- W empik go
Mizantrop - ebook
Mizantrop - ebook
Ilu ludzi, tyle opowieści o miłości. To jest kolejna z nich.
Gdzie przebiega granica między rzeczywistością a wątłymi wyobrażeniami na jej temat? Co znaczy jednostka w spolaryzowanym społeczeństwie? Jakie role w życiu odgrywają miasta i instytucje? Wreszcie – gdzie w tym wszystkim znaleźć miejsce na miłość i na czym tak naprawdę ona polega? Franek Herocki, od herosa – pół boga, pół człowieka – stara się znaleźć odpowiedź na te pytania, obserwując skrajnie różnych ludzi i odwiedzając miejsca, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Jako niewidoczny obserwator słucha głosów i patrzy na świat przez pryzmat wychowania i wartości wyniesionych z domu. Własnych słabości i lęków. I przede wszystkim niejasno określonej znajomości z kobietą, w której odnalazł cząstkę siebie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-573-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wylądowałem na produkcji medialnej – czymś, co mnie kompletnie nie interesowało. Najrozsądniejszym wyborem byłyby dla mnie media relations, ale nie chciało mi się słuchać tego samego, czego słuchałem przez trzy lata na licencjacie z komunikacji wizerunkowej. Podszedłem do tego ambitniej – nauczę się czegoś nowego. Kolejne rozczarowanie.
Młodzi ludzie to owady, a studia to dwustuwatowa żarówka bez klosza, która oświetla taras po zmroku. Lecą ku niej, mając nadzieję na coś lepszego, choć sami nie wiedzą, co to jest. Noc skrywa niebezpieczeństwa, dzień daje nadzieję. Owady jakby bezmyślnie mkną do światła z każdej strony. Jak gdyby noc wzbudzała w nich zarazem strach i odrazę. Nie chcą walczyć ze strachem, nie chcą przełamywać uprzedzeń. Światło mami je tak bardzo, że nie są w stanie dostrzec jego niebezpieczeństw. Często odbijają się od gorącego szkła, lądują na ceramicznej posadzce i umierają w konwulsjach, poparzone i niezdolne do tego, by wzbić się w powietrze. Czasami wpadają w sieć pająka, innym razem ślepną.
Nie poszedłem na studia z planem na przyszłość. Nie wybrałem ich w oparciu o umiejętności ani zainteresowania. Wybór był spontaniczny. Uwierzyłem w ciekawą ofertę, postawiłem wszystko na jedną kartę. I gdybym studiował dziennie, może bym ich nie skończył, jednak każda kolejna zapłacona rata czesnego sprawiała, że rezygnacja byłaby po prostu głupotą. Poszedłem na studia ze strachu. Nie wiem, ilu moich rówieśników zrobiło to samo. Strzelam, że większość. Choć pewnie mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Boimy się szarego życia. Robienia tych samych rzeczy każdego poranka, każdego popołudnia. Nawet jeśli mamy zarabiać mniej niż piekarz, który zarywa każdą noc, wolimy, żeby nasze życie było ciekawe, pełne interesujących i szalonych ludzi, zmienne, zaskakujące. Wierzymy, że studia nam to zapewnią. Umiejętności, naukowe i zawodowe wyzwania, ciekawi współpracownicy, inspirujący ludzie. Wyzwanie, sukces, satysfakcja. Chwała. O tym między sobą rozmawialiśmy. Nie o pieniądzach. Chcemy uciec od egzystencji. Przestaliśmy ją tolerować. Naszym rodzicom przychodziło to jeszcze bez bólu, ale oni nie mieli tego co my. Nie mieli Internetu, który wpajał im, że są wyjątkowi, nie mogli wyjeżdżać za granicę i zażywać życia w kapitalizmie. Oni zdawali sobie sprawę z tego, że są rojem identycznych mrówek robotnic. My, wbrew przekonaniu o własnej wyjątkowości, też jesteśmy wszyscy tacy sami.
* * *
Praca znalazła mnie sama. Był czwartek. Odliczałem dni do końca bezwartościowego stażu w dziale komunikacji. Już miałem zacząć rozsyłać aplikacje, wreszcie zacząć się rozwijać. Wreszcie zacząć myśleć o przyszłości. To był idealny czas. Byłem świeżo po stażu. Skłamałbym w CV, czego to się na stażu nauczyłem. Nawet gdyby przyszły pracodawca chciał to sprawdzić i dzwoniłby do nich, oni tylko potwierdziliby, żeby nie psuć sobie reputacji. Mój brak kompetencji pewnie wyszedłby w praniu, ale dostałbym czas na nadrobienie zaległości. Krótka chwila zweryfikowała moje plany na kolejne pół roku. Po tym czasie okazało się, że jednak na dłużej.
Trzy dni przed tym, zanim znalazłem parasol Aurelii, miałem zrobić wysyłkę ulotek za granicę. Udałem się zatem tramwajem do biura logistyki, gdzie znajdował się również magazyn. Przed wejściem stał kierownik, Łukasz. Był wysoki i szczupły. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, jednak wyglądał na dużo starszego. Miał zniszczoną, wysuszoną cerę i zmęczone oczy, łysiał. Palił, był wyraźnie czymś zaniepokojony.
– Cześć – przywitałem się. – Przysłali mnie, żebym przygotował paczki z ulotkami do wysyłki za granicę.
– Spoko, idź na górę, Borys da ci klucz do magazynu – odpowiedział.
Borys zarządzał magazynem. Robił też zakupy, kupował wodę, artykuły biurowe, środki czyszczące dla sprzątaczek, przyjmował zamówienia w sklepie internetowym, ale tych było jak na lekarstwo, robił coś z fakturami, ale nigdy nie zrozumiałem, o co z tym chodziło. Najważniejsze dla niego było to, że to on ostatecznie decydował, czy koordynatorzy wydarzeń dostawali tyle gadżetów i elementów identyfikacji, ile chcieli. Później okazało się, że zawsze dostawali, a jeśli był z tym problem, to od jego rozwiązania byłem ja. Wydźwięk jego rozmów telefonicznych i wysyłanych e-maili zawsze był taki sam – dam ci, ale znaj łaskę pana. Był duży i wyglądał jak drwal. Lubił stwarzać pozory towarzyskiego i empatycznego. W rzeczywistości był egoistyczny i interesowny. To on robił mi największe wyrzuty o to, że nie chodziłem na firmowe imprezy, a po tym, jak nasza paczka się rozbiła i każdy poszedł w swoją stronę, zawsze miał wymówkę, by nie przychodzić na reintegracyjne spotkania.
Chwyciłem za klamkę i już miałem otwierać drzwi. Łukasz odezwał się:
– Na jakich ty zasadach jesteś w firmie?
– Mam staż.
– Płatny?
– Nie.
– A nie chcesz z nami pracować? – zapytał niespodziewanie.
Chciałbym w ogóle pracować, pomyślałem.
– Potrzebujemy kogoś do ogarniania magazynu i rozstawiania identyfikacji wizualnej na imprezach – kontynuował.
Moje oszczędności niemal się wyczerpały. Roztrwoniłem wszystko, co udało mi się zaoszczędzić przez dwa lata pracy jako operator sitodrukarki w fabryce stalowych podzespołów do sprzętów AGD. Mam lekką rękę do wydawania pieniędzy. Potrzebowałem pracy jak powietrza.
– Kiedy miałbym zacząć?
– Jutro.
– Mam jeszcze dwa tygodnie stażu w komunikacji – odpowiedziałem.
– Zależy ci, żeby go kończyć?
W jego głosie było zaskakująco dużo szczerości, zrozumienia i czegoś, co brzmiało jak potrzeba, a może nawet frustracja. To był ostatni raz, kiedy słyszałem go tak naturalnego, później zawsze tryskał nieznośnym pozerstwem wesołego ludzika.
– Nie.
Nie widziałem powodu, by to ukrywać. Domyśliłem się wtedy, że firma wcale nie jest monolitem. Że każdy dział dba przede wszystkim o wyniki własnej pracy. Jednemu z nich właśnie udało się mnie podkupić.
– No to jakoś to załatwimy.
– Okej. – Byłem zdecydowany. – Ale od razu mówię, że w weekend mam już coś ustalone i trudno byłoby mi to odkręcić.
– Właśnie w weekend byś się przydał.
– Wybacz, nie spodziewałem się tej propozycji. – Postanowiłem być stanowczy od początku. Szybko okazało się, że nie wytrwałem w swojej stanowczości długo.
– No dobra. – Na jego twarzy pojawił się lekki grymas. – Jakoś damy radę.
Nie załatwialiśmy nic. Po prostu przestałem chodzić tam, a zacząłem przychodzić tu. I tyle.
– Czemu nie było cię kilka dni? – spytała moja opiekunka, gdy wreszcie po kilku dniach pojawiłem się w komunikacji, bo miałem tam coś do załatwienia.
– Bo Łukasz zatrudnił mnie w logistyce – odpowiedziałem bez ogródek.
– Okej – zareagowała bez żadnych emocji.
Niezła stawka razy duża liczba godzin pracy. To równanie było łatwe – miałem po pół roku odłożyć pieniądze, które pozwolą mi przetrwać kolejny okres nieróbstwa. W ten sposób znowu utknąłem w pracy, która nie spełniała moich ambicji. W pracy, która będzie bezwartościowa dla moich przyszłych potencjalnych pracodawców, gdybym starał się wreszcie o umysłowe zajęcie. W pracy, która zabrała mi większość prywatnego życia, która osłabiła mnie fizycznie i wypaliła mentalnie. Wiedziałem, że było mnie stać na więcej, ale nigdy nie umiałem znaleźć swoich mocnych stron, a tym bardziej ich sprzedać. To moja największa wada, która przeszkadzać miała mi jeszcze przez długi czas.
Zastąpiłem Jurka, byłego więźnia, który trafił do puchy, bo życie rozpadło mu się na miliard kawałków i przestało zależeć mu na czymkolwiek. Tę robotę też stracił, bo nie radził sobie z tym, co z niego zostało. Zdążyłem go poznać. Był w porządku, ale wzbudzał tyle litości, że ludziom głupio było się przy nim uśmiechać, jakby ten śmiech miał go ranić. Pewnego dnia dostał w robocie ataku – nerwicy, lęku albo delirki. Walił pięściami w siedzenie kanapy i gryzł tapicerkę na oparciu. Wystraszył kilka przewrażliwionych dziewczyn, które na wzór swoich koleżanek, brały udział w kursie na feministkę. Niebawem miały zdawać egzaminy. No i musiał odejść. Szkoda, bo w magazynie miał swój kącik, w którym trzymał ubrania i kilka drobnych przedmiotów, jakie posiadał. Czasami w nim spał, nocował też w mieszkaniu, które było przeznaczone dla VIP-ów, jeśli akurat było wolne. Firma prała mu brudne slipki, skarpety i dwie koszule, które miał na zmianę. Nie wiem, dokąd później poszedł, co zrobił i co się z nim stało. Nasz szczęście dla firmy pojawiłem się ja, Herocki. Od Herosa, pół boga, pół człowieka. Istoty doskonalszej, która jest w stanie zbawić ludzkość przed gniewem bogów i zasadzkami demonów. Ja, Franek Herocki, człowiek już prawie wykształcony, znający obcy język, umiejący posługiwać się smartfonem. Zbawiłem firmę, która dzięki mnie bez swojego murzyna musiała funkcjonować tylko kilka dni. Sprawiłem, że kandydatki na feministki, którym niczego w życiu nie brakowało, poczuły się bezpiecznie i nie musiały więcej patrzeć na tego potwora.
Jurka spotkałem już tylko raz. Przyszedł po cały swój dobytek, który mieścił się w plastikowej reklamówce z Żabki.
– Cześć, Franku – przywitał się, gdy ja przerzucałem tony propagandowej makulatury. – Teraz ciebie tu zatrudnili?
– Tak, jakoś od tygodnia – odpowiedziałem nieco zmieszany.
Było mi głupio, że zająłem jego miejsce. Ale przecież to nie moja wina. Najpierw go wyrzucili, później mnie zatrudnili.
– Fajnie.
Zabrał swoją reklamówkę, pożegnał się tylko ze mną. Tyle go widziałem.
To niesamowite, jak człowiek, wypowiadając jedno proste pytanie z podmiotem, orzeczeniem i jednym okolicznikiem, potrafi zawrzeć w nim wszystko, co myśli i czuje – cały lęk, żal, brak nadziei, wszystko, czego żałuje, czego mu brak, o czym marzy. Przekazać w nim sens swojego życia lub jego całkowity brak. On powinien być w miejscu, które ja zająłem. Powinien się zresocjalizować, zarobić pieniądze, które pozwoliłyby mu odbić się od dna, zacząć od nowa. Ja powinienem być gdzieś indziej. Piąć się w górę, iść ramię w ramię z rówieśnikami. Razem z nimi zdobywać świat i zmieniać go według naszych wizji. Ale byłem tutaj, bo tak było łatwiej, a Jurek prawdopodobnie szedł na fajans.
Takich jak ja było całe mnóstwo. Takich, którzy planowali zostać naukowcami, biznesmenami czy, o zgrozo, influencerami. Chcieliśmy nimi być, bo wmówiono nam, że tylko wtedy będziemy szczęśliwi, kiedy sami będziemy torować sobie własne drogi. Chcieliśmy – tak jak ci wszyscy blogerzy i gwiazdorzy Internetu – robić to, co nas bawi, i jeszcze nieźle na tym zarabiać. Jaki sens ma pieczenie chleba o trzeciej nad ranem, skoro można isć do wegańskiej albo tajskiej knajpy, montowanie podzespołów czy sprzedaż nieruchomości? Po co to robić, skoro można robić pieniądze na własnych pasjach? Wszyscy ci, którym się to udaje, wpajają reszcie, że każdy tak może, że wszyscy jesteśmy jak płatki śniegu, oryginalni, niepowtarzalni i każdy z nas może zmienić świat. Co za bzdura! Aby to osiągnąć, trzeba być upartym i konsekwentnym, mieć dużo samodyscypliny, nieustannie chcieć więcej, a przede wszystkim umieć zarządzać swoimi zasobami i przekonać do siebie dziesiątki osób, które będą nam pomagać. Bo kolejną bzdurą jest to, że oni wszyscy doszli do tego sami.
Jest dokładnie odwrotnie. Najwięcej ludzi najefektywniej pracuje wtedy, gdy dostają jasno określone zadanie i są rozliczani z wyników i podjętych środków. I mogliby być szczęśliwi, bo łatwą i mało odpowiedzialną pracą mogliby zapewniać sobie taki byt, na jaki mieli ochotę, a oszczędności pożytkować wedle własnego uznania albo przepijać. I wielu nadal to robi, jednak z poczuciem krzywdy i niespełnienia. Komunikacyjny terror wpoił im do głów, że to, do czego są predysponowani, czyni ich nieszczęśliwymi. Co dzień słyszą: „Nie musisz mieć stałej pracy! Nie musisz robić codziennie tego samego! Nie musisz nikogo słuchać! Możesz sam być swoim panem!”. Jasne, że nie muszę! I doskonale o tym wiem! To ciągłe gadanie, że czegoś nie muszę, implikuje mi głowie to, że mam na nogach łańcuchy, że nie mogę być szczęśliwy, bo jestem na nizinach. I próbują mnie do siebie równać. W ich mniemaniu w górę. Szczęśliwym można być, robiąc cokolwiek, ale trzeba w to wierzyć i mieć poczucie sensu. To jednak jest zabijane z każdym wydaniem śniadaniowego programu w telewizji albo lajfstajlowego czasopisma, które apoteozuje niekonwencjonalny tryb życia. Od bycia nieszczęśliwym gorszy jest tylko brak świadomości i wiary w to, że można być szczęśliwym. Wówczas szczęścia nie osiągnie się nigdy. Bo dzisiaj szczęśliwym nie jest ten, kto jest szczęśliwy. Szczęśliwy jest ten, komu komunikacyjny terror powie: „ty możesz być szczęśliwy, wystarczy, że będziesz takim, jakim chcemy, żebyś był”.