- W empik go
Młode ciemności - ebook
Młode ciemności - ebook
Młode ciemności są kontynuacją znanej już Czytelnikom dylogii: Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd. Tak więc to kolejny, już trzeci z kolei tom powieściowej sagi rodu Dolinów. Sagi o niezwykle dramatycznych, kresowo-syberyjskich losach czasów wojny i tuż powojennych dziejach tej rodziny.
Cykl powieściowy Zbigniewa Domino to „epicki obraz” masowej deportacji Polaków przez Rosję Sowiecką na Syberię i do Kazachstanu. To znakomite, literackie ujęcie polskiej tematyki zesłańczej w okresie II wojny światowej (Syberada polska, tom I). Zaś Czas kukułczych gniazd (tom II) to wyraziste, przenikliwe zobrazowanie procesu wtapiania się powracających po wojnie Polaków z Sybiru do tuż powojennej Polski, głównie na Ziemie Zachodnie. Z wielką, pisarską szczerością i odwagą ukazuje Autor tragedię ludności niemieckiej przymusowo wysiedlonej z ziem, które weszły w granice powojennej Polski. Wg zgodniej opinii krytyki Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd to świetna pisarska robota.
Ogromne powodzenie obu książek, a także liczne listy i spotkania Sybirakami, z dawnymi towarzyszami niedoli, sprawiły, że Zbigniew Domino powrócił raz jeszcze do tematyki zesłańczej i napisał książkę Tajga. Tamtego lata w Kajenie po raz kolejny opisując gehennę przeżyć łagrowych zesłańców na tle pięknej i potężnej przyrody. Tajga jest swego rodzaju uzupełnieniem, swoistym suplementem pierwszych części „Syberiady”.
W Młodych ciemnościach (tom III) autor stara się wiernie podążać za jednym z głównych bohaterów tej trylogii, Staszkiem Doliną. Towarzyszy mu w latach jego chłopięcego dojrzewania, burzliwej, często niepokornej, młodości „durnej i chmurnej”. W chwilach jego neofickiego społecznego zaangażowania i entuzjazmu, ale też w momentach miłosnych zauroczeń i doznań. Słowem, we wszystkich młodzieńczych wzlotach i upadkach. Tak więc Czytelnik Młodych ciemności ma okazję sporo dowiedzieć się nie tylko o Staszku Dolinie, ale i o tak dawno minionych czasach i o ludziach w nie uwikłanych.
Na podstawie powieści Zbigniewa Domino „Syberiada Polska” powstaje film fabularny, pod tym samym tytułem, w reżyserii Janusza Zaorskiego, którego premiera kinowa planowana jest na 10 lutego 2013 r.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63773-83-0 |
Rozmiar pliku: | 780 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak oto u boku Jana Doliny z Zielonego Pola pojawiła się kolejna, nieprzychylnym zrządzeniem losu, trzecia już żona, a dla jego trzech synów nowa macocha. Do tego była to kobieta z daleka, nikomu w tutejszych stronach nieznana. Nawet najstarszy syn Doliny, Staszek, się nie spodziewał, że ojciec z odwiedzin w rodzinnej Kalinowej żonę sobie przywiezie. Nic tedy dziwnego, że kiedy na stacji w Międzygórzu ojciec mu o tym powiedział i kobietę, która z nim przyjechała, jako swoją żonę przedstawił, Staszek języka w gębie zapomniał.
Po drodze do Zielonego Pola, nie dość że ciemno i chłodnawo było, to jeszcze się rozpadało. Staszek ponaglał Gniadego, byle prędzej do domu. Ojciec z tą Nową siedzieli z tyłu, kulili się pod kocem i do Staszka nie zagadywali. No i bardzo dobrze, bo ojciec to ojciec, ale z tą Nową, nieznaną kobietą, to niby, o czym miał rozmawiać. A nie daj Boże, jakby przy tym trzeba by się było do niej jakoś odezwać czy zwrócić. No właśnie, jak? Najlepiej chyba „pani”, ale wtedy ojcu może być przykro, bo przecież przy powitaniu jako „mamę” ją przedstawił. Odpada „macocha”, bo nikt tak w oczy żadnej macosze nie mówi. „Mama”. Jaka tam z niej dla niego mama. Ile z tą „mamą” przy Broni się namęczył, nim nazwał ją tak pierwszy raz. Ale wtedy na Sybirze dzieciakiem był jeszcze prawie, takim chyba jak teraz Tadek. O! Tadek, niech sobie na tę Nową też woła, jak chce, nawet „mama”, ale on! No dobrze, ale przecież zwracać się do niej i nazywać ją jakoś trzeba. Jak? „Kurcze, ale ten ojciec nas tą swoją żeniaczką urządził. Wio, Gniady, wio!”. Choć Gniady, czując dom, i bez poganiania przyśpieszał. Zeszło trochę czasu, nim Staszek wyprzągł i oporządził Gniadego, siana koniom na noc założył, zamknął bramę i spuścił Fryca na noc. W sieni powiesił przemoknięta kurtkę i zziębnięty wszedł do izby. Przy lampie i pobłyskującym pod kuchnią płomieniu było tu jasno, ciepło i przytulnie. Ku jego zdziwieniu ta Nowa krzątała się w kuchni, jak po swoim. Coś tam wycierała i stawiała na stole. Zerknęła przelotnie w jego stronę. On też dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Tadek mył ręce w miednicy ustawionej na taborecie. Ojciec rozpakowywał walizkę.
– Jesteś. Jak tam, wszystko w porządku?
– W porządku, bramę zamknąłem, Fryca spuściłem.
– To dobrze. Jutro rano się rozejrzę. A teraz na kolację coś zbierzemy, bo pewnie głodni jesteście. A i my też z mamą po podróży.
Tadek szarpnął Staszka za rękaw.
– Ręce sobie umyj.
– Co?
– Mówię, ręce sobie umyj! Mama kazała. Mydłem, tak jak ja.
Wetknął mu kawałek oślizłego mydła. „A to ci gówniarz! Mama mu kazała. «Mama». Już go sobie kupiła albo ojciec mu kazał…”. Ale zanurzył ręce w wodzie i rozejrzał się za jakąś ścierką. Ręcznik zwisał Nowej z ramienia.
– Proszę. Okruszyny zmachnęłam. I koszulę pewnie trzeba zmienić, przemokła, widzę. – To mówiąc, popatrzyła mu prosto w oczy krótko, ale przenikliwie, jakby prześwietlić go chciała. Speszyło go to nieco.
– Koszulę? Nie trzeba. Wilgotna, zaraz wyschnie.
Nie nalegała. Wzruszyła ramionami, odeszła i razem z ojcem szykowali do stołu. Tą zmianą koszuli go speszyła. Mokra była to fakt, ale nie przyzna się jej przecież, że nie ma czystej koszuli na zmianę. Tak szybko, a zwłaszcza suto zastawionego stołu Staszek od dawna w tym domu nie pamiętał. Nawykładali wędliny wszelakiej, w tym ulubionej Staszkowej kalinowskiej kiełbasy z czosnkiem, której smak prześladował go od wczesnego dzieciństwa, wszędzie i zawsze. To jego wujek, Staszek Kaplita, był specem od wyrobu takich kiełbas, na całą Kalinową. Oprócz wędlin, ciasta i ciasteczka rozmaite, wszystko domowego wypieku.
Tego pierwszego wieczoru z Nową siedzieli długo, bo ojciec rozgadał się, jak rzadko. Wydał się Staszkowi odmieniony, radośniejszy i młodszy. Nadskakiwał Nowej, ale i na nich patrzył wzrokiem dobrym i czułym. Zachęcał do jedzenia i sam im co lepsze kęsy dokładał. I opowiadał, opowiadał. O wszystkim, Kalinowej, Podola, Sybiru, Berlina i Zielonego Pola nie wyłączając. Tylko, co sobie Staszek dopiero później uprzytomnił, tego wieczoru ojciec ani słowem nie wspomniał o Tosi, Broni i o Małym. Natomiast Nowa, której się Staszek w miarę dyskretnie, acz nieustannie przyglądał, z wyjątkiem troskliwego poszeptywania do Tadka, tego wieczoru prawie się nie odzywała. Raz tylko, kiedy spytała, czy komuś nie dolać herbaty. A tak, siedziała bez ruchu, słuchała, nie słuchała i o nic nikogo nie pytała. Chwilami robiła wrażenie, jakby jej tu wcale nie było. Zamyślona błądziła wzrokiem po ścianach obwieszonych poniemieckimi obrazami, przedstawiającymi jakieś średniowieczne zamczyska, nimfy, szemrzące strumyki i wodospady. Wciąż raczej smutna i tylko parę razy przy jakiejś dowcipniejszej ojcowskiej opowieści skrzywiła się w uśmiechu. Korpulentna, czarniawa, niebrzydka. Do kogo w Zielonym by ją porównać?
Zasiedzieli się. W końcu ojciec dał sygnał:
– To co, mamusiu, kończymy chyba? Chłopcy pojedli, a i my po podróży. Czas odpocząć.
– Późno już – potwierdziła, wstała i poczochrała poziewującego Tadka po czuprynie.
– Jutro niedziela. Nie wiem, zaprzęgać rano do kościoła?
– Poczekaj, Stasiu. Leje i najutro się zanosi. Rozpakować, po podróży dojść do siebie. To jak myślisz, Tereniu?
– Do kościoła jutro? Bo ja wiem…
– Dobra, tą niedzielę sobie odpuścimy. Nie jedziemy.
Staszek objął Tadka ramieniem.
– Idziemy, śpiochu. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała Nowa, ziewnęła i zaczęła sprzątać ze stołu. Ojciec wyszedł za nimi do sieni.
– Wyjrzę jeszcze na pole. No, a jak wam się ta nasza nowa mama podoba? Pewnie, że nie tak od razu, trzeba się przyzwyczaić. Ona też. To dobra kobieta, zobaczycie. A was też muszę za dzisiaj pochwalić. Zobaczyła, że wy nie dzikusy jakieś, co po tajdze szaleją. No, a teraz spać, chłopaki, spać.
„Spać, spać!”. Ale jak tu po takim dniu usnąć. Jeszcze sobie pogadali. Staszek nie chciał Tadkowi tej „mamy, mamusi” odpuścić.
– „Mama, mamusia!”. Wystarczyło, że cię obca baba po głowie pogłaskała, a ten, już ją, proszę, „mamusia”. Syneczek mi się znalazł.
– A niby, jak miałem mówić? Ty Gniadego wyprzęgałeś, jak weszła z tatusiem do izby. Nie wiedziałem, kto to. Może ciocia jakaś z Kalinowej? A tatuś zaraz mi na nią pokazał i mówi: „Tadziu, to jest teraz nasza nowa mamusia”.
– A ona, co na to?
– A ona nic. Uśmiechnęła się, pogłaskała mnie po głowie i postawiła walizkę na ławie. A tatuś kazał mi pod kuchnią rozpalić. Ręce osmoliłem, to wody zładowała i kazała mi ręce myć. No, a potem ty przyszedłeś… Staszek, a ty jak będziesz na nią wołał?
– Jakoś tam będę.
– Jakoś, jakoś. A ja tam będę, jak mi tatuś kazał. I tak, jak na mamę Bronię wołałem.
– Bronia! Bronia to było co innego…
– Ale mama Bronia też nie była naszą rodzoną mamą? Sam mi to mówiłeś.
– Mówiłem, mówiłem… A zresztą, co mi tam, wołaj sobie na nią, jak chcesz!
– No i będę! Staszek?
– No, co tam jeszcze.
– Spytać się chciałem… To jak ta nasza prawdziwa mama Tosia wyglądała?
– Jak wyglądała?… Przez ten Sybir nawet jej fotografii nie mamy, to byś sobie pooglądał… Ładna była, dobra. Ciebie stale na rękach nosiła. Nasza mama to była mamusia… Może, jak kiedyś do Kalinowej, do dziadków pojedziesz, pewnie tam jej fotografie mają, to sobie mamusię pooglądasz. Albo, jak ci się kiedyś przyśni.
– A jak mi się przyśni, to skąd będę wiedział, że to moja mamusia?
– Może ci sama powie. Mnie się czasami śni, patrzy na mnie, uśmiechnie się nawet, ale jeszcze ani słowem się nie odezwała…
– Oj, żeby mi się tak kiedyś przyśniła i powiedziała, że jest moją mamusią. Wtedy bym ją widział i wiedział.
– No to śpij, może ci się przyśni.
Ale Staszkowi wciąż się nie spało, z głowy mu ta Nowa nie wychodziła. Nowa. Niby już ją widział, ale jej się jeszcze nawet dobrze nie przypatrzył. Na pewno niższa od Broni i całkiem innej urody. Bronia była szczupłą, delikatną blondynką. Nowa jest krępa, mocniejsza w sobie i czarniawa. Z twarzy też Bronia z Nową zupełnie niepodobne. No i młodsza ta Nowa od Broni, a od ojca, to chyba ze dwa razy. I taka młoda ma być naszą macochą, poradzić sobie z domem, z gospodarstwem? A co teraz z Małym, przecież nie będzie tam u babki Barskiej wiecznie siedział. O mnie z Tadkiem to mniejsza, ale czy ta Nowa potrafi Małemu matkować? Tyle tylko dzisiaj o niej wie, że ma na imię Teresa. „Tereniu, Tereniu”, ojciec do niej mówił. „Tereniu!”.„Jak myślisz, Tereniu?”. Ojciec zawsze zdrabniał imiona swoich żon: „Tosia”, „Bronia”. No, a teraz jeszcze „Terenia” mu doszła. Ojciec z Nową też już pewnie śpią. W pokoju obok, tam gdzie i z Bronią. Śpią? Nie, chyba jeszcze nie śpią, rozmawiają. Ni to śmiech, ni to płacz, coraz głośniejsze ochy, achy. I głównie Nową tak słychać. „Śpią, akurat śpią”. Głupio się Staszkowi od tego podsłuchiwania zrobiło. Naciągnął koc na głowę i zamotał się w nim na głucho.
Mogła się ta Nowa mniej lub bardziej Staszkowi podobać, mógł sobie o niej myśleć, co mu się żywnie podobało. Mógł nadal trwać w natrętnej niepewności, jak się do niej zwracać, ale jedno od pierwszego dnia oddać jej musiał, Nowa gospodynią była przednią. Ze wszystkim i w domu, i na gospodarstwie, umiała sobie poradzić. A było tu z czym sobie radzić. Choćby tylko z samym domem, po śmierci Broni zapuszczonym i zaniedbanym. Chyba ze dwa tygodnie Nowa poza bramę Dolinowej zagrody nosa nie wysunęła. Zakasawszy rękawy, sprzątała, szorowała podłogi, prała i prasowała. A gdzie tu jeszcze codzienne obowiązki gospodyni na zagrodzie.
Nareszcie, tak jak ongiś za Broni, dom Dolinów stał się na powrót normalnym domem, czystym i sytym, na czas ze śniadaniem, obiadem i kolacją. Wraz z pojawieniem się Nowej odżywał dom, gospodarstwo i wszyscy domownicy.
Skąd się właściwie ta Nowa wzięła? A zwłaszcza ten jej błyskawiczny z Janem Doliną ożenek. Staszek nie śmiał ojca o szczegóły tego ożenku wypytywać, a co dopiero Nowej. Nowa do jakichkolwiek zwierzeń wciąż nie była skora, a ojcu nawet na myśl nie przyszło, żeby synom o tym opowiadać. Jeśli nawet coś na ten temat wspominał, to raczej przypadkowo, kiedy ze Staszkiem o Kalinowej się rozgadał. Wynikało z tego, że wybierając się do Kalinowej, ojciec o ożenku tam raczej nie myślał. Jechał ciężko chorego brata Józka odwiedzić, a przy okazji jakieś tam spadkowe resztówki z dziadkiem Leonem załatwić. A przez ten cały czas u brata Kostka i siostry Zosi, w rodzinnym kalinowskim Dworku pomieszkiwał.
– …Na Zosię to się już złościć zacząłem. Bo nic, tylko głowę mi zawracała, żebym się ożenił. Ze względu na was, a zwłaszcza na Małego, tak jakbym o tym sam nie wiedział. Żeń się, mówi, im prędzej, tym lepiej. Tak prawdę mówiąc, to Zosia mi Teresę, waszą nową mamę czy, jak to się mówi, „macochę”, naraiła. A jak się już z Teresą zgadałem, to Zosia nam u księdza Bronka Doliny, naszego krewniaka z Boguchwały, na poczekaniu ślub załatwiła. Coś tak, jak ja chrzciny Małego na łapu-capu w Międzygórzu umówiłem. Nawet taką rodzinną, niby weselną gościnę, razem z Karolką we Dworku nam sprawiły. No i tak żeśmy się pobrali.
Dni mijały. I o ile w domu Dolinów powoli, bo powoli, wszystko zaczęło się normalizować, o tyle w Zielonym Polu, zwłaszcza wśród bab, aż wrzało od domysłów i plotek. Wszystkie były tej nowej Dolinowej ciekawe. Tym bardziej że, z wyjątkiem najbliższych sąsiadek, nikt jej jeszcze na wsi nie widział. „Ciekawe, że Dolina jeszcze nigdzie się z nią nie pokazuje, już drugą niedzielę w kościele nie byli”. „Ślubu nie mają, na kocią łapę żyją”. „A może ona «kociej wiary» jest?”. Baby mogły tak w nieskończoność.
Którejś soboty wieczorem ojciec zapowiedział Staszkowi, że w niedzielę do kościoła jadą. Wszyscy razem, całą rodziną. Uznał widać, że czas najwyższy ludziom nową żonę pokazać, a i Nową ośmielić, pomału z tutejszymi oswoić. Ten wspólny wyjazd nie bardzo Staszkowi odpowiadał. Wolał sam, bo z Kryśką się umawiał. Ale trudno, z ojcem dyskusji nie było. W niedzielę rano Nowa jak zwykle wydoiła krowy, co do niej należało, zrobiła, nawet śniadanie na stole postawiła, ale sama na dłużej zniknęła w swoim pokoju. Ojciec się golił. Staszek z Tadkiem przygotowali Gniadego i bryczkę. Na ganku pokazał się ojciec. Buty oficerki, w marynarce, pod krawatem i w kapeluszu. I razem z ojcem – Nowa. Na jej widok Staszek oczy wybałuszył. Rano zaniedbana jak kołchozowa dojarka, w chustce zawiązanej pod brodę i gumiakach, a teraz przepoczwarzyła się nagle w miastową elegantkę. Biały beret na czarnych, krótko przyciętych włosach, jasny z czegoś tam, dopasowany płaszcz z paskiem, torebka, brązowe pantofle, no i to coś jeszcze, co przekraczało Staszkową wyobraźnię – białe koronkowe rękawiczki! Tego niedzielnego ranka Staszek Dolina po raz pierwszy spojrzał na Nową, jeśli nie z podziwem, to z wyraźną sympatią. Spodobała mu się. „Takiej to się przynajmniej człowiek nie powstydzi”.
Po tej niedzielnej wyprawie do kościoła w Międzygórzu Nowa jakby odżyła i nabrała pewności siebie. Nie tylko w domu. Wychodziła na wieś, najczęściej do sklepu Wapniaka, po zakupy. A jak czegoś więcej potrzebowała, wskakiwała na rower i pedałowała do Międzygórza. Choć z natury raczej skąpa w słowach, nie unikała już miejscowych bab, nie stroniła od sąsiedzkich kontaktów i pogwarek z Trąbową, z Michalewską czy Piegzową Ewą. Nietrudno było zauważyć, że pochodząca z rzeszowskiego Nowa, z regionu zasiedziałego od pokoleń, którego mieszkańców nawet ostatnia wojna z rodzinnych gniazd nie wypłoszyła, tutaj, w Zielonym Polu, na Ziemiach Odzyskanych, prawie wszystkiemu się dziwiła. No bo jakże inaczej, skoro nawet jej sąsiadki, każda jakby z innej parafii, każda ze swoją specyfiką w mowie i obyczajach. Trąbowa, wdowa z gromadką dzieciaków, to rodowita poznańska „pyra”. Michalewska z Wołynia, cudem z banderowskiej rzezi ocalona, choć najmłodszego synka w tej rzezi straciła. Ewa Piegzowa, z domu Bunda, to znów rdzenna Niemka, tutaj w Zielonym Polu urodzona. A samo Zielone Pole za Niemca Grünfeld się nazywało. Dołożyć tu jeszcze sybiraczki, których w Zielonym Polu chyba najwięcej było, a każda z nich swoim gorzkim losem mogłaby kopę innych kobiet obdzielić.
Ma się więc Nowa nad czym zadumać i czemu podziwić. Nie tylko na wsi, ale i u Dolinów, w domu. Wszyscy co chwila do tego Sybiru wracają, wspominają. Nawet Tadek, który ledwie co z tego Sybiru pamięta, ale że zimno i głodno mu tam było, do dziś nie zapomniał. Albo Staszek. Ten to już wszystko pamięta. Ale przed nią na nic się nie żali, chojraka zrzyna. Charakterek!… „Do tego jeszcze, nie wiedzieć czemu, od samego początku boczy się i mętnie, spode łba na mnie popatruje. Grzeczny jest. O co poproszę, zrobi, pomoże, ale wzrokiem mnie omija. Powietrze! Nie mam pojęcia, jak się z nim porozumieć. Nawet jeszcze po ludzku nazywać się nie umiemy. Anim ja mu matka, ani on mi syn, ale jakoś do siebie odzywać się trzeba. Mama przez usta mu nie przechodzi, a i mnie samej z tą «mamą» też jakoś nieswojo. Co innego Tadziu. Staszek, Tadek.
A jeszcze gdzieś tam jest ten trzeci, Janek. Sierotka po Broni, tej z Sybiru. Ani Broni, ani jej synka, jeszcze nawet na fotografii nie widziałam. Wcześniej czy później trzeba będzie i tego małego przygarnąć. No bo jakże inaczej? Dolina nie nalega, ale chłopaki co raz to braciszka wspominają. «Mały», o tym Janku mówią. I Bronię, o której mówią «mama Bronia». Nawet Staszek. Ten to jeszcze swoją rodzoną mamę, Tosię, pamięta i wspomina. Ja się tam nie dopytuję, ale i sam Dolina jakoś niechętnie o swoich poprzednich żonach wspomina. Myśli pewnie, że przykro mi będzie. Byłoby mi przykro, gdyby, kiedyśmy się pobierali, prawdę przede mną zataił. Nie oszukiwał mnie. Wiedziałam, że jest wdowcem i ma trzech synów. Dziwne, ale wtedy nie pomyślałam, że będę ich macochą. Ja, macochą! Sama spróbowałam, co to znaczy mieć macochę, kiedy niedługo po śmierci mamy mój ojciec do domu obcą kobietę przyprowadził i mnie, i moim braciom kazał «mama» na nią wołać. Jak ja się wtedy na to buntowałam! Albo starszy brat, Dolek… A ja teraz Staszkowi się dziwię, że nie wie, jak się do mnie odezwać.
Macocha! Wypisz wymaluj, to samo, co ja przeszłam. Nie mam na kogo narzekać, sama o tym dzisiejszym swoim losie zdecydowałam. Dolina siłą do ślubu mnie nie zaciągnął. Oj, Boże, gdyby nie ten mój Mundek! Mój? Może on był i mój, ale ja raczej jego nie byłam. Na pewno. Bo gdybym była, to by poza mną świata nie widział, pazernych na morgi ojców swoich nie słuchał. Nie stchórzyłby przed naszą miłością, nie uciekałby ode mnie, jak ten fałszywy kot jakiś. Boże, ile ja się przez niego napłakałam, ile wstydu najadłam. Oj, Mundek, Mundek, z tego żalu to już się nawet złościć na ciebie nie potrafię. Ja teraz jestem tutaj i z innym, a ty, a ty, gdzie? Nawet nie wiem, gdzie teraz jesteś. Zresztą, może to nawet lepiej, że nic o tobie nie wiem. Trudno, widocznie los tak chciał. A taka wściekła na ciebie byłam, że gdybym cię dopadła, to chyba bym ci ślepia wydrapała, zabiła, zamordowała. Jak otumaniona chodziłam. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby na mojej drodze nie pojawił się Dolina. Mimo że z pobliskiej Kalinowej pochodził, ja wcześniej o nim nie słyszałam. Starszy, nie moje pokolenie. Aż tu któregoś wieczoru odwiedziła mnie Wanda, moja koleżanka od serca taka. O mnie i o Mundku prawie wszystko wiedziała. Kręciła, mąciła, a naraz jak prosto z mostu nie wypali. «Słuchaj, Tereska, jak ty jeszcze długo tym głupim Mundkiem będziesz sobie głowę suszyć? Zwinął frajer manatki, no to kij mu na drogę. Zobaczysz, że jeszcze kiedyś pożałuje. A ty, dziewczyno, lepszego sobie znajdziesz, porządnego, a nie takiego maminsynka. Wspomnisz moje słowa. Zresztą tak się składa, że akurat znam jednego takiego, co by cię natychmiast i z pocałowaniem ręki wziął. Może by ci się nadał? Przyjechał z zachodu i w naszych stronach żony szuka. Jak chcesz, mogę was poznać?». «Nie wygłupiaj się Wanda. A niech sobie szuka. Co to ja, jak służąca, do wynajęcia jestem?» Ale z ciekawości spytałam, a co to za kawaler taki. Tu już Wanda mi nie popuściła i prawie cały życiorys Doliny mi nazmyślała, nachwalić się go nie mogła. Tak ogólnie o Dolinach z Kalinowej to i ja co nieco słyszałam, ale akurat nie o tym, za którego Wanda chciała mnie wyswatać. «Mówię ci, jak go zobaczysz, na pewno ci się spodoba. Co ci szkodzi zobaczyć go, spotkać się z nim, pogadać? Z Zosią, jego starszą siostrą, umówię się w niedzielę do kościoła. Przyjdzie z nim, to mu się przypatrzysz. A może akurat ci się zwidzi i po tym twoim Mundku klin klinem wybijesz». Trochę na odczepnego, ale się zgodziłam. Ciekawości też w tym trochę było. A może nawet myśl o zemście nad Mundkiem mi wtedy mignęła?
No i tak poznałam Dolinę. Starszawy, dużo starszy ode mnie, ale na wygląd chłop niczego sobie. Nawet mi się spodobał. Spotkaliśmy się raz, drugi. Rodzinę jego, siostrę Zosię poznałam. No i stało się, jestem teraz, gdzie jestem. Dolinie na pośpiechu zależało, a mnie, jak już się zdecydowałam, to chyba jeszcze bardziej. Uciekać z nim jak najszybciej i jak najdalej. Od wszystkich i od wszystkiego uciekać. Od wspomnień nawet…”.
Czas z nikim i niczym się nie liczy, upływa, odmierza swoje i nigdy już nie wraca. Teresa Dolinowa, a jak tu niektórzy woleli – Dolinka, bo w tutejszym zwyczaju utarło się od nazwiska męża kobiety zdrobniale mianować, wżywała się w Zielone Pole, stawała się tu swoją. Z wzajemnością zresztą. Wszystko, co w Zielonym Polu się działo, interesowało ją tak samo jak wszystkich. Zwłaszcza że ostatnio działy się tu wydarzenia niezwykłe. Chociażby pożar w „domu powieszonych”, w którym od poniemieckich czasów jedynie frontowiec, beznogi Florek Grabek odważył się zamieszkać. Ponurą sławę i nazwę „dom powieszonych” miało jedno z ładniejszych obejść w Grünfeldzie – Zielonym Polu. Nazywano je tak po tragedii, jaka się w tym domu w styczniu 1945 roku wydarzyła. Otóż, jego właściciel, taki miejscowy hitlerowski führer, Freisler się nazywał, w panice i ze strachu przed nadejściem Rosjan, zabił swoją żonę i dwie córeczki, a potem sam się powiesił. Długi czas potem dom stał pusty, nie było odważnych, żeby w nim zamieszkać. Dopiero beznogi Florek, któremu po tym jego kalectwie chyba już nic nie było straszne, w nim osiadł. Mieszkał tu z Bertą, Niemką, która u niego początkowo narabiała, a potem Florek się z nią ożenił i jej synka, zrodzonego z gwałtu przez jakiegoś Azjatę – sołdata, usynowił. I tak tam jakoś sobie żyli. Gdyby jeszcze tylko ten Florek przy byle okazji, a często i bez okazji, nie upijał się nieprzytomnie. Choć ostatnio, kiedy Berta, oczekująca tym razem już po nim dziecka, zaczęła coraz wyraźniejszy brzuch dźwigać, Florek jakby się nieco miarkował. I cieszył się tym spodziewanym potomkiem, jak rzadko.
A tu nagle ten pożar. Do tego pożar Florek sam sobie zmajstrował. Nie dość, że pił, to Florek do tego kurzył jak smok. Wtedy też pijany Florek cygarka przed snem dopalał. No i dopalił. Gdyby nie śpiąca w sąsiednim pokoju Berta, która swąd poczuła, ogień dostrzegła i nie skoczyła mu na ratunek, z zaczadzonego, bezwolnego Florka smętne węgielki by zostały. Uratowała Berta Florka, uratowała synka Mongoła i nawet sąsiadów zaalarmowała. Tylko siebie przy tym wszystkim skrzywdziła, okaleczyła najbardziej. Coś w niej pękło, poroniła. Może wtedy, kiedy Florka z płonącego domu wynosiła. Może wtedy, kiedy biegnąc po schodach, zaczepiła o coś i głową w dół runęła. Dopiero na drugi dzień, już po pożarze, ledwie dowlokła się do stodoły, by tam spłynąć krwią i martwym Florkowym płodem. Różnie na ten temat baby plotkowały, ale wszystkie jak jedna winą za to, co się w „domu powieszonych” i z Bertą stało, tego kuternogę i pijaczynę Florka obciążyły. „Niech Bogu dziękuje, że mu się taka Berta trafiła, bo ja bym z takim ancymonkiem ani sekundy nie wytrzymała. A teraz jeszcze, zamiast być wdzięcznym, że go uratowała, to ponoć jeszcze kijami ją okłada, że poroniła. Ja bym mu dała się bić! Pogoniłabym go w czorty albo poszłabym, gdzie mnie oczy poniosą. Tym bardziej z takiego przeklętego domu. Ludzie mówią, że te powieszone, ta matka Niemka z dwoma córeczkami, białymi zjawami się tam pokazują. Jęczą po nocach, lamentują, jakby o coś prosiły”. „O modlitwę może, bo po czyśćcu się za nieswoje grzechy tułają”. „Całkiem być może, ale nikt ich z naszych nie rozumie, bo po niemiecku szprechają. Berta by mogła, ale ona, a sama ją pytałam, mówi, że jej się tam żadna zjawa jeszcze nie pokazała. Owszem, w nocy czasami u nich w domu ktoś popłakuje, ale to ten jej mały Wańka, Mongoł, jak mu się coś strasznego przyśni. I Florka o zjawy pytałam, ale tylko mnie jeszcze wyśmiał”. „Też miałaś kogoś o duchy pytać! Gdybyś go o białe myszy zapytała, to co innego”.
Cokolwiek by się o ludziach z Zielonego Pola powiedziało, to wszyscy oni przez niedawną wojnę doświadczeni, choć, jak to po sąsiedzku bywa, sprzeczali się i kłócili, ale jeśli któremuś z nich nieszczęście się przydarzyło, wszystko szło w kąt i śpieszyli z pomocą. Tak było z pożarem u tego nieszczęsnego Florka. Pomagali mu wszyscy, a zwłaszcza jego koledzy z wojny i sybiracy. Takich w Zielonym Polu była większość i jak dotąd zawsze trzymali się razem. Gorzko doświadczeni życiem, w powojennej Polsce manny z nieba się nie spodziewali. Chłopi z dziada pradziada, siedzieli znów na ziemi, co prawda nie na tej rodzonej, wileńskiej czy podolskiej, ale zawsze to ziemia. Ich własna. I te domy, gospodarstwa, jakie się komu po Niemcach trafiły, też już przez nich urządzone. Cieszyli się tym, co mają, lizali wojenne rany, radzi, że się jakoś pozbierali. Tutaj, w Zielonym Polu, już ich potomstwo na świat przychodziło. Sadzili nowe szczepy w sadach z nadzieją, że papierówki i tutaj takie same, jakie sma – kowali kiedyś w starym dziadkowym sadzie, gdzieś tam w rodzinnych stronach. Nowe kapliczki przydrożne z ulubionym świętym patronem, krzyże u rozstajnych dróg stawiali. Żyli teraz tutaj i tutaj się obżywali, jak na prawdziwego chłopa przystało. A że wojenna groza wciąż jeszcze mocno w ich pamięci tkwiła, choć tego po sobie nie okazywali, jednego bali się, wszyscy bez wyjątku, nowej wojny się bali. Ta powojenna niepewność, zwłaszcza tutaj, na Ziemiach Odzyskanych… Zanosi się na tę nową wojnę, czy nie? Bo podobno ten jakiś tam Churchill z Anglii nasze Ziemie Odzyskane Niemcom chce zwrócić, z Niemcami trzyma i trzecią wojnę przepowiada. To co, mają znowu pakować manatki i stąd się wynosić? A niby dokąd? Przecież Stalin na pewno Polsce wschodnich ziem nie odda. Bo gdyby tak oddał, to pal go licho, mogą ich jeszcze raz przesiedlać, nie pierwszyzna. Ale gdzie tam, Stalin i Sowiet, jak gdzieś stopę postawią, to się już nie ruszą. Najwyżej z tym Churchillem za łby się wezmą, a wtedy nowa wojna murowana. Nie daj Boże, nie daj Boże…
W Zielonym Polu stało się już tradycją, że frontowcy dwa razy do roku skrzykiwali się na wspólne przyjęcie w Wapniakowej gospodzie. W maju świętowali kolejną rocznicę zwycięskiego zakończenia wojny w Berlinie, a 12 października wspominali krwawy bój pod Lenino.
Zaczynali te swoje spotkania na baczność, od symbolicznej minuty milczenia ku czci i na wspomnienie poległych kolegów. Minuta, chwila tylko, a ile wspomnień i znajomych twarzy każdemu podpowie i z cienia śmierci wywoła. Wciąż jeszcze stojąc w milczeniu, ale już na spocznij, sięgali po napełnione stugramową porcją samogonu szklanice i nie stukając się, nie przepijając jeden do drugiego, wychylali je jednym tchem. Pili za tych i tylko z tymi, którzy żyli już jedynie w ich wyobraźni i frontowych wspomnieniach. Dopełniwszy tego rytuału, sadowili się przy stołach i zaczynała się biesiada. Wspomnienia, opowieści. A jako że w większości z generałem Berlingiem z Sybiru szli, to co innego mogli śpiewać jeśli nie Spoza gór i rzek…czy Szumi, szumi Oka, jak Wisła szeroka. Chociaż od zeszłego roku, od kiedy do Zielonego Adam Stolarz od Andersa wrócił i do nich jako swój, bo też sybirak, doszlusował, to i Czerwone maki też im się spodobały i za nim podśpiewywali. Co wcale im w sporach o Monte Cassino, Lenino, Andersa i Berlinga nie przeszkadzało.
Kiedyś sołtys Krupa tak któregoś pyta: „Na Sybirze byłeś?”. „Co się tak głupio pytasz, przecież wiesz”. „Wiem, ale akurat mędrkujesz, jak byś tam nie był. Bo powiedz, coś ty tam wtedy, kiedy Sikorski u Stalina amnestię nam załatwił, o jakimś Andersie czy o Berlingu słyszał, no co? „No, gówno, tyle samo co ty”. „Ale o wojsku polskim, że powstaje i że go z Sybiru gdzieś tam po całej Rosji trzeba szukać, słyszałeś?”. „Słyszałem. Paweł, przestań ty ze mnie robić durnia, tylko powiedz, o co ci chodzi”. „Durnia z ciebie nie robię, tylko dobrze by było, żebyśmy sobie wszyscy raz na zawsze uświadomili, jak to się stało, że jeden sybirak do Andersa trafił, a drugi, bywało, że jego brat rodzony, do Berlinga. Chłopy, co nas tam na Sybirze jakiś tam Anders czy Berling obchodził? To później albo nawet dopiero teraz na ich temat sobie mędrkujemy, ale wtedy? Wojsko, tylko wojsko polskie się dla nas liczyło, byle się do niego z tej tajgi jakoś dowlec. A to, kto tym wojskiem komenderował i którędy cię potem do Polski poprowadzi, na to ani ty, ani ja, ani dzisiejsi andersowcy czy berlingowcy żadnego wpływu nie mieli. To dopiero po wojnie, teraz, ty berlingowiec, a on andersowiec. Choćby jak u Stolarzów. Gdyby Gienek żył, byłby berlingowcem, a siedzący tu z nami jego brat Adam – andersowcem. A to przecież sybiracy i bracia rodzeni…”. Na wspomnienie brata Gienka Adamowi zwilgotniały oczy, machnął z rezygnacją i sięgnął po kieliszek. A tu jeszcze Dolina Gienka wspomniał, bo razem w pierwszym PAL-u służyli i od Lenino do Berlina szli. I dla przykładu przypomniał dwóch braci Barskich, Józka i Janka. Starszy, Józek, z Andersem z Sybiru się zabrał, a młodszy, Janek, z Berlingiem szedł i na Wale Pomorskim, pod Jastrowiem, zginął. Po Dolinie Jałowiec swoją rodzinną historię dopowiedział, jak to jego najstarszy syn, Ludwik, też do Andersa się dostał, a on sam, z młodszym synem, Mietkiem, od Lenino do Berlina przeszedł. Ten od Andersa też wojnę przeżył, ale do domu wracać mu jakoś z tego Zachodu nieśpieszno. Ostatnio pisze, że do Ameryki, do stryja, to znaczy do Jałowcowego brata, w odwiedziny się wybiera, a może nawet na stałe w tym USA zostanie. Kawaler jeszcze, to co mu tam!”. Tak sobie na tych rocznicowych spotkaniach pogadywali i popijali…
Niestety, tegoroczne październikowe spotkanie zakłóciły im dwa niespodziewane wydarzenia. Z powodu pierwszego musieli je nawet z 12 na koniec miesiąca przesunąć. Pożar był w „domu powieszonych”, podczas którego ich frontowy kompan, beznogi chorąży Florek Grabek, omal żywota nie postradał. Żartowali potem z niego, że choć świętego Floriana ma za patrona, to musiał mu fest podpaść, bo to już drugi pożar w jego domu. „Uważaj, chłopie, bo do trzech razy sztuka”. Florkowi nie do żartów było, bo do bezwłosia płomieniem osmolony i poparzony, jak mumia egipska w tych bandażach wyglądał. Ale żył. Nie było Florka na tych październikowych wspominkach. Szkoda, bo to o jednego z nich mniej. Zawsze z nimi bywał i dopóki się nie upił, myślał i mówił mądrze. Jaki ten Florek teraz jest, to prawie każde dziecko w Zielonym Polu widzi, a niektórzy w żywe oczy się z niego podśmiewają. Albo upijają go specjalnie, bo, czego jak czego, ale wypicia Florek nikomu nie odmówi. Pijany Florek przestawał być człowiekiem, a bywało, gdy Berty w pobliżu nie było, walał się byle gdzie jak kłoda. Taki był Florek dzisiaj, w Zielonym Polu.
Ale sybiracy i jego frontowi koledzy pamiętali Floriana Grabka z Sybiru, a niektórzy jeszcze nawet, jak Dolina, z Czerwonego Jaru, pod Zaleszczykami. Gospodarzył tam Florek z żoną i dwójką dzieciaków. Przyszli Sowieci, wywózka na Sybir, tajga i Kalucze nad Pojmą. Tyfus. Pogrzebał tam Florek, w tajdze nad Pojmą, młodą żonę i dwoje dzieciaków. A wraz z nimi chyba pochował, przekreślił całe dotychczasowe życie. Żył odtąd, bo mu się żyło. Ponury, zamknięty w sobie odludek, był wśród ludzi, ale jakby nieobecny. Dopiero na froncie znów odżył. Powiedzieć, że był odważnym żołnierzem, to mało. Ci, którzy go dobrze znali i do dziś w Zielonym Polu mieszkają, przysięgać gotowi, że Florek na wojnie chyba specjalnie śmierci szukał. Ale kule go omijały. Dopiero pod sam koniec wojny, pod Berlinem, to straszne beznogie kalectwo go spotkało. Mówiono, że ocknąwszy się w szpitalu, miał pretensje do Boga i ludzi, że go odratowano. Do dziś żałuje, że nie miał wtedy pistoletu pod ręką, bo później już tak jakoś poszło. Długo tułał się po szpitalach, nim frontowi koledzy – sybiracy – go nie odnaleźli i do Zielonego Pola pod swoją pieczę nie sprowadzili.
Nie było tym razem Florka razem z nimi, ale wszyscy pozostali stawili się jak na zbiórkę. Nawet Józek Zdobylak, który na co dzień w bezpiece służył, a co niektórzy po cichu za złe mu mieli. A mieli choćby i dlatego, że nie dalej jak zeszłej zimy Józek swojego sąsiada z Zielonego Pola, Alojzego Trąbę, zastrzelił. Po Trąbie została wdowa ze zgrają dzieciaków, a Józek dalej paradował sobie w mundurze i przy pistolecie. Co prawda, Józek sołtysowi Krupie na Boga się sumitował, że podczas obławy na bandę „Otta” w obopólnej strzelaninie zabił jakiegoś bandziora, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że to może być Alojz Trąba, dopiero kiedy podszedł i trupa zobaczył. „A zresztą – pieklił się przy kielichu Józek – co ja się wam będę, sołtysie, tłumaczył. Byliście na froncie, to sami wiecie, że równie dobrze mógł ten Alojz mnie zakatrupić. Strzelał do mnie? Strzelał. A że akurat na niego padło, no to szlus. A zresztą, kurwa, kto mu tu kazał z bandziorami łazić, rabować i ludzi mordować. Tak, tak, mordować?”. I tu Józek zaczął Krupie o tych leśnych bandach i Trąbie takie historie opowiadać, że sołtysowi włos się na głowie jeżył. A jak tam naprawdę było, to kto tam wie. Żywy mówi tak, a martwy już nic nie powie.
Józka Zdobylaka w swym gronie już dawno nie widzieli, więc może dlatego ledwie usiedli, po kielichu machnęli, śledziem zagryźli, jak rzep psiego ogona, Józka się uczepili. „Z powiatu Józek jesteś, no i z tego tam, sam wiesz, ważnego UB, to oświeć nas w paru sprawach, bo my tu w Zielonym Polu ciemne, jak ta tabaka w rogu”. Józek z powątpiewaniem na tę „tabakę” pokręcił głową, a Konopka, przy wyraźnej aprobacie i zaciekawieniu wszystkich, opowiadał i pytał: „Nie dalej jak parę dni temu milicja aż z Ostrowa do nas przyjechała i aresztowała Wapniaka. Zabij, Józuś, a my nie wiemy, za co. Mało brakowało, żebyśmy się tu dzisiaj w jego gospodzie nie spotkali, bo Wapniakowej nie do tego było, cała od płaczu spuchnięta. Widziałeś ją może?”. „Widziałem. Mało rękawa mi nie urwała, tak się mnie z tą sprawą swego chłopa uczepiła. Obiecałem, że popytam w Ostrowie o niego, bo co jej więcej mogłem obiecać. Nie nasza, nie Urzędu sprawa, tylko milicji. Że Wapniaka milicja aresztowała, dopiero dzisiaj w Zielonym się dowiedziałem. Nie znam sprawy, pojęcia nie mam, za co. Obiecałem Wapniakowej, że się w Ostrowie spróbuję czegoś dowiedzieć. I pomóc, jak da radę. Jedno wam, chłopy, powiem, Wapniak ma szczęście, że go nie nasi, to znaczy, że go UB nie wzięło. Sprawa niepozorna być musi, żadna tam polityka, bandziorka czy coś takiego, bo wtedy to byłoby z nim gorzej. A tak, spekulacja pewnie jaka. Wygrzebie się. A jak się coś dowiem, to wam powiem. Przy okazji. No, to teraz wasze zdrowie, za nasze spotkanie”.
Co do wypicia zgoda. Ale tylko na tę chwilę. Bo ledwie przegryźli, a Konopka znowu. „No dobra, Józuś, co do Wapniaka, zgoda. Nie chcesz albo naprawdę nie wiesz, to nam nie mówisz. Obiecałeś, to poczekamy. Ale jeszcze o jedną sprawę cię zapytam, raczej o polityczną”. „Mnie, o polityczną?”. Józek zdziwiony, na krześle się powiercił. „Ciebie, ciebie, bo ty tam chyba na pewno coś więcej wiesz od nas na ten temat. Więcej niż w gazecie da się wyczytać czy w radiu posłuchać. A chodzi mi, Józuś, o to, dlaczego i jak to się stać mogło, żeby wicepremier naszego demokratycznego ludowego rządu, czyli Mikołajczyk Stanisław, najpierw z tego Londynu, czy skądś tam, do Polski wrócił i razem z Gomułką nami rządził, a teraz, ni z tego, ni z owego znowu do tego Londynu wyjechał, uciekł czy jeszcze tam jakoś. Jak coś o tym wiesz, to nam powiedz, bo normalnemu człowiekowi to wszystko razem w głowie się nie mieści. Co tam się u nich w tym rządzi,w tej Warszawie dzieje”. Skończył, patrzył na Józka, tak zresztą jak wszyscy, i czekał.
Józek, rad nie rad, wstał, chrząknął i już miał coś powiedzieć, ale wstrzymał się i sięgnął po kieliszek. „Najpierw może wypijmy, bo jak Ruskie mówią, tego «biez wodki nie razbieriosz», a tym bardziej że Wojtkowi politykować się zachciało”. Wypili. „A teraz Wojtuś, to odpowiem ci tak. Na temat tego twojego Mikołajczyka… twojego, twojego, nie kręć tak głową, bo to nie ja, tylko ty i paru tu jeszcze z Zielonego do mikołajczykowskiego PSL-u należy. Wapniak chyba też. To ty, Wojtuś, więcej ode mnie o Mikołajczyku powinieneś wiedzieć. Twoja sprawa, nie wiem, ale na wyborach też pewnie na Mikołajczyka i PSL głosowałeś?”. Konopka bladł, czerwieniał, to wstawał, to siadał, chciał Zdobylakowi przerwać, coś powiedzieć, może zaprotestować, ale gdzie tam, Zdobylak nie dawał mu dojść do głosu. „Poczekaj, Wojtuś, nie tak nerwowo. Pytałeś mnie, to pozwól mi teraz odpowiedzieć. Pytasz, co ja wiem o Mikołajczyku? Chyba tyle, co wszyscy. Tylko może w odróżnieniu od ciebie ja tam «Głosowi Ludu» i towarzyszowi Gomułce wierzę. A co towarzysz Gomułka nam mówi? Mówi, że proponowano Mikołajczykowi, żeby do wyborów razem z PPR-em i PPS-em w jednym demokratycznym bloku poszedł. A on co? Nie poszedł. Skumał się z reakcyjnym podziemiem, z klerem, z obszarnikami i sam, z tym twoim PSL-em do wyborów poszedł. Myślał, że reakcja wygra a tu, o, tyle! Mimo że Zachód go popierał, a ten cały Churchill, z amerykańskim Byrnesem, czy jak mu tam, co nasze Ziemie Odzyskane chcą nam odebrać, i co? Przegrał. A co, może nie tak? Cała Polska przeciwko Churchillowi i temu Byrnesowi protestowała, a twój Mikołajczyk dziób stulił i ani słowa. Jak chciałeś wiedzieć, to ci powiedziałem i jeszcze raz powtórzę, że ten cały twój Mikołajczyk to zwyczajna czarna reakcja, zdrajca i sługus imperializmu. Przegrał wybory i takich, nie gniewaj się, Wojtek, łatwowiernych jak ty, na manowce wyprowadził a sam zdezerterował i do tego swojego Churchilla napierdolił”.
Zdobylak usiadł i sięgnął po kieliszek. Cisza, jak makiem posiał. Dopiero po dobrej chwili, ożywienie i szum. Sołtys Krupa dolał Józkowi. „A co do Konopki, toś ty chyba do niego z tym Mikołajczykiem trochę za ostro. Nie on jeden w Zielonym do PSL-u należy. Siedzi chłop teraz, łeb spuścił. Obraził się chyba”. „Mógł nie zaczynać. Kto mnie pierwszy o tę zasraną politykę zaczepił, on czy ja? No to mu prawdę wyrąbałem”. „Ale za ostro chyba Józek, za ostro. To twój najlepszy frontowy kolega przecież”. „Kolega, kolega, mógł nie zaczynać. Też ma się na mnie o co gniewać”. To mówiąc, Józek Zdobylak zgarnął niedopitą butelkę i podszedł do Konopki. Sołtys widział jeszcze, jak Józek klepnął pochmurnie zadumanego Wojtka po plecach, jak się do niego z tą flaszka przysiadł i jak potem razem, pewnie na zgodę, przepijali.
Parę dni po tym kłótliwym politykowaniu rozeszło się po wsi, że stara Grudelka umarła. Niemka. Miała już swoje lata, ale mogłaby jeszcze trochę pożyć, gdyby nie te jej wojenne przeżycia. Nie dość, że ją w czterdziestym piątym, kiedy Hitler uciekł, a Grünfeld na Zielone Pole przechrzczono, to ją niejaki Półtyka z rodzinnego domu wygonił, to potem jeszcze do Niemiec przesiedlić ją chciano. Zapewne tak by się stało, gdyby jej córka Hilda za mąż za tutejszego Polaka Wiktora Krasonia nie wyszła. Grudelka, ongiś gospodyni cała gębą, teraz na poły sparaliżowana, gnieździła się na uboczu wsi w na pół rozwalonej chałupinie. Stało się, zmarła. Zmarłego trzeba pochować. Tylko gdzie i jak, bo stara Grudelka nie dość, że Niemka, to jeszcze ewangeliczka! Gdzie i jak ją pochować, zgody we wsi nie było. Na szczęście sołtys Krupa wątpliwości nie miał i sprawę pogrzebu rozstrzygnął od ręki. Grudelkę pochowa się na tym samym cmentarzu, co się wszystkich chowa, odkąd Grünfeld – Grünfeldem, a teraz Zielone Pole – Zielonym Polem. „Cmentarz to miejsce dla wszystkich. Różni tam obok siebie leżą i jakoś się nie pogryźli. No i co z tego, że Niemka? Może po śmierci mamy ją do Niemiec odesłać? Opanujcie się, baby, i takich głupot mi tu nie pleść. A że i nasi już tam leżą, trudno, osobnego cmentarza dla naszych nie będziemy w Zielonym wyznaczać. Cmentarz mamy porządny, nie zrujnowany, jak nie przymierzając ten w Międzygórzu, na lata dla wszystkich starczy, to i dla Grudelki. Tutaj się urodziła i tutaj niech babina leży. Tu ją chowamy i szlus! A jak chcecie wiedzieć, to Grudele mają tam rodzinny grobowiec, że ho, ho. Hilda mi wczoraj pokazała. Jej dziadkowie i ojciec, to znaczy mąż Grudelki, tam leży. No to niech tam sobie i po śmierci razem będą”.
Baby nie ustępowały. „Jak was tak słuchać, sołtysie, to niby mądrze gadacie. Ale zapomnieliście, że Grudelka nie dość, że Niemka, to jeszcze nie naszej, nie katolickiej wiary była”. „Mówią, że ona kalwinka czy luteranka tam jakaś”. „A ta cała jej Hilda to też do tej kociej wiary należy, do naszego kościoła nie chodzi. Ciekawe, jak ona się z tym Krasoniem pożeniła, bo on niby katolik jest. To jak wy sobie, sołtysie, ten niechrześcijański pochówek na naszym poświęconym cmentarzu wyobrażacie?”. Krupa się zdenerwował. „A dajcie że mi baby spokój z tą Grudelką! Co to ja ksiądz jestem, żebym się jeszcze na czyjejś tam religii wyznawał? Jedno wiem, że jak człowiek umrze, to go pochować trzeba i koniec pustego gadania”.