe najbardziej rozwiniętych krajów przebiło wszelkie prognozy formułowane kilka lat temu i wcześniej. Obsługa długu publicznego obecnie nie jest zbyt wielkim ciężarem ze względu na ekstremalnie niskie stopy procentowe. Na przyszłość może to jednak tworzyć bardzo poważny problem, bo jeśli w celu zablokowania ciągu zdarzeń prowadzących do powstania bąbla spekulacyjnego trzeba będzie podnieść stopy procentowe, państwo może stać się niezdolne do wykonywania swoich funkcji. Nie będzie miało na to pieniędzy. Przy obecnym stanie zadłużenia (PKB/dług publiczny = 1/1) podwyżka stopy bazowej o np. jeden punkt procentowy oznacza taki wzrost kosztów obsługi długu, że trzeba skreślać całe pozycje budżetowe. Z kolei dalsze obniżki tej stopy, celem zachęcenia sektora prywatnego do przyspieszenia rozwoju, oznaczałyby przejście na ujemne wartości tego parametru. Także nominalnie. Spowodowałoby to nieobliczalne skutki w zakresie skłonności do oszczędzania, polityki kredytowej i fiskalnej. Być może gospodarka mogłaby funkcjonować w głębokiej deflacji, jednak oznaczałoby to odwrócenie wielu podstawowych kategorii. Proces przechodzenia na nie z pewnością byłby bardzo kosztowny społecznie i raczej o nieciągłym charakterze, tj. obfitującym w liczne wstrząsy nie tylko w samej gospodarce. Konsekwencje długookresowej deflacji można byłoby porównywać ze spodziewaną w niedługim czasie zamianą biegunów magnetycznych ziemi.
Propozycje zawarte w tej pracy mają na celu utrzymanie rozwoju gospodarczego w tradycyjnej formule niewielkiego ssania inflacyjnego. Sprowadzają się one w zasadzie do koncepcji przywrócenia dochodów senioratu. Ta idea, pojawiająca się obecnie bardzo nieśmiało i daleko poza głównym nurtem teorii ekonomii, wydaje się niezwykle staroświecka. Dochody senioratu to bowiem nic innego, jak bezpośrednie dochody państwa z emisji pieniądza. Od starożytności po czasy nowożytne, kto miał mennicę, ten czerpał dochody z faktu, że monety były warte więcej niż surowiec z nich zrobiony. Teraz państwo nie jest emitentem pieniądza, a jego wartość nie ma nic wspólnego z jego nośnikiem (bity informacyjne, papier banknotów itp.). W tradycyjnej formie tego typu dochodów nie da się więc przywrócić. Nie znaczy to, że w ogóle nie jest to obiektywnie możliwe. Jest to jedynie zakazane przez regulacje, a to przecież nie musi być przeszkodą nie do przezwyciężenia. Tak jak je stworzono, tak można zmienić.
Najważniejszą propozycją tej pracy jest tzw. dwustrumieniowy model emisji pieniądza, w którym – po pierwsze – przywraca się bezpośrednie zasilanie budżetu w pieniądz, po drugie – następuje całkowite oddzielnie tego pieniądza pod względem regulacyjnym od drugiego strumienia, tj. trafiającego do sektora komercyjnego.
Na takie postawienie sprawy, w znanych autorowi publikacjach (pomijając czyste, nierozwinięte pomysły), dotąd nikt się nie zdobył. Cała więc koncepcja będzie z pewności mocno atakowana. Autor może mieć tylko nadzieje, że użyte będą tu ważkie i dające wiele do przemyślenia argumenty. Byłoby to, samo w sobie, osiągnieciem tej pracy. Każda przecież, nawet najlepiej opracowana koncepcja, ma swoje słabe strony, w czym najbardziej przysłużą się jej przeciwnicy. Może zresztą nie oprzeć się tej krytyce. Pozostanie jednak wartościowa dyskusja.
Pieniądz nie jest produktem teorii. Poszczególne jego formy powstały bez przygotowanych uprzednio programów ich wprowadzania. Dokonywało się to drogą ciągłego eksperymentowania, podczas którego pojedyncze udane próby niektórych rozwiązań prowadziły do ich rozprzestrzenienia się na cały system. Tak było z monetą, systemem prebankowym templariuszy, chińskim pieniądzem papierowym. Nie znaczy to, że nawet we wczesnej historii nie było koncepcji wyprzedzających myślą istniejące wzorce monetarne. Takie oczywiście były i nie jest trudno wskazać przykłady. Tyle że nie miały one wpływu na rzeczywistość. Pieniądz zawsze jakiś był, niezależnie od teorii, którą do rzeczywistości dopasowywano, albo i nie. Istniały więc objaśnienia działania pieniądza, niesprzeczne z praktyką, ale całkiem odległe od faktycznej natury zjawisk monetarnych. Funkcjonują one do tej pory. Dokonując więc dość radykalnej rewizji uznawanych zasad polityki monetarnej, trzeba sięgnąć do korzeni idei pieniądza, wokół których – jak w przypadku protoplastów drzewa genealogicznego – narosło sporo mitów.
Mit jest pewną nieudokumentowaną wizją pochodzenia i natury czegoś społecznie ważnego. A pieniądz niewątpliwie jest społecznie ważny. I choć jego historia jest dość dobrze znana, to jego natura już nie. Można tu znaleźć pewną analogię do przypadku słynnych mieczy typu Ulfbertha i Eskalibura, których własność była na bieżąco do sprawdzenia, natomiast pochodzenie przez długi czas uważano za efekt działania sił nadprzyrodzonych. Natury pieniądza metafizycznymi interwencjami raczej się nie tłumaczy, choć wpływ sił nieczystych na nią długo był przedmiotem spekulacji. Bardziej jednak rozpowszechnionym i mającym licznych wyznawców mitem jest np. konieczności posiadania przez jednostkę monetarną samoistnej wartości (monety kruszcowe). W dodatku traktuje się go jak najbardziej serio, mimo oczywistych niespójności z rzeczywistością. Na co np. obecnie amerykański Bank Rezerw Federalnych miałby wymienić wszystkie swoje wyemitowane dolary? Takich możliwości w istocie nigdy nie było, dawno przestały istnieć szanse na wymianę (złoto) choćby najmniejszej części emisji. Obecne waluty nie mają żadnych parytetów pozwalających wymieniać ich na cokolwiek. Od pierwszej wojny światowej była to w rzeczywistości fikcja, natomiast po wielkim kryzysie, a w szczególności od momentu decyzji Richarda Nixona z 1970 roku – fikcja zupełna.
Proces prowadzący do tego stanu rzeczy trwał jednak długo, z licznymi meandrami, o których warto wspomnieć, szczególnie wobec kolejnego mitu, a mianowicie o dezinflacyjnym charakterze pieniądza opartego na złocie. Jak często była to nieprawda a jak kształtowała się wizja i praktyka emisji pieniądza w historii, pokazano w rozdziale I.
W rozdziale II omówiono źródła niedostatku popytu w gospodarce, upatrując je bynajmniej nie w błędach czy niedostatkach systemu finansowego, ale w relacjach potrzeby – stan ich zaspokojenia. Główna teza tej analizy, czyli słabnące znaczenie popytu końcowego dla dynamiki gospodarki wynika z obserwacji potwierdzającej hipotezę malejącej krańcowej użyteczności konsumpcji względem poziomu jej zaspokojenia. Okazała się ona nie tylko pomysłem teoretycznym. W wiek XXI społeczeństwa krajów rozwiniętych weszły z dość niezwykłym bagażem. Pierwszym jest wysoka i rosnąca koncentracja dochodów w górnych partiach struktury dochodowej. Drugi stanowi wysokie zaspokojenie indywidualnych potrzeb w zakresie dóbr i usług czerpanych z rynku. Jednocześnie ma miejsce przesunięcie ludzkiego zapotrzebowania na elementy konsumpcji zbiorowej, takie jak ochrona bezpieczeństwa, środowiska przyrodniczego, przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu itp. W bogatych społeczeństwach człowiek ma mniejszą ochotę zwiększać wysiłki dążące do pozyskania np. trzeciego samochodu, ale chętnie poprze np. starania zmierzające do oczyszczenia swojej okolicy albo działania pozwalające uniknąć wykluczenia społecznego w późniejszym wieku.
Przesunięcie przyrostu dochodów z niżej zarabiających na część społeczeństwa, która ma prawie wszystko, co można uzyskać ze sfery wytwarzania, prowadzi do stagnacji popytu. Bogaci mają więcej, za to innym dochód nie wzrasta. W bogatych społeczeństwach nie jest to tragedią, bo dzieje się to przy wysokim poziomie konsumpcji w ogóle. Ten stan rzeczy jednak tworzy strukturalne przesłanki niedoboru popytu. W tych krajach jest dobrze, ale już nie daje się być lepiej. Żyjący z pracy własnych rąk mają małe szanse na lepsze zarobki, bo popyt na wytwarzane przez nich produkty ma tendencję słabnącą. Zdarzają się co prawda przejściowe ożywienia, ale przy wysokim, jak się to dzieje obecnie, nasyceniu konsumpcji, trwają one bardzo krótko.
Tymczasem malejącym przyrostom popytu nie towarzyszy bynajmniej spadająca wydajność pracy. Wiele wskazuje, że rośnie ona co najmniej liniowo w stosunku do osi czasu, a być może – jeszcze szybciej. Natomiast wykres popytu względem tej samej osi ma charakter paraboli (rośnie coraz wolniej). Te dwie linie muszą się więc rozejść. Zresztą chyba już się rozeszły. Mamy więc do czynienia z systematycznym wzrostem możliwości produkcji, bez jednak szans na absorpcję wytworzonych dóbr. Zmniejsza się więc wykorzystanie istniejących zasobów – pracy przede wszystkim. Gdyby więc państwo nic nie robiło w tym względzie, spirala kryzysu rozkręciłaby się co najmniej w skali znanej z czasów Wielkiego Kryzysu. Rządy jednak starają się uzupełnić popyt poprzez zwiększanie wydatków publicznych. To jednak w obecnym systemie powoduje wzrost zadłużenia i wspomniany poprzednio paraliż możliwości regulacyjnych organów monetarnych. Warto więc rozważyć stworzenie strumienia zasilającego wydatki publiczne, który różniłby się od kredytów zasilających sektor prywatny.
W rozdziale III podjęty zostaje problem niemożności zatrzymania procesu bogacenia najbogatszych i stagnacji dochodowej większości społeczeństwa, bez zwiększenia wydatków publicznych. Większy popyt krajowy to wyższe zatrudnienie, większa siła czynnika pracy wobec kapitału. W celu zwiększenia jednak wydatków publicznych receptą nie jest zwiększenie drenażu podatkowego. Z jednej strony zbyt silne są ku temu przeszkody polityczne i z drugiej możliwości tzw. optymalizacji podatkowej, czyli przesunięcia płatności podatków w te rejony świata, gdzie są one najmniejsze. Środki na wydatki publiczne muszą więc pochodzić z kredytów, a to generuje wzrost zadłużenia. Rosnący dług niepokoi, skłania do ciągłej weryfikacji przepisów podatkowych, które powoli stają się koszmarem producentów. Wyższe podatki są przecież alternatywą dla wyższego zadłużenia budżetowego. Mogą się nawet wydawać lepsze, ponieważ nie generują obciążeń przyszłych. Nie jest to jednak pewne, bo podwyższanie podatków demotywuje przedsiębiorców zarówno do inwestycji, jak i płacenia pracownikom. Jeśli więc większy popyt publiczny miałby redukować prywatny, to takie rozwiązanie nie skłania do rekomendacji. Problem: ile pieniędzy pochodzi ze źródeł prywatnych, ile z publicznych daje się praktycznie określić tylko w wymiarze dynamicznym i tylko wtedy, gdy przybywa jednych i drugich. W jakiej jednak proporcji?
Odpowiedź w tej kwestii zawsze będzie zabarwiona ideologicznie. Można jednak starać się tej ideologii unikać, wskazując na naturalne czynniki kształtujące potrzeby na danym poziomie rozwoju. Jak się wydaje, z przyczyn obiektywnych udział wydatków publicznych powinien rosnąć. Przy wysokim nasyceniu konsumpcji prywatnej coraz bardziej liczą się potrzeby zaspokajane zbiorowo. W tej sferze rynek działa słabo. Pojedynczy ludzie nie są np. w stanie zapłacić za ochronę przed działaniem terrorystów, sfinansować technologii o niskiej emisji gazów itp. To może uczynić praktycznie tylko państwo, niekoniecznie angażując do tego tylko publiczne instytucje. Może i powinno dawać w tym zakresie zlecania dla firm komercyjnych, starając się zachować warunki bliskie rynkowej konkurencji.
Kontynuacja tej problematyki znajduje się w rozdziale IV. Na jego początku został podjęty problem, który może być określony następująco: jeśli sektor publiczny jest tak ważny zarówno z przyczyn społecznych, jak i z powodu generowania niezbędnego do wzrostu popytu, to może da się tradycyjnymi metodami, w szczególności – fiskalnymi, uruchomić proces zmiany proporcji między nim a sektorem prywatnym. Przedstawione argumenty wskazują, że w tej sprawie jednak nie należy pokładać większych nadziei. Nie ma szans, by Ci, którzy mogliby skorzystać ze zwiększonej redystrybucji dochodów, znajdowali się w odpowiednich gremiach decyzyjnych i raczej nie są oni w stanie ukształtować dostatecznie silnego lobby wymuszającego taki proces. Lepsze więc wydaje się szukanie innych rozwiązań, nawet wysoce radykalnych, jak na teorię ekonomii, ale łatwiejszych społecznie do przeprowadzenia. Chodzi przede wszystkim o wykorzystanie idei przywrócenia dochodów senioratu. Będzie to trudne ze względu na przyzwyczajenia, ale z punktu widzenia konstrukcji stosowanego modelu monetarnego nie jest bynajmniej bardzo skomplikowane. W dalszej części rozdziału IV przedstawiono propozycje matematycznego algorytmu pozwalającego na praktyczne wyznaczenie parametrów zrównoważonego rozwoju, stosując zaprezentowany wcześniej wariant dwustrumieniowego zasilania gospodarki w pieniądz. Na końcu rozdziału jest krótkie omówienie ograniczeń prawnych, które stoją na przeszkodzie tego rozwiązania.