Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Młode ciemności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młode ciemności - ebook

 

Młode ciemności są kontynuacją znanej już Czytelnikom dylogii: Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd. Tak więc to kolejny, już trzeci z kolei tom powieściowej sagi rodu Dolinów. Sagi o niezwykle dramatycznych, kresowo-syberyjskich losach czasów wojny i tuż powojennych dziejach tej rodziny.

Cykl powieściowy Zbigniewa Domino to „epicki obraz” masowej deportacji Polaków przez Rosję Sowiecką na Syberię i do Kazachstanu. To znakomite, literackie ujęcie polskiej tematyki zesłańczej w okresie II wojny światowej (Syberada polska, tom I). Zaś Czas kukułczych gniazd (tom II) to wyraziste, przenikliwe zobrazowanie procesu wtapiania się powracających po wojnie Polaków z Sybiru do tuż powojennej Polski, głównie na Ziemie Zachodnie. Z wielką, pisarską szczerością i odwagą ukazuje Autor tragedię ludności niemieckiej przymusowo wysiedlonej z ziem, które weszły w granice powojennej Polski. Wg zgodniej opinii krytyki Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd to świetna pisarska robota.

Ogromne powodzenie obu książek, a także liczne listy i spotkania Sybirakami, z dawnymi towarzyszami niedoli, sprawiły, że Zbigniew Domino powrócił raz jeszcze do tematyki zesłańczej i napisał książkę Tajga. Tamtego lata w Kajenie po raz kolejny opisując gehennę przeżyć łagrowych zesłańców na tle pięknej i potężnej przyrody. Tajga jest swego rodzaju uzupełnieniem, swoistym suplementem pierwszych części „Syberiady”.

W Młodych ciemnościach (tom III) autor stara się wiernie podążać za jednym z głównych bohaterów tej trylogii, Staszkiem Doliną. Towarzyszy mu w latach jego chłopięcego dojrzewania, burzliwej, często niepokornej, młodości „durnej i chmurnej”. W chwilach jego neofickiego społecznego zaangażowania i entuzjazmu, ale też w momentach miłosnych zauroczeń i doznań. Słowem, we wszystkich młodzieńczych wzlotach i upadkach. Tak więc Czytelnik Młodych ciemności ma okazję sporo dowiedzieć się nie tylko o Staszku Dolinie, ale i o tak dawno minionych czasach i o ludziach w nie uwikłanych.

Na podstawie powieści Zbigniewa Domino „Syberiada Polska” powstaje film fabularny, pod tym samym tytułem, w reżyserii Janusza Zaorskiego, którego premiera kinowa planowana jest na 10 lutego 2013 r. 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63773-83-0
Rozmiar pliku: 780 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Tak oto u boku Jana Do­li­ny z Zie­lo­ne­go Pola po­ja­wi­ła się ko­lej­na, nie­przy­chyl­nym zrzą­dze­niem losu, trze­cia już żona, a dla jego trzech sy­nów nowa ma­co­cha. Do tego była to ko­bie­ta z da­le­ka, ni­ko­mu w tu­tej­szych stro­nach nie­zna­na. Na­wet naj­star­szy syn Do­li­ny, Sta­szek, się nie spo­dzie­wał, że oj­ciec z od­wie­dzin w ro­dzin­nej Ka­li­no­wej żonę so­bie przy­wie­zie. Nic tedy dziw­ne­go, że kie­dy na sta­cji w Mię­dzy­gó­rzu oj­ciec mu o tym po­wie­dział i ko­bie­tę, któ­ra z nim przy­je­cha­ła, jako swo­ją żonę przed­sta­wił, Sta­szek ję­zy­ka w gę­bie za­po­mniał.

Po dro­dze do Zie­lo­ne­go Pola, nie dość że ciem­no i chłod­na­wo było, to jesz­cze się roz­pa­da­ło. Sta­szek po­na­glał Gnia­de­go, byle prę­dzej do domu. Oj­ciec z tą Nową sie­dzie­li z tyłu, ku­li­li się pod ko­cem i do Stasz­ka nie za­ga­dy­wa­li. No i bar­dzo do­brze, bo oj­ciec to oj­ciec, ale z tą Nową, nie­zna­ną ko­bie­tą, to niby, o czym miał roz­ma­wiać. A nie daj Boże, jak­by przy tym trze­ba by się było do niej ja­koś ode­zwać czy zwró­cić. No wła­śnie, jak? Naj­le­piej chy­ba „pani”, ale wte­dy ojcu może być przy­kro, bo prze­cież przy po­wi­ta­niu jako „mamę” ją przed­sta­wił. Od­pa­da „ma­co­cha”, bo nikt tak w oczy żad­nej ma­co­sze nie mówi. „Mama”. Jaka tam z niej dla nie­go mama. Ile z tą „mamą” przy Bro­ni się na­mę­czył, nim na­zwał ją tak pierw­szy raz. Ale wte­dy na Sy­bi­rze dzie­cia­kiem był jesz­cze pra­wie, ta­kim chy­ba jak te­raz Ta­dek. O! Ta­dek, niech so­bie na tę Nową też woła, jak chce, na­wet „mama”, ale on! No do­brze, ale prze­cież zwra­cać się do niej i na­zy­wać ją ja­koś trze­ba. Jak? „Kur­cze, ale ten oj­ciec nas tą swo­ją że­niacz­ką urzą­dził. Wio, Gnia­dy, wio!”. Choć Gnia­dy, czu­jąc dom, i bez po­ga­nia­nia przy­śpie­szał. Ze­szło tro­chę cza­su, nim Sta­szek wy­przągł i opo­rzą­dził Gnia­de­go, sia­na ko­niom na noc za­ło­żył, za­mknął bra­mę i spu­ścił Fry­ca na noc. W sie­ni po­wie­sił prze­mok­nię­ta kurt­kę i zzięb­nię­ty wszedł do izby. Przy lam­pie i po­bły­sku­ją­cym pod kuch­nią pło­mie­niu było tu ja­sno, cie­pło i przy­tul­nie. Ku jego zdzi­wie­niu ta Nowa krzą­ta­ła się w kuch­ni, jak po swo­im. Coś tam wy­cie­ra­ła i sta­wia­ła na sto­le. Zer­k­nę­ła prze­lot­nie w jego stro­nę. On też do­pie­ro te­raz mógł się jej przyj­rzeć. Ta­dek mył ręce w mied­ni­cy usta­wio­nej na ta­bo­re­cie. Oj­ciec roz­pa­ko­wy­wał wa­liz­kę.

– Je­steś. Jak tam, wszyst­ko w po­rząd­ku?

– W po­rząd­ku, bra­mę za­mkną­łem, Fry­ca spu­ści­łem.

– To do­brze. Ju­tro rano się ro­zej­rzę. A te­raz na ko­la­cję coś zbie­rze­my, bo pew­nie głod­ni je­ste­ście. A i my też z mamą po po­dró­ży.

Ta­dek szarp­nął Stasz­ka za rę­kaw.

– Ręce so­bie umyj.

– Co?

– Mó­wię, ręce so­bie umyj! Mama ka­za­ła. My­dłem, tak jak ja.

We­tknął mu ka­wa­łek ośli­złe­go my­dła. „A to ci gów­niarz! Mama mu ka­za­ła. «Mama». Już go so­bie ku­pi­ła albo oj­ciec mu ka­zał…”. Ale za­nu­rzył ręce w wo­dzie i ro­zej­rzał się za ja­kąś ścier­ką. Ręcz­nik zwi­sał No­wej z ra­mie­nia.

– Pro­szę. Okru­szy­ny zmach­nę­łam. I ko­szu­lę pew­nie trze­ba zmie­nić, prze­mo­kła, wi­dzę. – To mó­wiąc, po­pa­trzy­ła mu pro­sto w oczy krót­ko, ale prze­ni­kli­wie, jak­by prze­świe­tlić go chcia­ła. Spe­szy­ło go to nie­co.

– Ko­szu­lę? Nie trze­ba. Wil­got­na, za­raz wy­schnie.

Nie na­le­ga­ła. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ode­szła i ra­zem z oj­cem szy­ko­wa­li do sto­łu. Tą zmia­ną ko­szu­li go spe­szy­ła. Mo­kra była to fakt, ale nie przy­zna się jej prze­cież, że nie ma czy­stej ko­szu­li na zmia­nę. Tak szyb­ko, a zwłasz­cza suto za­sta­wio­ne­go sto­łu Sta­szek od daw­na w tym domu nie pa­mię­tał. Na­wy­kła­da­li wę­dli­ny wsze­la­kiej, w tym ulu­bio­nej Stasz­ko­wej ka­li­now­skiej kieł­ba­sy z czosn­kiem, któ­rej smak prze­śla­do­wał go od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa, wszę­dzie i za­wsze. To jego wu­jek, Sta­szek Ka­pli­ta, był spe­cem od wy­ro­bu ta­kich kieł­bas, na całą Ka­li­no­wą. Oprócz wę­dlin, cia­sta i cia­stecz­ka roz­ma­ite, wszyst­ko do­mo­we­go wy­pie­ku.

Tego pierw­sze­go wie­czo­ru z Nową sie­dzie­li dłu­go, bo oj­ciec roz­ga­dał się, jak rzad­ko. Wy­dał się Stasz­ko­wi od­mie­nio­ny, ra­do­śniej­szy i młod­szy. Nad­ska­ki­wał No­wej, ale i na nich pa­trzył wzro­kiem do­brym i czu­łym. Za­chę­cał do je­dze­nia i sam im co lep­sze kęsy do­kła­dał. I opo­wia­dał, opo­wia­dał. O wszyst­kim, Ka­li­no­wej, Po­do­la, Sy­bi­ru, Ber­li­na i Zie­lo­ne­go Pola nie wy­łą­cza­jąc. Tyl­ko, co so­bie Sta­szek do­pie­ro póź­niej uprzy­tom­nił, tego wie­czo­ru oj­ciec ani sło­wem nie wspo­mniał o Tosi, Bro­ni i o Ma­łym. Na­to­miast Nowa, któ­rej się Sta­szek w mia­rę dys­kret­nie, acz nie­ustan­nie przy­glą­dał, z wy­jąt­kiem tro­skli­we­go po­szep­ty­wa­nia do Tad­ka, tego wie­czo­ru pra­wie się nie od­zy­wa­ła. Raz tyl­ko, kie­dy spy­ta­ła, czy ko­muś nie do­lać her­ba­ty. A tak, sie­dzia­ła bez ru­chu, słu­cha­ła, nie słu­cha­ła i o nic ni­ko­go nie py­ta­ła. Chwi­la­mi ro­bi­ła wra­że­nie, jak­by jej tu wca­le nie było. Za­my­ślo­na błą­dzi­ła wzro­kiem po ścia­nach ob­wie­szo­nych po­nie­miec­ki­mi ob­ra­za­mi, przed­sta­wia­ją­cy­mi ja­kieś śre­dnio­wiecz­ne za­mczy­ska, nim­fy, szem­rzą­ce stru­my­ki i wo­do­spa­dy. Wciąż ra­czej smut­na i tyl­ko parę razy przy ja­kiejś dow­cip­niej­szej oj­cow­skiej opo­wie­ści skrzy­wi­ła się w uśmie­chu. Kor­pu­lent­na, czar­nia­wa, nie­brzyd­ka. Do kogo w Zie­lo­nym by ją po­rów­nać?

Za­sie­dzie­li się. W koń­cu oj­ciec dał sy­gnał:

– To co, ma­mu­siu, koń­czy­my chy­ba? Chłop­cy po­je­dli, a i my po po­dró­ży. Czas od­po­cząć.

– Póź­no już – po­twier­dzi­ła, wsta­ła i po­czo­chra­ła po­zie­wu­ją­ce­go Tad­ka po czu­pry­nie.

– Ju­tro nie­dzie­la. Nie wiem, za­przę­gać rano do ko­ścio­ła?

– Po­cze­kaj, Sta­siu. Leje i naj­utro się za­no­si. Roz­pa­ko­wać, po po­dró­ży dojść do sie­bie. To jak my­ślisz, Te­re­niu?

– Do ko­ścio­ła ju­tro? Bo ja wiem…

– Do­bra, tą nie­dzie­lę so­bie od­pu­ści­my. Nie je­dzie­my.

Sta­szek ob­jął Tad­ka ra­mie­niem.

– Idzie­my, śpio­chu. Do­bra­noc.

– Do­bra­noc – od­po­wie­dzia­ła Nowa, ziew­nę­ła i za­czę­ła sprzą­tać ze sto­łu. Oj­ciec wy­szedł za nimi do sie­ni.

– Wyj­rzę jesz­cze na pole. No, a jak wam się ta na­sza nowa mama po­do­ba? Pew­nie, że nie tak od razu, trze­ba się przy­zwy­cza­ić. Ona też. To do­bra ko­bie­ta, zo­ba­czy­cie. A was też mu­szę za dzi­siaj po­chwa­lić. Zo­ba­czy­ła, że wy nie dzi­ku­sy ja­kieś, co po taj­dze sza­le­ją. No, a te­raz spać, chło­pa­ki, spać.

„Spać, spać!”. Ale jak tu po ta­kim dniu usnąć. Jesz­cze so­bie po­ga­da­li. Sta­szek nie chciał Tad­ko­wi tej „mamy, ma­mu­si” od­pu­ścić.

– „Mama, ma­mu­sia!”. Wy­star­czy­ło, że cię obca baba po gło­wie po­gła­ska­ła, a ten, już ją, pro­szę, „ma­mu­sia”. Sy­ne­czek mi się zna­lazł.

– A niby, jak mia­łem mó­wić? Ty Gnia­de­go wy­przę­ga­łeś, jak we­szła z ta­tu­siem do izby. Nie wie­dzia­łem, kto to. Może cio­cia ja­kaś z Ka­li­no­wej? A ta­tuś za­raz mi na nią po­ka­zał i mówi: „Ta­dziu, to jest te­raz na­sza nowa ma­mu­sia”.

– A ona, co na to?

– A ona nic. Uśmiech­nę­ła się, po­gła­ska­ła mnie po gło­wie i po­sta­wi­ła wa­liz­kę na ła­wie. A ta­tuś ka­zał mi pod kuch­nią roz­pa­lić. Ręce osmo­li­łem, to wody zła­do­wa­ła i ka­za­ła mi ręce myć. No, a po­tem ty przy­sze­dłeś… Sta­szek, a ty jak bę­dziesz na nią wo­łał?

– Ja­koś tam będę.

– Ja­koś, ja­koś. A ja tam będę, jak mi ta­tuś ka­zał. I tak, jak na mamę Bro­nię wo­ła­łem.

– Bro­nia! Bro­nia to było co in­ne­go…

– Ale mama Bro­nia też nie była na­szą ro­dzo­ną mamą? Sam mi to mó­wi­łeś.

– Mó­wi­łem, mó­wi­łem… A zresz­tą, co mi tam, wo­łaj so­bie na nią, jak chcesz!

– No i będę! Sta­szek?

– No, co tam jesz­cze.

– Spy­tać się chcia­łem… To jak ta na­sza praw­dzi­wa mama To­sia wy­glą­da­ła?

– Jak wy­glą­da­ła?… Przez ten Sy­bir na­wet jej fo­to­gra­fii nie mamy, to byś so­bie po­oglą­dał… Ład­na była, do­bra. Cie­bie sta­le na rę­kach no­si­ła. Na­sza mama to była ma­mu­sia… Może, jak kie­dyś do Ka­li­no­wej, do dziad­ków po­je­dziesz, pew­nie tam jej fo­to­gra­fie mają, to so­bie ma­mu­się po­oglą­dasz. Albo, jak ci się kie­dyś przy­śni.

– A jak mi się przy­śni, to skąd będę wie­dział, że to moja ma­mu­sia?

– Może ci sama po­wie. Mnie się cza­sa­mi śni, pa­trzy na mnie, uśmiech­nie się na­wet, ale jesz­cze ani sło­wem się nie ode­zwa­ła…

– Oj, żeby mi się tak kie­dyś przy­śni­ła i po­wie­dzia­ła, że jest moją ma­mu­sią. Wte­dy bym ją wi­dział i wie­dział.

– No to śpij, może ci się przy­śni.

Ale Stasz­ko­wi wciąż się nie spa­ło, z gło­wy mu ta Nowa nie wy­cho­dzi­ła. Nowa. Niby już ją wi­dział, ale jej się jesz­cze na­wet do­brze nie przy­pa­trzył. Na pew­no niż­sza od Bro­ni i cał­kiem in­nej uro­dy. Bro­nia była szczu­płą, de­li­kat­ną blon­dyn­ką. Nowa jest krę­pa, moc­niej­sza w so­bie i czar­nia­wa. Z twa­rzy też Bro­nia z Nową zu­peł­nie nie­po­dob­ne. No i młod­sza ta Nowa od Bro­ni, a od ojca, to chy­ba ze dwa razy. I taka mło­da ma być na­szą ma­co­chą, po­ra­dzić so­bie z do­mem, z go­spo­dar­stwem? A co te­raz z Ma­łym, prze­cież nie bę­dzie tam u bab­ki Bar­skiej wiecz­nie sie­dział. O mnie z Tad­kiem to mniej­sza, ale czy ta Nowa po­tra­fi Ma­łe­mu mat­ko­wać? Tyle tyl­ko dzi­siaj o niej wie, że ma na imię Te­re­sa. „Te­re­niu, Te­re­niu”, oj­ciec do niej mó­wił. „Te­re­niu!”.„Jak my­ślisz, Te­re­niu?”. Oj­ciec za­wsze zdrab­niał imio­na swo­ich żon: „To­sia”, „Bro­nia”. No, a te­raz jesz­cze „Te­re­nia” mu do­szła. Oj­ciec z Nową też już pew­nie śpią. W po­ko­ju obok, tam gdzie i z Bro­nią. Śpią? Nie, chy­ba jesz­cze nie śpią, roz­ma­wia­ją. Ni to śmiech, ni to płacz, co­raz gło­śniej­sze ochy, achy. I głów­nie Nową tak sły­chać. „Śpią, aku­rat śpią”. Głu­pio się Stasz­ko­wi od tego pod­słu­chi­wa­nia zro­bi­ło. Na­cią­gnął koc na gło­wę i za­mo­tał się w nim na głu­cho.

Mo­gła się ta Nowa mniej lub bar­dziej Stasz­ko­wi po­do­bać, mógł so­bie o niej my­śleć, co mu się żyw­nie po­do­ba­ło. Mógł nadal trwać w na­tręt­nej nie­pew­no­ści, jak się do niej zwra­cać, ale jed­no od pierw­sze­go dnia od­dać jej mu­siał, Nowa go­spo­dy­nią była przed­nią. Ze wszyst­kim i w domu, i na go­spo­dar­stwie, umia­ła so­bie po­ra­dzić. A było tu z czym so­bie ra­dzić. Choć­by tyl­ko z sa­mym do­mem, po śmier­ci Bro­ni za­pusz­czo­nym i za­nie­dba­nym. Chy­ba ze dwa ty­go­dnie Nowa poza bra­mę Do­li­no­wej za­gro­dy nosa nie wy­su­nę­ła. Za­ka­saw­szy rę­ka­wy, sprzą­ta­ła, szo­ro­wa­ła pod­ło­gi, pra­ła i pra­so­wa­ła. A gdzie tu jesz­cze co­dzien­ne obo­wiąz­ki go­spo­dy­ni na za­gro­dzie.

Na­resz­cie, tak jak on­giś za Bro­ni, dom Do­li­nów stał się na po­wrót nor­mal­nym do­mem, czy­stym i sy­tym, na czas ze śnia­da­niem, obia­dem i ko­la­cją. Wraz z po­ja­wie­niem się No­wej od­ży­wał dom, go­spo­dar­stwo i wszy­scy do­mow­ni­cy.

Skąd się wła­ści­wie ta Nowa wzię­ła? A zwłasz­cza ten jej bły­ska­wicz­ny z Ja­nem Do­li­ną oże­nek. Sta­szek nie śmiał ojca o szcze­gó­ły tego ożen­ku wy­py­ty­wać, a co do­pie­ro No­wej. Nowa do ja­kich­kol­wiek zwie­rzeń wciąż nie była sko­ra, a ojcu na­wet na myśl nie przy­szło, żeby sy­nom o tym opo­wia­dać. Je­śli na­wet coś na ten te­mat wspo­mi­nał, to ra­czej przy­pad­ko­wo, kie­dy ze Stasz­kiem o Ka­li­no­wej się roz­ga­dał. Wy­ni­ka­ło z tego, że wy­bie­ra­jąc się do Ka­li­no­wej, oj­ciec o ożen­ku tam ra­czej nie my­ślał. Je­chał cięż­ko cho­re­go bra­ta Józ­ka od­wie­dzić, a przy oka­zji ja­kieś tam spad­ko­we resz­tów­ki z dziad­kiem Le­onem za­ła­twić. A przez ten cały czas u bra­ta Kost­ka i sio­stry Zosi, w ro­dzin­nym ka­li­now­skim Dwor­ku po­miesz­ki­wał.

– …Na Zo­się to się już zło­ścić za­czą­łem. Bo nic, tyl­ko gło­wę mi za­wra­ca­ła, że­bym się oże­nił. Ze wzglę­du na was, a zwłasz­cza na Ma­łe­go, tak jak­bym o tym sam nie wie­dział. Żeń się, mówi, im prę­dzej, tym le­piej. Tak praw­dę mó­wiąc, to Zo­sia mi Te­re­sę, wa­szą nową mamę czy, jak to się mówi, „ma­co­chę”, na­ra­iła. A jak się już z Te­re­są zga­da­łem, to Zo­sia nam u księ­dza Bron­ka Do­li­ny, na­sze­go krew­nia­ka z Bo­gu­chwa­ły, na po­cze­ka­niu ślub za­ła­twi­ła. Coś tak, jak ja chrzci­ny Ma­łe­go na łapu-capu w Mię­dzy­gó­rzu umó­wi­łem. Na­wet taką ro­dzin­ną, niby we­sel­ną go­ści­nę, ra­zem z Ka­rol­ką we Dwor­ku nam spra­wi­ły. No i tak że­śmy się po­bra­li.

Dni mi­ja­ły. I o ile w domu Do­li­nów po­wo­li, bo po­wo­li, wszyst­ko za­czę­ło się nor­ma­li­zo­wać, o tyle w Zie­lo­nym Polu, zwłasz­cza wśród bab, aż wrza­ło od do­my­słów i plo­tek. Wszyst­kie były tej no­wej Do­li­no­wej cie­ka­we. Tym bar­dziej że, z wy­jąt­kiem naj­bliż­szych są­sia­dek, nikt jej jesz­cze na wsi nie wi­dział. „Cie­ka­we, że Do­li­na jesz­cze nig­dzie się z nią nie po­ka­zu­je, już dru­gą nie­dzie­lę w ko­ście­le nie byli”. „Ślu­bu nie mają, na ko­cią łapę żyją”. „A może ona «ko­ciej wia­ry» jest?”. Baby mo­gły tak w nie­skoń­czo­ność.

Któ­rejś so­bo­ty wie­czo­rem oj­ciec za­po­wie­dział Stasz­ko­wi, że w nie­dzie­lę do ko­ścio­ła jadą. Wszy­scy ra­zem, całą ro­dzi­ną. Uznał wi­dać, że czas naj­wyż­szy lu­dziom nową żonę po­ka­zać, a i Nową ośmie­lić, po­ma­łu z tu­tej­szy­mi oswo­ić. Ten wspól­ny wy­jazd nie bar­dzo Stasz­ko­wi od­po­wia­dał. Wo­lał sam, bo z Kryś­ką się uma­wiał. Ale trud­no, z oj­cem dys­ku­sji nie było. W nie­dzie­lę rano Nowa jak zwy­kle wy­do­iła kro­wy, co do niej na­le­ża­ło, zro­bi­ła, na­wet śnia­da­nie na sto­le po­sta­wi­ła, ale sama na dłu­żej znik­nę­ła w swo­im po­ko­ju. Oj­ciec się go­lił. Sta­szek z Tad­kiem przy­go­to­wa­li Gnia­de­go i brycz­kę. Na gan­ku po­ka­zał się oj­ciec. Buty ofi­cer­ki, w ma­ry­nar­ce, pod kra­wa­tem i w ka­pe­lu­szu. I ra­zem z oj­cem – Nowa. Na jej wi­dok Sta­szek oczy wy­ba­łu­szył. Rano za­nie­dba­na jak koł­cho­zo­wa do­jar­ka, w chu­st­ce za­wią­za­nej pod bro­dę i gu­mia­kach, a te­raz prze­po­czwa­rzy­ła się na­gle w mia­sto­wą ele­gant­kę. Bia­ły be­ret na czar­nych, krót­ko przy­cię­tych wło­sach, ja­sny z cze­goś tam, do­pa­so­wa­ny płaszcz z pa­skiem, to­reb­ka, brą­zo­we pan­to­fle, no i to coś jesz­cze, co prze­kra­cza­ło Stasz­ko­wą wy­obraź­nię – bia­łe ko­ron­ko­we rę­ka­wicz­ki! Tego nie­dziel­ne­go ran­ka Sta­szek Do­li­na po raz pierw­szy spoj­rzał na Nową, je­śli nie z po­dzi­wem, to z wy­raź­ną sym­pa­tią. Spodo­ba­ła mu się. „Ta­kiej to się przy­najm­niej czło­wiek nie po­wsty­dzi”.

Po tej nie­dziel­nej wy­pra­wie do ko­ścio­ła w Mię­dzy­gó­rzu Nowa jak­by od­ży­ła i na­bra­ła pew­no­ści sie­bie. Nie tyl­ko w domu. Wy­cho­dzi­ła na wieś, naj­czę­ściej do skle­pu Wap­nia­ka, po za­ku­py. A jak cze­goś wię­cej po­trze­bo­wa­ła, wska­ki­wa­ła na ro­wer i pe­da­ło­wa­ła do Mię­dzy­gó­rza. Choć z na­tu­ry ra­czej ską­pa w sło­wach, nie uni­ka­ła już miej­sco­wych bab, nie stro­ni­ła od są­siedz­kich kon­tak­tów i po­gwa­rek z Trą­bo­wą, z Mi­cha­lew­ską czy Pieg­zo­wą Ewą. Nie­trud­no było za­uwa­żyć, że po­cho­dzą­ca z rze­szow­skie­go Nowa, z re­gio­nu za­sie­dzia­łe­go od po­ko­leń, któ­re­go miesz­kań­ców na­wet ostat­nia woj­na z ro­dzin­nych gniazd nie wy­pło­szy­ła, tu­taj, w Zie­lo­nym Polu, na Zie­miach Od­zy­ska­nych, pra­wie wszyst­kie­mu się dzi­wi­ła. No bo jak­że in­a­czej, sko­ro na­wet jej są­siad­ki, każ­da jak­by z in­nej pa­ra­fii, każ­da ze swo­ją spe­cy­fi­ką w mo­wie i oby­cza­jach. Trą­bo­wa, wdo­wa z gro­mad­ką dzie­cia­ków, to ro­do­wi­ta po­znań­ska „pyra”. Mi­cha­lew­ska z Wo­ły­nia, cu­dem z ban­de­row­skiej rze­zi oca­lo­na, choć naj­młod­sze­go syn­ka w tej rze­zi stra­ci­ła. Ewa Pieg­zo­wa, z domu Bun­da, to znów rdzen­na Niem­ka, tu­taj w Zie­lo­nym Polu uro­dzo­na. A samo Zie­lo­ne Pole za Niem­ca Grün­feld się na­zy­wa­ło. Do­ło­żyć tu jesz­cze sy­bi­racz­ki, któ­rych w Zie­lo­nym Polu chy­ba naj­wię­cej było, a każ­da z nich swo­im gorz­kim lo­sem mo­gła­by kopę in­nych ko­biet ob­dzie­lić.

Ma się więc Nowa nad czym za­du­mać i cze­mu po­dzi­wić. Nie tyl­ko na wsi, ale i u Do­li­nów, w domu. Wszy­scy co chwi­la do tego Sy­bi­ru wra­ca­ją, wspo­mi­na­ją. Na­wet Ta­dek, któ­ry le­d­wie co z tego Sy­bi­ru pa­mię­ta, ale że zim­no i głod­no mu tam było, do dziś nie za­po­mniał. Albo Sta­szek. Ten to już wszyst­ko pa­mię­ta. Ale przed nią na nic się nie żali, choj­ra­ka zrzy­na. Cha­rak­te­rek!… „Do tego jesz­cze, nie wie­dzieć cze­mu, od sa­me­go po­cząt­ku bo­czy się i męt­nie, spode łba na mnie po­pa­tru­je. Grzecz­ny jest. O co po­pro­szę, zro­bi, po­mo­że, ale wzro­kiem mnie omi­ja. Po­wie­trze! Nie mam po­ję­cia, jak się z nim po­ro­zu­mieć. Na­wet jesz­cze po ludz­ku na­zy­wać się nie umie­my. Anim ja mu mat­ka, ani on mi syn, ale ja­koś do sie­bie od­zy­wać się trze­ba. Mama przez usta mu nie prze­cho­dzi, a i mnie sa­mej z tą «mamą» też ja­koś nie­swo­jo. Co in­ne­go Ta­dziu. Sta­szek, Ta­dek.

A jesz­cze gdzieś tam jest ten trze­ci, Ja­nek. Sie­rot­ka po Bro­ni, tej z Sy­bi­ru. Ani Bro­ni, ani jej syn­ka, jesz­cze na­wet na fo­to­gra­fii nie wi­dzia­łam. Wcze­śniej czy póź­niej trze­ba bę­dzie i tego ma­łe­go przy­gar­nąć. No bo jak­że in­a­czej? Do­li­na nie na­le­ga, ale chło­pa­ki co raz to bra­cisz­ka wspo­mi­na­ją. «Mały», o tym Jan­ku mó­wią. I Bro­nię, o któ­rej mó­wią «mama Bro­nia». Na­wet Sta­szek. Ten to jesz­cze swo­ją ro­dzo­ną mamę, To­się, pa­mię­ta i wspo­mi­na. Ja się tam nie do­py­tu­ję, ale i sam Do­li­na ja­koś nie­chęt­nie o swo­ich po­przed­nich żo­nach wspo­mi­na. My­śli pew­nie, że przy­kro mi bę­dzie. By­ło­by mi przy­kro, gdy­by, kie­dy­śmy się po­bie­ra­li, praw­dę przede mną za­ta­ił. Nie oszu­ki­wał mnie. Wie­dzia­łam, że jest wdow­cem i ma trzech sy­nów. Dziw­ne, ale wte­dy nie po­my­śla­łam, że będę ich ma­co­chą. Ja, ma­co­chą! Sama spró­bo­wa­łam, co to zna­czy mieć ma­co­chę, kie­dy nie­dłu­go po śmier­ci mamy mój oj­ciec do domu obcą ko­bie­tę przy­pro­wa­dził i mnie, i moim bra­ciom ka­zał «mama» na nią wo­łać. Jak ja się wte­dy na to bun­to­wa­łam! Albo star­szy brat, Do­lek… A ja te­raz Stasz­ko­wi się dzi­wię, że nie wie, jak się do mnie ode­zwać.

Ma­co­cha! Wy­pisz wy­ma­luj, to samo, co ja prze­szłam. Nie mam na kogo na­rze­kać, sama o tym dzi­siej­szym swo­im lo­sie zde­cy­do­wa­łam. Do­li­na siłą do ślu­bu mnie nie za­cią­gnął. Oj, Boże, gdy­by nie ten mój Mun­dek! Mój? Może on był i mój, ale ja ra­czej jego nie by­łam. Na pew­no. Bo gdy­bym była, to by poza mną świa­ta nie wi­dział, pa­zer­nych na mor­gi oj­ców swo­ich nie słu­chał. Nie stchó­rzył­by przed na­szą mi­ło­ścią, nie ucie­kał­by ode mnie, jak ten fał­szy­wy kot ja­kiś. Boże, ile ja się przez nie­go na­pła­ka­łam, ile wsty­du naja­dłam. Oj, Mun­dek, Mun­dek, z tego żalu to już się na­wet zło­ścić na cie­bie nie po­tra­fię. Ja te­raz je­stem tu­taj i z in­nym, a ty, a ty, gdzie? Na­wet nie wiem, gdzie te­raz je­steś. Zresz­tą, może to na­wet le­piej, że nic o to­bie nie wiem. Trud­no, wi­docz­nie los tak chciał. A taka wście­kła na cie­bie by­łam, że gdy­bym cię do­pa­dła, to chy­ba bym ci śle­pia wy­dra­pa­ła, za­bi­ła, za­mor­do­wa­ła. Jak otu­ma­nio­na cho­dzi­łam. Nie wiem, czym by się to wszyst­ko skoń­czy­ło, gdy­by na mo­jej dro­dze nie po­ja­wił się Do­li­na. Mimo że z po­bli­skiej Ka­li­no­wej po­cho­dził, ja wcze­śniej o nim nie sły­sza­łam. Star­szy, nie moje po­ko­le­nie. Aż tu któ­re­goś wie­czo­ru od­wie­dzi­ła mnie Wan­da, moja ko­le­żan­ka od ser­ca taka. O mnie i o Mund­ku pra­wie wszyst­ko wie­dzia­ła. Krę­ci­ła, mą­ci­ła, a na­raz jak pro­sto z mo­stu nie wy­pa­li. «Słu­chaj, Te­re­ska, jak ty jesz­cze dłu­go tym głu­pim Mund­kiem bę­dziesz so­bie gło­wę su­szyć? Zwi­nął fra­jer ma­nat­ki, no to kij mu na dro­gę. Zo­ba­czysz, że jesz­cze kie­dyś po­ża­łu­je. A ty, dziew­czy­no, lep­sze­go so­bie znaj­dziesz, po­rząd­ne­go, a nie ta­kie­go ma­min­syn­ka. Wspo­mnisz moje sło­wa. Zresz­tą tak się skła­da, że aku­rat znam jed­ne­go ta­kie­go, co by cię na­tych­miast i z po­ca­ło­wa­niem ręki wziął. Może by ci się nadał? Przy­je­chał z za­cho­du i w na­szych stro­nach żony szu­ka. Jak chcesz, mogę was po­znać?». «Nie wy­głu­piaj się Wan­da. A niech so­bie szu­ka. Co to ja, jak słu­żą­ca, do wy­na­ję­cia je­stem?» Ale z cie­ka­wo­ści spy­ta­łam, a co to za ka­wa­ler taki. Tu już Wan­da mi nie po­pu­ści­ła i pra­wie cały ży­cio­rys Do­li­ny mi na­z­my­śla­ła, na­chwa­lić się go nie mo­gła. Tak ogól­nie o Do­li­nach z Ka­li­no­wej to i ja co nie­co sły­sza­łam, ale aku­rat nie o tym, za któ­re­go Wan­da chcia­ła mnie wy­swa­tać. «Mó­wię ci, jak go zo­ba­czysz, na pew­no ci się spodo­ba. Co ci szko­dzi zo­ba­czyć go, spo­tkać się z nim, po­ga­dać? Z Zo­sią, jego star­szą sio­strą, umó­wię się w nie­dzie­lę do ko­ścio­ła. Przyj­dzie z nim, to mu się przy­pa­trzysz. A może aku­rat ci się zwi­dzi i po tym two­im Mund­ku klin kli­nem wy­bi­jesz». Tro­chę na od­czep­ne­go, ale się zgo­dzi­łam. Cie­ka­wo­ści też w tym tro­chę było. A może na­wet myśl o ze­mście nad Mund­kiem mi wte­dy mi­gnę­ła?

No i tak po­zna­łam Do­li­nę. Star­sza­wy, dużo star­szy ode mnie, ale na wy­gląd chłop ni­cze­go so­bie. Na­wet mi się spodo­bał. Spo­tka­li­śmy się raz, dru­gi. Ro­dzi­nę jego, sio­strę Zo­się po­zna­łam. No i sta­ło się, je­stem te­raz, gdzie je­stem. Do­li­nie na po­śpie­chu za­le­ża­ło, a mnie, jak już się zde­cy­do­wa­łam, to chy­ba jesz­cze bar­dziej. Ucie­kać z nim jak naj­szyb­ciej i jak naj­da­lej. Od wszyst­kich i od wszyst­kie­go ucie­kać. Od wspo­mnień na­wet…”.

Czas z ni­kim i ni­czym się nie li­czy, upły­wa, od­mie­rza swo­je i nig­dy już nie wra­ca. Te­re­sa Do­li­no­wa, a jak tu nie­któ­rzy wo­le­li – Do­lin­ka, bo w tu­tej­szym zwy­cza­ju utar­ło się od na­zwi­ska męża ko­bie­ty zdrob­nia­le mia­no­wać, wży­wa­ła się w Zie­lo­ne Pole, sta­wa­ła się tu swo­ją. Z wza­jem­no­ścią zresz­tą. Wszyst­ko, co w Zie­lo­nym Polu się dzia­ło, in­te­re­so­wa­ło ją tak samo jak wszyst­kich. Zwłasz­cza że ostat­nio dzia­ły się tu wy­da­rze­nia nie­zwy­kłe. Cho­ciaż­by po­żar w „domu po­wie­szo­nych”, w któ­rym od po­nie­miec­kich cza­sów je­dy­nie fron­to­wiec, bez­no­gi Flo­rek Gra­bek od­wa­żył się za­miesz­kać. Po­nu­rą sła­wę i na­zwę „dom po­wie­szo­nych” mia­ło jed­no z ład­niej­szych obejść w Grün­fel­dzie – Zie­lo­nym Polu. Na­zy­wa­no je tak po tra­ge­dii, jaka się w tym domu w stycz­niu 1945 roku wy­da­rzy­ła. Otóż, jego wła­ści­ciel, taki miej­sco­wy hi­tle­row­ski füh­rer, Fre­isler się na­zy­wał, w pa­ni­ce i ze stra­chu przed na­dej­ściem Ro­sjan, za­bił swo­ją żonę i dwie có­recz­ki, a po­tem sam się po­wie­sił. Dłu­gi czas po­tem dom stał pu­sty, nie było od­waż­nych, żeby w nim za­miesz­kać. Do­pie­ro bez­no­gi Flo­rek, któ­re­mu po tym jego ka­lec­twie chy­ba już nic nie było strasz­ne, w nim osiadł. Miesz­kał tu z Ber­tą, Niem­ką, któ­ra u nie­go po­cząt­ko­wo na­ra­bia­ła, a po­tem Flo­rek się z nią oże­nił i jej syn­ka, zro­dzo­ne­go z gwał­tu przez ja­kie­goś Azja­tę – soł­da­ta, usy­no­wił. I tak tam ja­koś so­bie żyli. Gdy­by jesz­cze tyl­ko ten Flo­rek przy byle oka­zji, a czę­sto i bez oka­zji, nie upi­jał się nie­przy­tom­nie. Choć ostat­nio, kie­dy Ber­ta, ocze­ku­ją­ca tym ra­zem już po nim dziec­ka, za­czę­ła co­raz wy­raź­niej­szy brzuch dźwi­gać, Flo­rek jak­by się nie­co miar­ko­wał. I cie­szył się tym spo­dzie­wa­nym po­tom­kiem, jak rzad­ko.

A tu na­gle ten po­żar. Do tego po­żar Flo­rek sam so­bie zmaj­stro­wał. Nie dość, że pił, to Flo­rek do tego ku­rzył jak smok. Wte­dy też pi­ja­ny Flo­rek cy­gar­ka przed snem do­pa­lał. No i do­pa­lił. Gdy­by nie śpią­ca w są­sied­nim po­ko­ju Ber­ta, któ­ra swąd po­czu­ła, ogień do­strze­gła i nie sko­czy­ła mu na ra­tu­nek, z za­cza­dzo­ne­go, bez­wol­ne­go Flor­ka smęt­ne wę­giel­ki by zo­sta­ły. Ura­to­wa­ła Ber­ta Flor­ka, ura­to­wa­ła syn­ka Mon­go­ła i na­wet są­sia­dów za­alar­mo­wa­ła. Tyl­ko sie­bie przy tym wszyst­kim skrzyw­dzi­ła, oka­le­czy­ła naj­bar­dziej. Coś w niej pę­kło, po­ro­ni­ła. Może wte­dy, kie­dy Flor­ka z pło­ną­ce­go domu wy­no­si­ła. Może wte­dy, kie­dy bie­gnąc po scho­dach, za­cze­pi­ła o coś i gło­wą w dół ru­nę­ła. Do­pie­ro na dru­gi dzień, już po po­ża­rze, le­d­wie do­wlo­kła się do sto­do­ły, by tam spły­nąć krwią i mar­twym Flor­ko­wym pło­dem. Róż­nie na ten te­mat baby plot­ko­wa­ły, ale wszyst­kie jak jed­na winą za to, co się w „domu po­wie­szo­nych” i z Ber­tą sta­ło, tego ku­ter­no­gę i pi­ja­czy­nę Flor­ka ob­cią­ży­ły. „Niech Bogu dzię­ku­je, że mu się taka Ber­ta tra­fi­ła, bo ja bym z ta­kim an­cy­mon­kiem ani se­kun­dy nie wy­trzy­ma­ła. A te­raz jesz­cze, za­miast być wdzięcz­nym, że go ura­to­wa­ła, to po­noć jesz­cze ki­ja­mi ją okła­da, że po­ro­ni­ła. Ja bym mu dała się bić! Po­go­ni­ła­bym go w czor­ty albo po­szła­bym, gdzie mnie oczy po­nio­są. Tym bar­dziej z ta­kie­go prze­klę­te­go domu. Lu­dzie mó­wią, że te po­wie­szo­ne, ta mat­ka Niem­ka z dwo­ma có­recz­ka­mi, bia­ły­mi zja­wa­mi się tam po­ka­zu­ją. Ję­czą po no­cach, la­men­tu­ją, jak­by o coś pro­si­ły”. „O mo­dli­twę może, bo po czyść­cu się za nie­swo­je grze­chy tu­ła­ją”. „Cał­kiem być może, ale nikt ich z na­szych nie ro­zu­mie, bo po nie­miec­ku szpre­cha­ją. Ber­ta by mo­gła, ale ona, a sama ją py­ta­łam, mówi, że jej się tam żad­na zja­wa jesz­cze nie po­ka­za­ła. Owszem, w nocy cza­sa­mi u nich w domu ktoś po­pła­ku­je, ale to ten jej mały Wań­ka, Mon­goł, jak mu się coś strasz­ne­go przy­śni. I Flor­ka o zja­wy py­ta­łam, ale tyl­ko mnie jesz­cze wy­śmiał”. „Też mia­łaś ko­goś o du­chy py­tać! Gdy­byś go o bia­łe my­szy za­py­ta­ła, to co in­ne­go”.

Co­kol­wiek by się o lu­dziach z Zie­lo­ne­go Pola po­wie­dzia­ło, to wszy­scy oni przez nie­daw­ną woj­nę do­świad­cze­ni, choć, jak to po są­siedz­ku bywa, sprze­cza­li się i kłó­ci­li, ale je­śli któ­re­muś z nich nie­szczę­ście się przy­da­rzy­ło, wszyst­ko szło w kąt i śpie­szy­li z po­mo­cą. Tak było z po­ża­rem u tego nie­szczę­sne­go Flor­ka. Po­ma­ga­li mu wszy­scy, a zwłasz­cza jego ko­le­dzy z woj­ny i sy­bi­ra­cy. Ta­kich w Zie­lo­nym Polu była więk­szość i jak do­tąd za­wsze trzy­ma­li się ra­zem. Gorz­ko do­świad­cze­ni ży­ciem, w po­wo­jen­nej Pol­sce man­ny z nie­ba się nie spo­dzie­wa­li. Chło­pi z dzia­da pra­dzia­da, sie­dzie­li znów na zie­mi, co praw­da nie na tej ro­dzo­nej, wi­leń­skiej czy po­dol­skiej, ale za­wsze to zie­mia. Ich wła­sna. I te domy, go­spo­dar­stwa, ja­kie się komu po Niem­cach tra­fi­ły, też już przez nich urzą­dzo­ne. Cie­szy­li się tym, co mają, li­za­li wo­jen­ne rany, ra­dzi, że się ja­koś po­zbie­ra­li. Tu­taj, w Zie­lo­nym Polu, już ich po­tom­stwo na świat przy­cho­dzi­ło. Sa­dzi­li nowe szcze­py w sa­dach z na­dzie­ją, że pa­pie­rów­ki i tu­taj ta­kie same, ja­kie sma – ko­wa­li kie­dyś w sta­rym dziad­ko­wym sa­dzie, gdzieś tam w ro­dzin­nych stro­nach. Nowe ka­plicz­ki przy­droż­ne z ulu­bio­nym świę­tym pa­tro­nem, krzy­że u roz­staj­nych dróg sta­wia­li. Żyli te­raz tu­taj i tu­taj się ob­ży­wa­li, jak na praw­dzi­we­go chło­pa przy­sta­ło. A że wo­jen­na gro­za wciąż jesz­cze moc­no w ich pa­mię­ci tkwi­ła, choć tego po so­bie nie oka­zy­wa­li, jed­ne­go bali się, wszy­scy bez wy­jąt­ku, no­wej woj­ny się bali. Ta po­wo­jen­na nie­pew­ność, zwłasz­cza tu­taj, na Zie­miach Od­zy­ska­nych… Za­no­si się na tę nową woj­nę, czy nie? Bo po­dob­no ten ja­kiś tam Chur­chill z An­glii na­sze Zie­mie Od­zy­ska­ne Niem­com chce zwró­cić, z Niem­ca­mi trzy­ma i trze­cią woj­nę prze­po­wia­da. To co, mają zno­wu pa­ko­wać ma­nat­ki i stąd się wy­no­sić? A niby do­kąd? Prze­cież Sta­lin na pew­no Pol­sce wschod­nich ziem nie odda. Bo gdy­by tak od­dał, to pal go li­cho, mogą ich jesz­cze raz prze­sie­dlać, nie pierw­szy­zna. Ale gdzie tam, Sta­lin i So­wiet, jak gdzieś sto­pę po­sta­wią, to się już nie ru­szą. Naj­wy­żej z tym Chur­chil­lem za łby się we­zmą, a wte­dy nowa woj­na mu­ro­wa­na. Nie daj Boże, nie daj Boże…

W Zie­lo­nym Polu sta­ło się już tra­dy­cją, że fron­tow­cy dwa razy do roku skrzy­ki­wa­li się na wspól­ne przy­ję­cie w Wap­nia­ko­wej go­spo­dzie. W maju świę­to­wa­li ko­lej­ną rocz­ni­cę zwy­cię­skie­go za­koń­cze­nia woj­ny w Ber­li­nie, a 12 paź­dzier­ni­ka wspo­mi­na­li krwa­wy bój pod Le­ni­no.

Za­czy­na­li te swo­je spo­tka­nia na bacz­ność, od sym­bo­licz­nej mi­nu­ty mil­cze­nia ku czci i na wspo­mnie­nie po­le­głych ko­le­gów. Mi­nu­ta, chwi­la tyl­ko, a ile wspo­mnień i zna­jo­mych twa­rzy każ­de­mu pod­po­wie i z cie­nia śmier­ci wy­wo­ła. Wciąż jesz­cze sto­jąc w mil­cze­niu, ale już na spo­cznij, się­ga­li po na­peł­nio­ne stu­gra­mo­wą por­cją sa­mo­go­nu szkla­ni­ce i nie stu­ka­jąc się, nie prze­pi­ja­jąc je­den do dru­gie­go, wy­chy­la­li je jed­nym tchem. Pili za tych i tyl­ko z tymi, któ­rzy żyli już je­dy­nie w ich wy­obraź­ni i fron­to­wych wspo­mnie­niach. Do­peł­niw­szy tego ry­tu­ału, sa­do­wi­li się przy sto­łach i za­czy­na­ła się bie­sia­da. Wspo­mnie­nia, opo­wie­ści. A jako że w więk­szo­ści z ge­ne­ra­łem Ber­lin­giem z Sy­bi­ru szli, to co in­ne­go mo­gli śpie­wać je­śli nie Spo­za gór i rzek…czy Szu­mi, szu­mi Oka, jak Wi­sła sze­ro­ka. Cho­ciaż od ze­szłe­go roku, od kie­dy do Zie­lo­ne­go Adam Sto­larz od An­der­sa wró­cił i do nich jako swój, bo też sy­bi­rak, do­szlu­so­wał, to i Czer­wo­ne maki też im się spodo­ba­ły i za nim pod­śpie­wy­wa­li. Co wca­le im w spo­rach o Mon­te Cas­si­no, Le­ni­no, An­der­sa i Ber­lin­ga nie prze­szka­dza­ło.

Kie­dyś soł­tys Kru­pa tak któ­re­goś pyta: „Na Sy­bi­rze by­łeś?”. „Co się tak głu­pio py­tasz, prze­cież wiesz”. „Wiem, ale aku­rat mę­dr­ku­jesz, jak byś tam nie był. Bo po­wiedz, coś ty tam wte­dy, kie­dy Si­kor­ski u Sta­li­na amne­stię nam za­ła­twił, o ja­kimś An­der­sie czy o Ber­lin­gu sły­szał, no co? „No, gów­no, tyle samo co ty”. „Ale o woj­sku pol­skim, że po­wsta­je i że go z Sy­bi­ru gdzieś tam po ca­łej Ro­sji trze­ba szu­kać, sły­sza­łeś?”. „Sły­sza­łem. Pa­weł, prze­stań ty ze mnie ro­bić dur­nia, tyl­ko po­wiedz, o co ci cho­dzi”. „Dur­nia z cie­bie nie ro­bię, tyl­ko do­brze by było, że­by­śmy so­bie wszy­scy raz na za­wsze uświa­do­mi­li, jak to się sta­ło, że je­den sy­bi­rak do An­der­sa tra­fił, a dru­gi, by­wa­ło, że jego brat ro­dzo­ny, do Ber­lin­ga. Chło­py, co nas tam na Sy­bi­rze ja­kiś tam An­ders czy Ber­ling ob­cho­dził? To póź­niej albo na­wet do­pie­ro te­raz na ich te­mat so­bie mę­dr­ku­je­my, ale wte­dy? Woj­sko, tyl­ko woj­sko pol­skie się dla nas li­czy­ło, byle się do nie­go z tej taj­gi ja­koś do­wlec. A to, kto tym woj­skiem ko­men­de­ro­wał i któ­rę­dy cię po­tem do Pol­ski po­pro­wa­dzi, na to ani ty, ani ja, ani dzi­siej­si an­der­sow­cy czy ber­lin­gow­cy żad­ne­go wpły­wu nie mie­li. To do­pie­ro po woj­nie, te­raz, ty ber­lin­go­wiec, a on an­der­so­wiec. Choć­by jak u Sto­la­rzów. Gdy­by Gie­nek żył, był­by ber­lin­gow­cem, a sie­dzą­cy tu z nami jego brat Adam – an­der­sow­cem. A to prze­cież sy­bi­ra­cy i bra­cia ro­dze­ni…”. Na wspo­mnie­nie bra­ta Gien­ka Ada­mo­wi zwil­got­nia­ły oczy, mach­nął z re­zy­gna­cją i się­gnął po kie­li­szek. A tu jesz­cze Do­li­na Gien­ka wspo­mniał, bo ra­zem w pierw­szym PAL-u słu­ży­li i od Le­ni­no do Ber­li­na szli. I dla przy­kła­du przy­po­mniał dwóch bra­ci Bar­skich, Józ­ka i Jan­ka. Star­szy, Jó­zek, z An­der­sem z Sy­bi­ru się za­brał, a młod­szy, Ja­nek, z Ber­lin­giem szedł i na Wale Po­mor­skim, pod Ja­stro­wiem, zgi­nął. Po Do­li­nie Ja­ło­wiec swo­ją ro­dzin­ną hi­sto­rię do­po­wie­dział, jak to jego naj­star­szy syn, Lu­dwik, też do An­der­sa się do­stał, a on sam, z młod­szym sy­nem, Miet­kiem, od Le­ni­no do Ber­li­na prze­szedł. Ten od An­der­sa też woj­nę prze­żył, ale do domu wra­cać mu ja­koś z tego Za­cho­du nie­śpiesz­no. Ostat­nio pi­sze, że do Ame­ry­ki, do stry­ja, to zna­czy do Ja­łow­co­we­go bra­ta, w od­wie­dzi­ny się wy­bie­ra, a może na­wet na sta­łe w tym USA zo­sta­nie. Ka­wa­ler jesz­cze, to co mu tam!”. Tak so­bie na tych rocz­ni­co­wych spo­tka­niach po­ga­dy­wa­li i po­pi­ja­li…

Nie­ste­ty, te­go­rocz­ne paź­dzier­ni­ko­we spo­tka­nie za­kłó­ci­ły im dwa nie­spo­dzie­wa­ne wy­da­rze­nia. Z po­wo­du pierw­sze­go mu­sie­li je na­wet z 12 na ko­niec mie­sią­ca prze­su­nąć. Po­żar był w „domu po­wie­szo­nych”, pod­czas któ­re­go ich fron­to­wy kom­pan, bez­no­gi cho­rą­ży Flo­rek Gra­bek, omal ży­wo­ta nie po­stra­dał. Żar­to­wa­li po­tem z nie­go, że choć świę­te­go Flo­ria­na ma za pa­tro­na, to mu­siał mu fest pod­paść, bo to już dru­gi po­żar w jego domu. „Uwa­żaj, chło­pie, bo do trzech razy sztu­ka”. Flor­ko­wi nie do żar­tów było, bo do bez­wło­sia pło­mie­niem osmo­lo­ny i po­pa­rzo­ny, jak mu­mia egip­ska w tych ban­da­żach wy­glą­dał. Ale żył. Nie było Flor­ka na tych paź­dzier­ni­ko­wych wspo­min­kach. Szko­da, bo to o jed­ne­go z nich mniej. Za­wsze z nimi by­wał i do­pó­ki się nie upił, my­ślał i mó­wił mą­drze. Jaki ten Flo­rek te­raz jest, to pra­wie każ­de dziec­ko w Zie­lo­nym Polu wi­dzi, a nie­któ­rzy w żywe oczy się z nie­go pod­śmie­wa­ją. Albo upi­ja­ją go spe­cjal­nie, bo, cze­go jak cze­go, ale wy­pi­cia Flo­rek ni­ko­mu nie od­mó­wi. Pi­ja­ny Flo­rek prze­sta­wał być czło­wie­kiem, a by­wa­ło, gdy Ber­ty w po­bli­żu nie było, wa­lał się byle gdzie jak kło­da. Taki był Flo­rek dzi­siaj, w Zie­lo­nym Polu.

Ale sy­bi­ra­cy i jego fron­to­wi ko­le­dzy pa­mię­ta­li Flo­ria­na Grab­ka z Sy­bi­ru, a nie­któ­rzy jesz­cze na­wet, jak Do­li­na, z Czer­wo­ne­go Jaru, pod Za­lesz­czy­ka­mi. Go­spo­da­rzył tam Flo­rek z żoną i dwój­ką dzie­cia­ków. Przy­szli So­wie­ci, wy­wóz­ka na Sy­bir, taj­ga i Ka­lu­cze nad Poj­mą. Ty­fus. Po­grze­bał tam Flo­rek, w taj­dze nad Poj­mą, mło­dą żonę i dwo­je dzie­cia­ków. A wraz z nimi chy­ba po­cho­wał, prze­kre­ślił całe do­tych­cza­so­we ży­cie. Żył od­tąd, bo mu się żyło. Po­nu­ry, za­mknię­ty w so­bie od­lu­dek, był wśród lu­dzi, ale jak­by nie­obec­ny. Do­pie­ro na fron­cie znów od­żył. Po­wie­dzieć, że był od­waż­nym żoł­nie­rzem, to mało. Ci, któ­rzy go do­brze zna­li i do dziś w Zie­lo­nym Polu miesz­ka­ją, przy­się­gać go­to­wi, że Flo­rek na woj­nie chy­ba spe­cjal­nie śmier­ci szu­kał. Ale kule go omi­ja­ły. Do­pie­ro pod sam ko­niec woj­ny, pod Ber­li­nem, to strasz­ne bez­no­gie ka­lec­two go spo­tka­ło. Mó­wio­no, że ock­nąw­szy się w szpi­ta­lu, miał pre­ten­sje do Boga i lu­dzi, że go od­ra­to­wa­no. Do dziś ża­łu­je, że nie miał wte­dy pi­sto­le­tu pod ręką, bo póź­niej już tak ja­koś po­szło. Dłu­go tu­łał się po szpi­ta­lach, nim fron­to­wi ko­le­dzy – sy­bi­ra­cy – go nie od­na­leź­li i do Zie­lo­ne­go Pola pod swo­ją pie­czę nie spro­wa­dzi­li.

Nie było tym ra­zem Flor­ka ra­zem z nimi, ale wszy­scy po­zo­sta­li sta­wi­li się jak na zbiór­kę. Na­wet Jó­zek Zdo­by­lak, któ­ry na co dzień w bez­pie­ce słu­żył, a co nie­któ­rzy po ci­chu za złe mu mie­li. A mie­li choć­by i dla­te­go, że nie da­lej jak ze­szłej zimy Jó­zek swo­je­go są­sia­da z Zie­lo­ne­go Pola, Aloj­ze­go Trą­bę, za­strze­lił. Po Trą­bie zo­sta­ła wdo­wa ze zgra­ją dzie­cia­ków, a Jó­zek da­lej pa­ra­do­wał so­bie w mun­du­rze i przy pi­sto­le­cie. Co praw­da, Jó­zek soł­ty­so­wi Kru­pie na Boga się su­mi­to­wał, że pod­czas ob­ła­wy na ban­dę „Otta” w obo­pól­nej strze­la­ni­nie za­bił ja­kie­goś ban­dzio­ra, ale na­wet przez myśl mu nie prze­szło, że to może być Alojz Trą­ba, do­pie­ro kie­dy pod­szedł i tru­pa zo­ba­czył. „A zresz­tą – pie­klił się przy kie­li­chu Jó­zek – co ja się wam będę, soł­ty­sie, tłu­ma­czył. By­li­ście na fron­cie, to sami wie­cie, że rów­nie do­brze mógł ten Alojz mnie za­ka­tru­pić. Strze­lał do mnie? Strze­lał. A że aku­rat na nie­go pa­dło, no to szlus. A zresz­tą, kur­wa, kto mu tu ka­zał z ban­dzio­ra­mi ła­zić, ra­bo­wać i lu­dzi mor­do­wać. Tak, tak, mor­do­wać?”. I tu Jó­zek za­czął Kru­pie o tych le­śnych ban­dach i Trą­bie ta­kie hi­sto­rie opo­wia­dać, że soł­ty­so­wi włos się na gło­wie je­żył. A jak tam na­praw­dę było, to kto tam wie. Żywy mówi tak, a mar­twy już nic nie po­wie.

Józ­ka Zdo­by­la­ka w swym gro­nie już daw­no nie wi­dzie­li, więc może dla­te­go le­d­wie usie­dli, po kie­li­chu mach­nę­li, śle­dziem za­gryź­li, jak rzep psie­go ogo­na, Józ­ka się ucze­pi­li. „Z po­wia­tu Jó­zek je­steś, no i z tego tam, sam wiesz, waż­ne­go UB, to oświeć nas w paru spra­wach, bo my tu w Zie­lo­nym Polu ciem­ne, jak ta ta­ba­ka w rogu”. Jó­zek z po­wąt­pie­wa­niem na tę „ta­ba­kę” po­krę­cił gło­wą, a Ko­nop­ka, przy wy­raź­nej apro­ba­cie i za­cie­ka­wie­niu wszyst­kich, opo­wia­dał i py­tał: „Nie da­lej jak parę dni temu mi­li­cja aż z Ostro­wa do nas przy­je­cha­ła i aresz­to­wa­ła Wap­nia­ka. Za­bij, Jó­zuś, a my nie wie­my, za co. Mało bra­ko­wa­ło, że­by­śmy się tu dzi­siaj w jego go­spo­dzie nie spo­tka­li, bo Wap­nia­ko­wej nie do tego było, cała od pła­czu spuch­nię­ta. Wi­dzia­łeś ją może?”. „Wi­dzia­łem. Mało rę­ka­wa mi nie urwa­ła, tak się mnie z tą spra­wą swe­go chło­pa ucze­pi­ła. Obie­ca­łem, że po­py­tam w Ostro­wie o nie­go, bo co jej wię­cej mo­głem obie­cać. Nie na­sza, nie Urzę­du spra­wa, tyl­ko mi­li­cji. Że Wap­nia­ka mi­li­cja aresz­to­wa­ła, do­pie­ro dzi­siaj w Zie­lo­nym się do­wie­dzia­łem. Nie znam spra­wy, po­ję­cia nie mam, za co. Obie­ca­łem Wap­nia­ko­wej, że się w Ostro­wie spró­bu­ję cze­goś do­wie­dzieć. I po­móc, jak da radę. Jed­no wam, chło­py, po­wiem, Wap­niak ma szczę­ście, że go nie nasi, to zna­czy, że go UB nie wzię­ło. Spra­wa nie­po­zor­na być musi, żad­na tam po­li­ty­ka, ban­dzior­ka czy coś ta­kie­go, bo wte­dy to by­ło­by z nim go­rzej. A tak, spe­ku­la­cja pew­nie jaka. Wy­grze­bie się. A jak się coś do­wiem, to wam po­wiem. Przy oka­zji. No, to te­raz wa­sze zdro­wie, za na­sze spo­tka­nie”.

Co do wy­pi­cia zgo­da. Ale tyl­ko na tę chwi­lę. Bo le­d­wie prze­gryź­li, a Ko­nop­ka zno­wu. „No do­bra, Jó­zuś, co do Wap­nia­ka, zgo­da. Nie chcesz albo na­praw­dę nie wiesz, to nam nie mó­wisz. Obie­ca­łeś, to po­cze­ka­my. Ale jesz­cze o jed­ną spra­wę cię za­py­tam, ra­czej o po­li­tycz­ną”. „Mnie, o po­li­tycz­ną?”. Jó­zek zdzi­wio­ny, na krze­śle się po­wier­cił. „Cie­bie, cie­bie, bo ty tam chy­ba na pew­no coś wię­cej wiesz od nas na ten te­mat. Wię­cej niż w ga­ze­cie da się wy­czy­tać czy w ra­diu po­słu­chać. A cho­dzi mi, Jó­zuś, o to, dla­cze­go i jak to się stać mo­gło, żeby wi­ce­pre­mier na­sze­go de­mo­kra­tycz­ne­go lu­do­we­go rzą­du, czy­li Mi­ko­łaj­czyk Sta­ni­sław, naj­pierw z tego Lon­dy­nu, czy skądś tam, do Pol­ski wró­cił i ra­zem z Go­muł­ką nami rzą­dził, a te­raz, ni z tego, ni z owe­go zno­wu do tego Lon­dy­nu wy­je­chał, uciekł czy jesz­cze tam ja­koś. Jak coś o tym wiesz, to nam po­wiedz, bo nor­mal­ne­mu czło­wie­ko­wi to wszyst­ko ra­zem w gło­wie się nie mie­ści. Co tam się u nich w tym rzą­dzi,w tej War­sza­wie dzie­je”. Skoń­czył, pa­trzył na Józ­ka, tak zresz­tą jak wszy­scy, i cze­kał.

Jó­zek, rad nie rad, wstał, chrząk­nął i już miał coś po­wie­dzieć, ale wstrzy­mał się i się­gnął po kie­li­szek. „Naj­pierw może wy­pij­my, bo jak Ru­skie mó­wią, tego «biez wod­ki nie ra­zbie­riosz», a tym bar­dziej że Wojt­ko­wi po­li­ty­ko­wać się za­chcia­ło”. Wy­pi­li. „A te­raz Woj­tuś, to od­po­wiem ci tak. Na te­mat tego two­je­go Mi­ko­łaj­czy­ka… two­je­go, two­je­go, nie kręć tak gło­wą, bo to nie ja, tyl­ko ty i paru tu jesz­cze z Zie­lo­ne­go do mi­ko­łaj­czy­kow­skie­go PSL-u na­le­ży. Wap­niak chy­ba też. To ty, Woj­tuś, wię­cej ode mnie o Mi­ko­łaj­czy­ku po­wi­nie­neś wie­dzieć. Two­ja spra­wa, nie wiem, ale na wy­bo­rach też pew­nie na Mi­ko­łaj­czy­ka i PSL gło­so­wa­łeś?”. Ko­nop­ka bladł, czer­wie­niał, to wsta­wał, to sia­dał, chciał Zdo­by­la­ko­wi prze­rwać, coś po­wie­dzieć, może za­pro­te­sto­wać, ale gdzie tam, Zdo­by­lak nie da­wał mu dojść do gło­su. „Po­cze­kaj, Woj­tuś, nie tak ner­wo­wo. Py­ta­łeś mnie, to po­zwól mi te­raz od­po­wie­dzieć. Py­tasz, co ja wiem o Mi­ko­łaj­czy­ku? Chy­ba tyle, co wszy­scy. Tyl­ko może w od­róż­nie­niu od cie­bie ja tam «Gło­so­wi Ludu» i to­wa­rzy­szo­wi Go­muł­ce wie­rzę. A co to­wa­rzysz Go­muł­ka nam mówi? Mówi, że pro­po­no­wa­no Mi­ko­łaj­czy­ko­wi, żeby do wy­bo­rów ra­zem z PPR-em i PPS-em w jed­nym de­mo­kra­tycz­nym blo­ku po­szedł. A on co? Nie po­szedł. Sku­mał się z re­ak­cyj­nym pod­zie­miem, z kle­rem, z ob­szar­ni­ka­mi i sam, z tym two­im PSL-em do wy­bo­rów po­szedł. My­ślał, że re­ak­cja wy­gra a tu, o, tyle! Mimo że Za­chód go po­pie­rał, a ten cały Chur­chill, z ame­ry­kań­skim Byr­ne­sem, czy jak mu tam, co na­sze Zie­mie Od­zy­ska­ne chcą nam ode­brać, i co? Prze­grał. A co, może nie tak? Cała Pol­ska prze­ciw­ko Chur­chil­lo­wi i temu Byr­ne­so­wi pro­te­sto­wa­ła, a twój Mi­ko­łaj­czyk dziób stu­lił i ani sło­wa. Jak chcia­łeś wie­dzieć, to ci po­wie­dzia­łem i jesz­cze raz po­wtó­rzę, że ten cały twój Mi­ko­łaj­czyk to zwy­czaj­na czar­na re­ak­cja, zdraj­ca i słu­gus im­pe­ria­li­zmu. Prze­grał wy­bo­ry i ta­kich, nie gnie­waj się, Woj­tek, ła­two­wier­nych jak ty, na ma­now­ce wy­pro­wa­dził a sam zde­zer­te­ro­wał i do tego swo­je­go Chur­chil­la na­pier­do­lił”.

Zdo­by­lak usiadł i się­gnął po kie­li­szek. Ci­sza, jak ma­kiem po­siał. Do­pie­ro po do­brej chwi­li, oży­wie­nie i szum. Soł­tys Kru­pa do­lał Józ­ko­wi. „A co do Ko­nop­ki, toś ty chy­ba do nie­go z tym Mi­ko­łaj­czy­kiem tro­chę za ostro. Nie on je­den w Zie­lo­nym do PSL-u na­le­ży. Sie­dzi chłop te­raz, łeb spu­ścił. Ob­ra­ził się chy­ba”. „Mógł nie za­czy­nać. Kto mnie pierw­szy o tę za­sra­ną po­li­ty­kę za­cze­pił, on czy ja? No to mu praw­dę wy­rą­ba­łem”. „Ale za ostro chy­ba Jó­zek, za ostro. To twój naj­lep­szy fron­to­wy ko­le­ga prze­cież”. „Ko­le­ga, ko­le­ga, mógł nie za­czy­nać. Też ma się na mnie o co gnie­wać”. To mó­wiąc, Jó­zek Zdo­by­lak zgar­nął nie­do­pi­tą bu­tel­kę i pod­szedł do Ko­nop­ki. Soł­tys wi­dział jesz­cze, jak Jó­zek klep­nął po­chmur­nie za­du­ma­ne­go Wojt­ka po ple­cach, jak się do nie­go z tą flasz­ka przy­siadł i jak po­tem ra­zem, pew­nie na zgo­dę, prze­pi­ja­li.

Parę dni po tym kłó­tli­wym po­li­ty­ko­wa­niu ro­ze­szło się po wsi, że sta­ra Gru­del­ka umar­ła. Niem­ka. Mia­ła już swo­je lata, ale mo­gła­by jesz­cze tro­chę po­żyć, gdy­by nie te jej wo­jen­ne prze­ży­cia. Nie dość, że ją w czter­dzie­stym pią­tym, kie­dy Hi­tler uciekł, a Grün­feld na Zie­lo­ne Pole prze­chrzczo­no, to ją nie­ja­ki Pół­ty­ka z ro­dzin­ne­go domu wy­go­nił, to po­tem jesz­cze do Nie­miec prze­sie­dlić ją chcia­no. Za­pew­ne tak by się sta­ło, gdy­by jej cór­ka Hil­da za mąż za tu­tej­sze­go Po­la­ka Wik­to­ra Kra­so­nia nie wy­szła. Gru­del­ka, on­giś go­spo­dy­ni cała gębą, te­raz na poły spa­ra­li­żo­wa­na, gnieź­dzi­ła się na ubo­czu wsi w na pół roz­wa­lo­nej cha­łu­pi­nie. Sta­ło się, zmar­ła. Zmar­łe­go trze­ba po­cho­wać. Tyl­ko gdzie i jak, bo sta­ra Gru­del­ka nie dość, że Niem­ka, to jesz­cze ewan­ge­licz­ka! Gdzie i jak ją po­cho­wać, zgo­dy we wsi nie było. Na szczę­ście soł­tys Kru­pa wąt­pli­wo­ści nie miał i spra­wę po­grze­bu roz­strzy­gnął od ręki. Gru­del­kę po­cho­wa się na tym sa­mym cmen­ta­rzu, co się wszyst­kich cho­wa, od­kąd Grün­feld – Grün­fel­dem, a te­raz Zie­lo­ne Pole – Zie­lo­nym Po­lem. „Cmen­tarz to miej­sce dla wszyst­kich. Róż­ni tam obok sie­bie leżą i ja­koś się nie po­gryź­li. No i co z tego, że Niem­ka? Może po śmier­ci mamy ją do Nie­miec ode­słać? Opa­nuj­cie się, baby, i ta­kich głu­pot mi tu nie pleść. A że i nasi już tam leżą, trud­no, osob­ne­go cmen­ta­rza dla na­szych nie bę­dzie­my w Zie­lo­nym wy­zna­czać. Cmen­tarz mamy po­rząd­ny, nie zruj­no­wa­ny, jak nie przy­mie­rza­jąc ten w Mię­dzy­gó­rzu, na lata dla wszyst­kich star­czy, to i dla Gru­del­ki. Tu­taj się uro­dzi­ła i tu­taj niech ba­bi­na leży. Tu ją cho­wa­my i szlus! A jak chce­cie wie­dzieć, to Gru­de­le mają tam ro­dzin­ny gro­bo­wiec, że ho, ho. Hil­da mi wczo­raj po­ka­za­ła. Jej dziad­ko­wie i oj­ciec, to zna­czy mąż Gru­del­ki, tam leży. No to niech tam so­bie i po śmier­ci ra­zem będą”.

Baby nie ustę­po­wa­ły. „Jak was tak słu­chać, soł­ty­sie, to niby mą­drze ga­da­cie. Ale za­po­mnie­li­ście, że Gru­del­ka nie dość, że Niem­ka, to jesz­cze nie na­szej, nie ka­to­lic­kiej wia­ry była”. „Mó­wią, że ona kal­win­ka czy lu­te­ran­ka tam ja­kaś”. „A ta cała jej Hil­da to też do tej ko­ciej wia­ry na­le­ży, do na­sze­go ko­ścio­ła nie cho­dzi. Cie­ka­we, jak ona się z tym Kra­so­niem po­że­ni­ła, bo on niby ka­to­lik jest. To jak wy so­bie, soł­ty­sie, ten nie­chrze­ści­jań­ski po­chó­wek na na­szym po­świę­co­nym cmen­ta­rzu wy­obra­ża­cie?”. Kru­pa się zde­ner­wo­wał. „A daj­cie że mi baby spo­kój z tą Gru­del­ką! Co to ja ksiądz je­stem, że­bym się jesz­cze na czy­jejś tam re­li­gii wy­zna­wał? Jed­no wiem, że jak czło­wiek umrze, to go po­cho­wać trze­ba i ko­niec pu­ste­go ga­da­nia”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: