- W empik go
Młody Orzeł - ebook
Młody Orzeł - ebook
„Młody orzeł” to powieść dla dzieci opowiadająca o losach znanych bohaterów książek Jamesa F. Coopera: Zwierzobójcy, zwanego też Sokolim Okiem, Nataniela Bumpo, Czyngaszguka. Porusza ona temat konfliktu rdzennych Amerykanów z kolonistami, próbującymi podbić nowe tereny, roszcząc sobie prawo do ziem tubylców. James Fenimore Cooper był amerykańskim pisarzem pierwszej połowy XIX wieku. Jego historyczne romanse przedstawiające pogranicze i życie rdzennych Amerykanów od XVII do XIX wieku stworzyły unikalną formę literatury amerykańskiej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-717-6 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spór myśliwych o zabitą zwierzynę
Środek stanu New York stanowi malownicze miejsce składające się ze wzgórz i dolin. Tam właśnie rzeka Delaware zaczyna swój bieg, a także wypływa z licznych źródeł wspaniała Suskehanne, tworząc w dalszym ciągu jedną z największych rzek Stanów Zjednoczonych. Niemal wszystkie góry nadają się do uprawy; nad brzegami rzeczek lub jezior wznoszą się wioski i ładne posiadłości. Drogi wiją się w rozmaitych kierunkach po wzgórzach i dolinach.
W ostatnich dniach grudnia 1795 roku, o zachodzie słońca, kryte sanie przesuwały się z wolna po stromej drodze. Wieczór był zimny lecz pogodny; obłoki oświetlone gasnącymi promieniami słońca różowiły się na zachodzie nad ziemią pokrytą śniegiem.
Droga wiodąca po spadzistym stoku góry miała z jednej strony wysoką ścianę, z drugiej zabezpieczona była od głębokiej przepaści zrębem z kłód, rzuconych niedbale. Wierzchołek góry pokrywał las ciągnący się daleko.
Piękne kasztanki, zaprzężone do krytych sani, osypane były szronem, iskrzącym się w powietrzu; z nozdrzy ich buchała para. Uprząż z czarnego rzemienia zdobił brąz błyszczący w promieniach słońca jak złoto. Na koźle siedział Murzyn, liczący około dwudziestu lat. Mróz marszczył mu lśniącą twarz i z żywych czarnych oczu wyciskał łzy, nie mogąc wszakże pozbawić ich wyrazu wesołości. Ogromny ciężki pojazd zwany slejgiem, mógł pomieścić liczną rodzinę, tym razem jednak siedział w nim starszy mężczyzna i młoda kobieta. Podróżny wysokiego wzrostu, owinięty był w futro i miał na głowie kunową czapkę, zakrywającą uszy, spod niej wyglądała twarz o rysach szlachetnych i męskich, wielkie niebieskie oczy, w których malowała się dobroć, roztropność i wesołość. Młoda osóbka siedząca obok niego, otulona była rozmaitymi ciepłymi okryciami. Spod jedwabnej, czarnej kapotki, podbitej puchem, wyzierały od czasu do czasu czarne, śliczne oczęta pełne żywości i ognia.
Ojciec i córka jechali w milczeniu, oddani własnym myślom. Ojciec przypomniał sobie, jak przed czterema laty jego nieboszczka żona żegnała ukochaną jedynaczkę, wysyłając ją dla dokończenia nauk do New Yorku. W kilka miesięcy potem stracił swą zacną towarzyszkę życia; pomimo jednak wielkiego osamotnienia, nie chciał przerywać nauk córki i przedwcześnie sprowadzić jej do siebie.
Myśli Elżuni były mniej posępne: przyglądała się ciekawie różnym zmianom zaszłym w tej okolicy podczas jej nieobecności. Górę, po której jechali, pokrywały wysokie sosny, ich ciemna zieleń odbijała od śnieżnej bieli, tworząc kontrast wielce malowniczy.
Podróżni nie odczuwali wiatru, ale wierzchołki drzew chwiały się z głuchym szumem, przypominającym groźny powiew zimy.
Nagle poszczekiwanie psów rozległo się po lesie. Marmaduk Temple, jadący z córką, przerwał swe rozmyślania i zawołał na woźnicę:
– Stój, Adży, stój! To głos starego Hektora, poznaję go wśród tysiąca innych. Pewno Nataniel Bumpo, korzystając z pięknej pogody, wyszedł na polowanie i psy jego gonią daniela. Elżuniu – dodał zwracając się do córki – wszak nie lękasz się strzału, więc dostarczę ci zwierzyny na święta.
Murzyn zatrzymał konie i, bijąc się rękoma po bokach, rozgrzewał skrzepłe od zimna palce, Marmaduk Temple, tymczasem, wyskoczył z sani, zdjął futrzane rękawice pokrywające zamszowe, wydobył strzelbę i opatrzywszy podsypkę, skierował się do lasu. Wkrótce ukazał się piękny daniel pędzący rączo pomiędzy drzewami; podróżny złożył się w mgnieniu oka i dał ognia, daniel jednak biegł dalej i już przesadzić miał drogę, kiedy dał się słyszeć drugi strzał, zwierz podskoczył wysoko, lecz wnet trzeci strzał obalił go na ziemię. Jednocześnie dwóch myśliwych ukazało się spoza drzew.
– To ty, Natty? – zawołał Temple, zbliżając się do starszego z nich i oglądając zabitego daniela. – Gdybym wiedział, że jesteś tam ukryty, nie byłbym strzelał, ale usłyszawszy szczekanie Hektora nie mogłem się powstrzymać i zapomniałem o całym świecie. Jednak nie jestem zupełnie pewny, czy to mój strzał położył trupem zwierzynę.
– Nie, nie, panie sędzio – odpowiedział strzelec ze złośliwym nieco uśmiechem – pan tylko zużył trochę prochu, żeby sobie ogrzać nos w tak zimny wieczór. Czyż można zabić daniela z takiej strzelbeczki na wróble? Dosyć jest teraz drobnego ptactwa i bażantów w lesie, może pan codziennie mieć pasztety, ale chcąc upolować grubszą zwierzynę, należy wziąć strzelbę z długą rurą i zamiast kłaków użyć skóry dobrze natłuszczonej, inaczej zużyje pan dużo prochu, a korzyści z tego nie będzie żadnej.
To mówiąc, strzelec wierzchem ręki otarł usta, jak gdyby chcąc ukryć drwiący uśmiech, który ożywił jego twarz.
– Moja fuzja bije dobrze, Natty – odrzekł podróżny dobrodusznym tonem – nie pierwszy to raz trafiłem z niej daniela. Widzisz, że ma dwie rany, strzał był w szyję i w serce, zupełnie możliwe, że to ja właśnie zadałem śmiertelną ranę.
– Mniejsza o to, który z nas dwóch – odrzekł Natty, marszcząc brwi chmurnie; dobywszy nóż zza pasa, przerżnął gardło danielowi – ale zwierz padł nie po pierwszym ani drugim, ale dopiero po trzecim strzale – dodał po chwili – a ten wymierzyła młodsza i pewniejsza ręka, niż pana sędziego i moja! Co do mnie jestem człowiekiem niebogatym, mogę wszakże obyć się bez zwierzyny, tylko będąc mieszkańcem wolnego kraju, nie lubię zrzekać się moich praw, chociaż i u nas nieraz tak samo jak i w starym świecie przemoc jest prawem.
Stary strzelec wypowiedział ostatnie słowa z ponurą niechęcią.
– Chodzi mi tylko o chlubę, Natty – odpowiedział podróżny z niezmąconym spokojem. – Cóż wart jest taki daniel? Zaledwie kilka dolarów, ale przyjemnie jest wiedzieć, że sam go upolowałem. Chciałbym zażartować z Ryszarda, który siedem razy tej jesieni chodził na polowanie i przyniósł tylko jednego bekasa i kilka popielic.
– Oj, panie sędzio – zawołał Natty, wzdychając żałośnie; z powodu waszego nieobliczalnego trzebienia niełatwo teraz o zwierzynę! Minęły te czasy kiedy zabijałem po trzydzieści danieli starych i bez liku młodych podczas jednej jesieni. Nieraz najwspanialszego dzika zdarzało mi się zabić przez szparę w ścianie mojej chałupy. Ileż to razy wycie wilków wybijało mnie ze snu. Mój stary Hektor ma od nich pamiątkę – dodał, głaszcząc wielkiego czarnego psa z białym podgardlem i pstrymi łapami. – Pies ten lepszy od niejednego człowieka, bo nigdy nie odstępuje przyjaciela i przywiązany jest do tego, czyj chleb je – dodał z naciskiem.
W słowach i zachowaniu się starego strzelca było coś szczególnego, co uderzyło Elżbietę i zaczęła przyglądać się mu uważnie. Był to człowiek mający sześć stóp wzrostu, a z powodu niezwykłej chudości wydawał się znacznie wyższy. Lisia czapka pokrywała mu część długich, wiekiem pobielonych włosów, policzki miał zapadłe, spod krzaczastych brwi błyszczały szare, bystre i pełne żywości oczy. Krój jego odzienia był dość dziwaczny, ponieważ sam je sobie sporządzał bez pomocy krawca. Skóra jelenia obciśnięta pasem wkoło żeber stanowiła wierzchni ubiór, kamasze również z tej skóry zachodziły za kolana, osadnicy przezywali go Kosmatym Kamaszem lub Skórzaną Pończochą. Na rzemieniu zwieszał mu się przez lewe ramię ogromny róg wołowy, wyrobiony tak cienko, że w nim proch przeświecał. Natty wziął właśnie do ręki żelazną miarkę, napełnił ją prochem i zaczął nabijać swą rusznicę tak niezmiernie długą, że kiedy kolba stała na śniegu, koniec rury sięgał mu aż do czapki.
Temple tymczasem oglądał daniela i nie zważając na zły humor starego strzelca, zawołał:
– Nie chce mi się Natty, zrzec moich pretensji, bo jeśli to ja trafiłem w szyję, drugi strzał był tylko, jak my nazywamy, „złym zamiarem”.
– Może pan sędzia dobierać jakie chce uczone nazwy – odrzekł Natty – ale łatwiej jest znaleźć wyraz, niż zabić daniela w biegu. Mówiłem już zresztą, że padł on z ręki młodszej i pewniejszej od naszej.
– Wyrzucimy w górę dolar, żeby los zadecydował, kto ma większe prawa do rogacza – zawołał sędzia, zwracając się do drugiego strzelca. – Co powiesz na to?
– Mówię, że to ja zabiłem – odpowiedział młody myśliwy nieco chmurnie i hardo, opierając się na strzelbie takiej prawie, jaką miał Natty.
– Dwóch was przeciw mnie jednemu – rzekł sędzia z uśmiechem – ale pogodzimy się przecież. Sprzedajcie mi daniela.
– Nie mogę sprzedać tego, co do mnie nie należy – rzucił Natty niechętnie. – Widziałem nieraz, że zwierz postrzelony w szyję cały dzień chodził; nie mam zwyczaju przywłaszczać sobie cudzej własności.
– Uparty jesteś Natty – zaśmiał się Temple, chcąc koniecznie postawić na swoim. – Słuchaj, młody strzelcze, dam ci trzy dolary za daniela – dodał zwracając się do myśliwego.
– Rozstrzygnijmy przede wszystkim do kogo powinien należeć – odparł młodzian. – Iloma kulami nabita była pańska fuzja?
– Pięcioma. Czy nie dość, aby zabić rogacza?
– Dosyć jednej – odpowiedział strzelec, postępując parę kroków w głąb lasu. – Nikt prócz pana nie strzelał z tej strony, racz pan obejrzeć to drzewo, oto jedna, druga, trzecia, czwarta kula.
– A piąta? – zapytał sędzia triumfująco.
– Piąta jest tu – odrzekł młodzian i odrzuciwszy płaszcz, wskazał przestrzelone odzienie i ramię zalane krwią.
– O mój Boże! – zawołał Temple ze szczerym współczuciem. – Siadaj co prędzej do naszych sani; o pół kilometra stąd jest chirurg, który ci opatrzy ranę. Koszty leczenia sam poniosę, będziesz u mnie aż do zupełnego wyzdrowienia.
– Dziękuję panu za jego dobre chęci, ale mam przyjaciela, który bardzo by się niepokoił o mnie. Zresztą rana jest lekka, kość nie zadraśnięta. Teraz sądzę, że pan mi przyznaje prawo do zwierzyny?
– Przyznaję, bez wątpienia, i daję ci pozwolenie polowania w moich lasach. Dotąd jeden tylko Natty miał ten przywilej, ale sprzedaj mi proszę daniela, masz oto zapłatę – dodał sędzia, wyjmując banknot z pugilaresu.
Natty, prostując się wyniośle, mruknął:
– Są jeszcze ludzie starzy, którzy mogą powiedzieć, że Natty Bumpo pierwej miał prawo polować w tych lasach niż Marmaduk Temple zabronić mu tego! Lepiej by urzędowo nie pozwolono strzelać z tych przeklętych fuzyjek, które Bóg wie gdzie śrut rozrzucają!
Młody strzelec skłoniwszy się sędziemu, odpowiedział stanowczym tonem:
– Niech mi pan daruje, ale sprzedać zwierzyny nie mogę, gdyż jest mi potrzebna.
– Będziesz mógł kupić sto danieli za sumę, którą ci daję – odrzekł sędzia zdumiony odmową – wszak to banknot studolarowy.
Strzelec jakby zawahał się chwilę, ale wnet potrząsnął przecząco głową.
Elżunia, słuchająca rozmowy, wychyliła główkę i nie zważając na zimno, odrzuciła kapturek z czoła. Zwracając się do młodego strzelca, rzekła uprzejmie:
– Niech pan nie martwi mego ojca i zgodzi się pojechać z nami, abyśmy mogli udzielić mu pomocy.
Strzelec złagodniał widocznie i zachwiał się w swym postanowieniu, co spostrzegłszy Temple wziął go za rękę i począł znowu nalegać.
– Nigdzie bliżej – rzekł – nie opatrzą ci rany, niż u nas, w Templtonie, bo stąd do chaty Nattiego będzie dobre trzy mile. Siadaj z nami, poślę wnet po lekarza, Natty uspokoi twego przyjaciela, a jutro, jeśli zechcesz, powrócisz do siebie.
Młodzieniec starał się wyswobodzić rękę z mocno ściskającej ją dłoni sędziego, ale spotkawszy się ze wzrokiem Elżbiety widocznie walczył skrycie z sobą, by nie ulec namowom.
Natty, wsparty wciąż na strzelbie, odezwał się do towarzysza:
– Najmądrzej będzie pojechać do Templtonu, bo jeśli kula została w ranie, to ja już temu zaradzić nie potrafię. Dawniej co innego. Przed trzydziestu laty, pamiętam, szedłem sam jeden przez pustynię siedemdziesiąt mil z kulą w lędźwiach i sam wydobyłem ją nożem. Indianin John bardzo dobrze przypomina sobie tę chwilę, bo właśnie wówczas poznaliśmy się.
Koniec końców młody strzelec dał się skłonić i usiadł razem z podróżnymi. Murzyn przy pomocy swego pana zarzucił daniela na paki, a następnie Temple począł zapraszać jeszcze Nattiego, by się zabrał z nimi, ale ten stanowczo odmówił.
– Nie, panie sędzio – odrzekł – mam dużo roboty w domu, muszę wracać do swego kąta, ale temu młodemu każ pan zaraz opatrzyć ramię, niech lekarz wyjmie kulę, a ja znam takie zioła, które prędzej zagoją ranę niż wszelkie plastry. Jeżeli zaś spotkacie po drodze Indianina, to radziłbym go zabrać z sobą, bo ma doskonałe lekarstwo na stłuczenia i rany.
– Natty, nie mów nic o tym, że jestem raniony, ani gdzie jadę. Pamiętaj! – szepnął młody strzelec na pożegnanie.
– Spuść się na starego Bumpa – odpowiedział Natty – rzucając znaczące spojrzenie na młodego przyjaciela – kto czterdzieści lat przeżył na pustyniach, musiał nauczyć się trzymać język za zębami. Pamiętaj co mówiłem o Johnie.
– Dobrze, dobrze, skoro tylko wyjmą mi kulę, powrócę zaraz do was i przyniosę ćwiartkę daniela na święta...
Natty przerwał mu, przykładając palec do ust na znak milczenia. Usunął się z drogi, mając oczy utkwione w sam szczyt sosny, po czym postąpił krok naprzód, odwiódł kurek i długą swą rusznicę wymierzył w górę. Podróżni zdjęci ciekawością, wysunęli głowy i wnet dostrzegli cel jego strzału. Był to ptak ukryty wśród najwyższych gałęzi, tylko szyję i głowę widać było. Bumpo strzelił, ptak trzepocząc się spadł na ziemię. Pies rzucił się wnet po zdobycz.
– Do nogi, Hektor! Nazad, stary łotrze! – zawołał Natty.
Posłuszny pies powrócił do swego pana, ten nabił strzelbę, po czym, ująwszy ptaka bez głowy, pokazał go podróżnym, mówiąc:
– To lepszy przysmak, niż pieczeń ze zwierzyny! Przyzna pan, panie sędzio, że z fuzji myśliwskiej nie potrafiłby pan trafić ptaka na taką odległość nie oderwawszy ani jednego piórka!
Natty zaśmiał się triumfująco otworzywszy szeroko usta. Był to śmiech dziwny, bez głosu, słychać tylko było jakby głuche rzężenie.
Pożegnawszy młodego strzelca, przypomniał mu jeszcze, że ma koniecznie widzieć się z Indianinem i leczyć się jego ziołami po czym zawrócił w stronę lasu i wkrótce wraz ze swymi psami zniknął z oczu podróżnym na zakręcie drogi.Rozdział II
Przeszłość Marmaduka Templa. Przygoda w podróży
Jeden z przodków Marmaduka Templa przybył do Pensylwanii wraz ze słynnym założycielem tej osady, Wilhelmem Pennem. Spieniężywszy całą swą majętność w Anglii, przywiózł z sobą do Ameryki dość znaczną sumę, za którą nabył dużą ilość ziemi, żył bardzo dostatnio, piastował wysokie urzędy i zmarł w porę, nie mając pojęcia o tym, że jest właściwie całkiem ubogi. Zwykła to jest kolej ludzi przybywających ze znacznymi kapitałami do Ameryki; najczęściej ubożeją stopniowo, nie mogąc się dostosować do nowych warunków, inni zaś, zawdzięczający dobrobyt własnej tylko pracy, umieją go utrzymać. Potomkowie Templa żyli w wielkim niedostatku, ale, powodowani ambicją, postanowili odzyskać majątek i znaczenie. Ojciec sędziego Marmaduka Templa ożenił się bogato i dał synowi staranne wychowanie. Ten ostatni zaprzyjaźnił się ze swym rówieśnikiem, Edwardem Effinghamem, pobierającym wraz z nim nauki. Ojciec Edwarda służył w wojsku od młodości, uczestniczył w wielu bitwach z Francuzami i odznaczył się wielką walecznością, zyskując sławę i zaszczyty. Po otrzymaniu dymisji w randze majora, nie chciał korzystać z proponowanych mu urzędów, uważano go więc w sferach rządowych za oryginała i dziwaka pogardzającego pieniędzmi. Odtąd zamieszkał we własnej siedzibie, ciesząc się ogólnym poważaniem, ale gdy jego jedyny syn postanowił ustalić swój los i wstąpił w związki małżeńskie z wybranką serca, major oddał mu cały majątek, składający się z kapitałów w banku, wielu posiadłości oraz znacznej przestrzeni ziemi w stronach niezamieszkałych przez osadników, poprzestając na rencie wypłacanej mu przez syna.
Skoro Edward objął to wszystko w posiadanie, natychmiast odszukał przyjaciela swego Marmaduka, któremu bezgranicznie mógł zaufać i zaczęli wspólnie prowadzić interesy. Wobec tego Marmaduk najzupełniej uczciwą drogą dorobił się wkrótce ładnej fortuny i kupił posiadłość nad źródłami rzeki Suskehanny. Przy zasobach pieniężnych, staraniu i wytrwałości podwoił w szybkim czasie wartość ziemi, a w chwili gdy się opowieść nasza zaczyna, uchodził za najbogatszego obywatela w tej okolicy. Gdy wybuchła wojna o niepodległość, Edward służył w wojsku angielskim i bronił praw swego rządu, a Temple stał po stronie powstańców. Po zwycięstwie tych ostatnich, Edward opuścił Amerykę, pozostawiwszy wszystkie dokumenty majątkowe i kapitały w ręku Marmaduka, który otrzymał wiadomość, że Effingham utonął podczas burzy na morzu w drodze do Stanów Zjednoczonych. W okręgu, w którym mieszkał Marmaduk miał opinię człowieka sprawiedliwego, o nieskazitelnym charakterze. To było powodem obrania go sędzią Sądu Najwyższego.
Po śmierci ukochanej żony przelał całe swe uczucie na jedynaczkę Elżunię, która właśnie powracała teraz po skończeniu pensji do rodzinnego domu.
W chwili, gdy konie ruszyły, Marmaduk począł się przyglądać uważnie młodemu strzelcowi, siedzącemu naprzeciw niego. Był to młodzian smukły, lat dwudziestu trzech najwyżej; miał na sobie opończę z grubego krajowego sukna, przepasaną wełnianym pasem.
– Twarz pana nie jest mi obca – rzekł sędzia Temple, starając się sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach mógł go już przedtem spotkać.
– Jestem tu dopiero od trzech tygodni, a zdaje się, że pan przez czas dłuższy był nieobecny – odrzekł strzelec zimnym tonem, jakby nie okazując chęci prowadzenia rozmowy.
– Tak jest, miesiąc już upłynął od czasu mego wyjazdu – ciągnął sędzia – ale pomimo to rysy pana twarzy są mi znajome, widziałem je chyba we śnie. Jak myślisz Elżuniu? Czy nie zaczynam pleść od rzeczy? Może mi się pomieszało w głowie? Jakże będę mógł sądzić sprawy, a co ważniejsze w danej chwili, czy będę w stanie ugościć naszych przyjaciół, mających przybyć do nas na święta – żartował Temple, chcąc rozweselić córkę.
– Jedno i drugie na pewno lepiej ci się, mój ojczulku, powiedzie – zawołała wesoło Elżunia – niż zabijanie daniela z małej fuzyjki!
Młody strzelec uśmiechnął się, rzuciwszy nieco wzgardliwe spojrzenie na sędziego. Nagle konie przyśpieszyły biegu, czując, że stajnia niedaleko. Widać już było dolinę, miasteczko i dom sędziego, co wprowadziło go w doskonały humor.
– Patrz, Elżuniu – rzekł wskazując dym unoszący się z kominów ich domu – oto jest twoja siedziba, gdzie masz odtąd pędzić życie. I pan również gościem naszym będzie, o ile zechce pozostać z nami – dodał uprzejmie zwracając się do młodzieńca.
Oboje młodzi rzucili na siebie przelotne spojrzenie, jakby zdumieni tym nagłym zwrotem i przypuszczeniem, że nieznajomy mógłby być zaliczony do koła domowego w sędziowskim dworze.
Murzyn ściągał lejce przy spuszczaniu się z góry w dolinę, Elżbieta przyglądała się teraz uważnie krajobrazowi niewidzianemu od lat kilku, obserwując zaszłe tu przez ten czas zmiany. Dolina otoczona była górami pokrytymi lasem. W niektórych miejscach widać było nad drzewami lekką mgłę dymu, zwiastującą mieszkania ludzi i coraz liczniejsze wykarczowane już grunta przygotowane do uprawy. Nowe osady, z początku odosobnione, szybko się powiększały, a dom Templa stanowił teraz punkt centralny sporego miasteczka, zabudowanego dość fantastycznie, bez zachowania najelementarniejszych zasad architektonicznych. Okna domków miały okiennice malowane na zielono, przed gankiem każdego z nich wznosiło się kilka drzewek ogołoconych z gałęzi, podobnych do grenadierów pełniących straż przed pałacem. Mieszkało w takich domostwach paru adwokatów, kilku kupców, jeden doktor. Siedziba sędziego Templa była najokazalsza, otaczał ją duży ogród owocowy; podwójny szereg topoli tworzył ulicę prowadzącą do bramy wjazdowej. Brat przyrodni Templa, Ryszard Jones wybudował według swego planu dwa domy sędziego, jeden z nich był trzypiętrowy. Przy spuszczaniu się z góry w dolinę uderzał widok dużej płaszczyzny jeziora, pokrytego teraz lodem i śniegiem.
Elżbieta przyglądała się w milczeniu, przypominając różne chwile z lat dziecinnych spędzonych w Templtonie pod okiem troskliwej matki. Nagle brzęk dzwonków zwrócił uwagę podróżnych i oznajmił o zbliżaniu się drugiego zaprzęgu, pędzącego z wielkim pośpiechem pomimo górzystej drogi. Sędzia poznał od razu jadących. Powoził człowiek małego wzrostu, w opończy obszytej futrem, głowę trzymał podniesioną do góry i ponaglał konie do biegu, używając ku temu głosu i bicza. Za nim, na przednim siedzeniu, siedział mężczyzna wysokiego wzrostu, niemłody, o żołnierskiej postawie. W głębi, w płaszczu futrzanym i kuniej czapce, nasuniętej na uszy, widać było podróżnego o twarzy okrągłej, oczach żywych i uśmiechniętych; czwarty wreszcie o rysach ściągniętych, w czarnym płaszczu, i poważnym wyrazie twarzy wyglądał na duchownego. Kiedy się sanie spotkały z powozem, siedzący na koźle zawołał do Murzyna:
– Z drogi Adży, na bok, bo nie potrafię wyminąć! Jak się masz, kochany Marmaduku! Jak się masz, Czarnooka! Wyjechaliśmy na wasze spotkanie – mówił Ryszard wesoło – dla pośpiechu kazałem zaprząc czwórkę, ale konie narowiste, ja tylko potrafię dać sobie z nimi radę. Musisz koniecznie sprzedać je, bracie, mam na nie nawet kupca.
– Sprzedawaj co chcesz, Ryszardzie – odpowiedział sędzia dobrodusznym tonem – bylebyś mi moją córkę i grunta zostawił. – Frym, mój stary przyjacielu – dodał zwracając się do podeszłego w latach mężczyzny o żołnierskim wyglądzie – kiedy siedemdziesiąt lat wychodzi na spotkanie czterdziestu pięciu, jest to rzetelny dowód życzliwości! Jakże się pan miewa, panie Le Quoi? Panie Grant, uprzejmość pana mnie rozczula! Kochani moi, oto moja córka, którą już znacie, a dla niej również nie jesteście obcymi. Czy poznajesz, Elżuniu, majora Hartmana?
– Wszak jesteśmy starymi przyjaciółmi – zaśmiało się dziewczę, gdy tymczasem pan Le Quoi powstał z pewnym trudem z powodu mnóstwa okryć otulających mu nogi i zdjąwszy czapkę, wsparty o ramię Ryszarda, przemówił pół po francusku, pół po angielsku:
– Panie Temple, widok pana cieszy mnie i zachwyca! Panno Elżbieto, najniższy jej sługa.
– Przykryj twą pałkę, Gallu, przykryj pałkę! – zawołał Ryszard Jones. – Inaczej stracisz resztę włosów, na zbytek których nie masz potrzeby się użalać. Gdyby ich Absalon nie posiadał w większej ilości, żyłby może po dziś dzień!
Żarty Ryszarda zawsze prawie wzbudzały wesołość, jeśli jednak nie śmieli się słuchacze, on sam wybuchał głośnym śmiechem. Pastor Grant skromnie powinszował Templowi i córce ich szczęśliwego przybycia, a Ryszard starał się zręcznie zawrócić konie, ale droga była tak wąska, że trudno było wyminąć na miejscu, gdyż tuż obok znajdowały się doły powstałe z powodu wydobywania kamieni do budowy miasteczka. Adży radził wyprząc dwa przednie konie, Marmaduk także podzielał jego zdanie, ale Ryszard wszelkie uwagi puszczał mimo uszu, dowodząc, że nikt nie potrafi lepiej od niego zażyć koni.
– Pan Le Quoi może to potwierdzić, ponieważ nieraz odbywaliśmy przejażdżki – dodał z przekonaniem.
Grzeczność właściwa Francuzom nie pozwoliła panu Le Quoi zaprzeczyć, jednakże nic nie odpowiedział, wpatrując się z przerażeniem w przepaść odległą zaledwie o dwa kroki. Grant trzymał się oburącz pojazdu, jak gdyby gotów w każdej chwili wyskoczyć, a major uśmiechał się złośliwie z chełpliwości Ryszarda, ten zaś za pomocą bicza zmuszał konie do zjechania z gościńca i skierowania się wąską drożyną, wiodącą po zboczu góry, ale za każdym krokiem nogi ich grzęzły w śniegu, a lodowa skorupa łamała się i boleśnie kaleczyła, więc przednie konie cofały się ku dyszlowym i w ten sposób odpychały w tył pojazd do połowy już zawrócony. Dwa koła z lewej strony były na kilka zaledwie cali od przepaści przeszło dwieście stóp głębokiej.
– Strzeż się pan, panie Ryszardzie! Położenie jest groźne – zawołał Francuz.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.